Świeca, stojąca na nocnym
stoliku, rzucała długie cienie na pogrążoną w półmroku sypialnie. Jej płomień
tańczył, poruszany delikatnym wiatrem, wpadającym przez uchylone okno i
oświetlał dwie postacie siedzące na łóżku. Evangeline siedziała tyłem do męża.
Była naga, a jej długie, czarne włosy opadały na piersi. Z przymkniętymi oczami
pozwalała, aby Albert wmasował w jej skórę nawilżający olejek o zapachu
migdałów. Jego dłonie były ciepłe i delikatne. Poruszał nimi powoli, kreśląc
niewielkie okręgi na jej kościstych łopatkach i wystającej linii kręgosłupa.
Jego dotyk wywoływał ciarki na jej skórze.
– Następnym razem, powiedz mi,
jak będziesz spodziewać się gości – powiedział Albert, a ona otworzyła oczy.
– Tak, tak… – burknęła
niezadowolona, że zepsuł jej tę krótką chwilę relaksu.
– Jeśli Marina rano nie będzie
w stanie rzucić nawet najprostszego zaklęcia, to nie będziemy w stanie sami jej
pomóc. Mogę jej towarzyszyć w Mungu, jeśli wówczas ma się czuć lepiej.
– Jak chcesz… Ale mogę się
założyć, że do rana zdąży wymyślić jakiś głupi powód, aby nie szukać pomocy w
szpitalu.
– Wiem, dlatego pomyślałem, że
może twój tata mógłby jej pomóc.
Evangeline wyprostowała się
energicznie i odsunęła od męża. Odwróciła się i popatrzyła mu prostu w oczy.
– Nie – oznajmiła. –
Rozmawialiśmy o tym. Nie będziemy mieszać w to moich rodziców, bo to zbyt
niebezpieczne.
– Możemy wysłać list do
Archibalda, prosząc o wskazówki.
– Nie. Jeśli zobaczy, że mamy
kłopoty, to od razu wróci do Anglii, aby nam pomóc, a na to nie możemy
pozwolić. Wiesz, ze byłby w niebezpieczeństwie. Nie każ mi martwić się jeszcze
o niego.
– Marina, to nasza
przyjaciółka.
Evangeline nagryzła wargę,
czując narastającą frustrację.
– Tak, wiem o tym… –
odpowiedziała, ciszej, bo nie była pewna, czy w pokoju gościnnym, w którym
spała Marina, nie było słychać ich rozmowy. – Ale najpierw musimy wyczerpać
możliwości, którymi dysponujemy. Zapewne ktoś w szpitalu da radę jej pomóc,
albo chociaż naprowadzi nas na konkretny trop i powie, co się wydarzyło. Nie
musimy od razu fatygować taty.
Albert westchnął, a kobieta
widziała wahanie na jego twarzy. Wiedział, jakie to wszystko było ważne,
dlatego nie oponował przy swoim. Przytaknął lekkim kiwnięciem głowy, a potem
odgarnął na plecy jej czarne włosy, odsłaniając małe piersi. Evangeline
zmarszczyła nos.
– Dobrze – powiedział,
nakładając na dłoń niewielką ilość olejku.
Położył ręce na jej szyi,
opierając kciuki na wgłębieniu jej obojczyków.
– Pamiętaj, że ściany mają uszy
– szepnęła Evangeline, pozwalając jego dłoniom schodzić coraz niżej i niżej…
Evangeline nie była pewna co ją
obudziło. Czy był to głośny huk dobiegający z parteru, zapach spalenizny, czy
gęsty dym, który zaczął powoli wdzierać się do sypialni przez szparę pod
drzwiami. Kobieta zerwała się z łóżka i potrząsnęła energicznie śpiącym
Albertem.
– Wstawaj, do cholery! –
krzyknęła mu do ucha.
Mężczyzna otworzył oczy, a
zanim doszło do niego, co się dzieje, Evangeline zdążyła ubrać szlafrok. Nie
czekając, aż mąż zwlecze się z łóżka, otworzyła drzwi od sypialni, nieświadomie
wpuszczając do pomieszczenia kłęby gęstego, duszącego dymu. Usłyszała, jak
Albert zanosi się kaszlem.
– Idę po Marinę – krzyknęła w
stronę męża, nie czekając na jego reakcję.
Stojąc na wąskim korytarzu
zdała sobie sprawę, że na parterze szaleje ogień. Drewniana podłoga trzeszczała
pod jej stopami, a Evangeline czuła, że może się zerwać w każdej chwili. W
dłoni trzymała różdżkę i z marnym skutkiem próbowała oczyścić powietrze
najbliżej siebie. Ostry dym drażnił jej gardło. Starała się nie oddychać, choć,
bo z każdym wdechem wciągała do płuc toksyczny pył.
Dusiła się, ale wiedziała, że
nie może się zatrzymać.
Sypialnia dla gości była kilka
metrów dalej, ale w tamtym momencie miała wrażenie, że cały dom się dziwnie
rozszerzył, a dotarcie do jakiegoś miejsca zajmowało jej wieki. Na szczęście z
daleka dostrzegła, że drzwi pomieszczenia się uchyliły, a Marina sama wyszła na
korytarz. Rozglądała się nerwowo, zasłaniając usta dłonią.
– Co się dzieje? – zapytała, co
było raczej głupim pomysłem, bo zaniosła się duszącym kaszlem.
Evangeline wolała nie
odpowiadać, bo i tak nie wiedział, co miałaby powiedzieć. Objęła przyjaciółkę
ramieniem i pociągnęła ją ze sobą, starając się również przed nią oczyścić
nieznacznie powietrze.
Udało im się dojść do schodów,
choć po balustradzie powoli wspinały się płomienie ognia. Stopnie
niebezpiecznie trzeszczały pod ich stopami. W pewnym momencie jeden z nich
zapadł się pod ciężarem Evangeline. Kobieta z trudem wyswobodziła pokaleczoną
stopę spomiędzy desek.
Na dole czekał na nie Albert.
Siłą swych zaklęć próbował powstrzymać ogień, grasujący w salonie. Udało mu się
jedynie utorować drogę do drzwi, bo gorące języki sięgały już po sam sufit i
pochłaniały wszystko, co udało im się zgromadzić przez te wszystkie lata
wspólnego życia.
– Uciekajcie! – krzyknął, a
trzaskające płomienie niemal zupełnie go zagłuszyły.
– Lulu – wyszeptała Evangeline,
zerkając błagalnie na męża, którego twarz była czarna od sadzy. – Muszę iść po
Lulu…
– Nie, idź do drzwi. Zaraz ją
przyniosę.
Albert pchnął nieznacznie żonę,
a Marina nie czekała, aż mężczyzna powtórzy te słowa i zaczęła ciągnąć przyjaciółkę
w stronę wyjścia. Evangeline pozwoliła jej na to, choć ból stopy narastał z
każdym krokiem. Z trudem utrzymywała różdżkę, ale musiała torować im drogę
wśród rozszalałych płomieni. Miała nadzieję, że jej wąskim przejściem przemknie
również Albert wraz z Lulu.
W końcu udało im się dopaść
drzwi. Marina złapała za klamkę, ale równie szybko ją puściła, sycząc z bólu.
Metal był nagrzany do czerwoności, a Evangeline nie miała czasu majstrować zbyt
długo przy zabezpieczeniach zamka. Nakazała przyjaciółce się odsunąć i
wysadziła go jednym, kontrolowanym zaklęciem.
Drzwi się otworzyły, a one
wybiegły z domu i omal nie spadły z kilku stopni, prowadzących na werandę.
Zanosząc się kaszlem upadły na zarośnięty trawnik. Chłód nocy podziała kojąco
na ich rozgrzane, spocone ciała.
Evangeline nie chciała się
podnieść. Przycisnęła twarz do wilgotnych źdźbeł trawy. Nie chciała patrzeć na
to, co właśnie działo się z jej domem. Jej najcudowniejszym miejscem na ziemi.
To zawsze był jej azyl. Jej książki, zioła suszące się na kuchennym parapecie,
marmurowy kominek i wspomnienia cudownych chwil z Albertem.
Albert…
Wspomnienie jego zamazanej
twarzy było jedynym impulsem, który dał jej siłę, aby podnieść się na kolana i
odwrócić w kierunku płonącego domu.
– Idę po Alberta – powiedziała
w kierunku Mariny, która charczała głośno i pluła na trawę, jakby chciała
pozbyć się zalegających w płucach pyłów.
Kobieta nie zdążyła zareagować
na słowa przyjaciółki, bo Evangeline już stała na chwiejnych nogach i zmierzała
w stronę domu. Jego kondygnacja trzeszczała głośno i wyglądała, jakby za moment
miała się zawalić.
Evie była gotowa postawić
wszystko na jedną kartę i ponownie wejść do środka, jednak na szczęście nie
musiała tego robić. W wyważonych drzwiach dostrzegła sylwetkę męża. Nie
wyglądał najlepiej, bo niósł na rękach ogromnego, białego psa, więc nie miał
szans, chwycić różdżki i obronić się przed ognistą pożogą. Jego piżama była w
wielu miejscach nadpalona, na skórze miał czerwone ślady i krwawiące rany, a
oprawki jego okularów niemal się stopiły, raniąc mu twarz.
Albert położył Lulu na trawie,
a Evangeline upadła przed nim na kolanach.
– Jest w szoku – powiedział
mężczyzna, dysząc ciężko. – A ty? Nic ci nie jest?
Jego drżąca dłoń dotknęła jej
twarzy.
– Nie… – jęknęła, choć nie była
pewna swoich słów. Czuła pulsujący ból stopy, ale jednocześnie zdawała sobie
sprawę, że jest w tak wielkim szoku, że organizm za chwilę się zbuntuje i
zaleje ją fala bólu i emocji.
Albert podniósł się z trawy i
popatrzył na płonący dom. Ogień zajął już piętro i próbował wydostać się z
budynku przez okna.
– Trzeba to jakoś ugasić, bo
inaczej rozprzestrzeni się na las – rzekł wyciągając różdżkę.
Evangeline chciała mu pomóc, ale
wtem spanikowana Lulu podniosła się z ziemi i rozejrzała niespokojnie. Kobieta
nie zdążyła jej złapać i powierzyć Marinie. Suczka zaskomlała głośno, a potem
puściła się biegiem w sam środek pogrążonego w ciemnościach lasu.
– Lulu! – krzyknęła Evangeline,
a potem nie myśląc zbyt wiele, popędziła za nią. Zlekceważyła Alberta, który
błagał, aby się zatrzymała.
Las pogrążony był w niemal w
zupełnej ciemności. Jedynym źródłem światła był księżyc, któremu niewiele
brakowało do pełni. Dzięki temu, że Lulu była biała, to co jakiś czas widziała,
jak jej futro miga jej między drzewami. Evangeline próbowała oświetlać sobie
drogę różdżką, ale nie miała możliwości, aby patrzeć pod nogi. Co chwilę
potykała i zahaczała o wystające gałęzie. Dwa razy zdarzyło jej się upaść i
dotkliwie roztrzaskać kolana, ale mimo to wstawała i biegła dalej.
Nie mogła zostawić Lulu.
Zwierzęta zawsze zajmowały honorowe miejsce w jej sercu. Gdyby ta niewielka
garstka ludzi, którym w życiu zaufała, to dziś otaczałaby się tylko
czworonożnymi przyjaciółmi.
Brakowało jej tchu. Dym i pył
nadal drażnił jej płuca i gardło, a heroiczny bieg tylko wzmagał nieprzyjemne
uczucie. Poczuła, że nie ma innego wyboru. Wymierzyła różdżką i rzuciła w
stronę Lulu zaklęcie petryfikujące. Spudłowała. Spróbowała jeszcze raz, a potem
znów i znów. Czuła narastającą frustrację.
Nie wiedziała ile razy tak
próbowała, ale w końcu jej się udało. Usłyszała ciche piśnięcie, a suczka
upadła na ziemię. Evangeline dobiegła do niej w kilka sekund i uklęknęła obok.
Ukryła twarz w jej miękkim futrze i dyszała ciężko. Wyczuła bicie jej serca i
za wszelką cenę próbowała zsynchronizować z nim swój niespokojny oddech.
– Wybacz mi Lulu – wyszeptała
prosto do jej ucha. – Wybacz mi…
Pot spływał po jej twarzy i
plecach. Skóra powoli zaczynała ją swędzieć i piec. Kobieta wiedziała, że nie
ma to żadnego związku z drobnymi poparzeniami. Musiała jak najszybciej się
wysuszyć, ale nic nie zapowiadało, że w najbliższym czasie będzie mieć taką
okazję.
Leżąc na leśnej ściółce, z
twarzą ukrytą w futrze ukochanej suczki, poczuła, że zalewa ją fala smutku.
Emocje powoli zaczynały brać nad nią górę. W gardle zaczęła narastać niewygodna
gula, a do oczu cisnęły się łzy. Ze wszystkich sił próbowała je powstrzymać,
jednak na darmo. Już po kilku chwilach zaczęły wsiąkać w ciało Lulu.
Evangeline wiedziała, że takie
leżenie nie ma sensu. Suczka nie mogła zbyt długo być bezwładna, ale gdyby
teraz ją odczarowała, to znów mogłaby uciec. Dziewczyna wyprostowała się
nieznacznie i wtedy zdała sobie sprawę, że nie jest sama.
Tuż przed nią stał wysoki,
zamaskowany mężczyzna. Miał na sobie długą pelerynę z kapturem, a w
wyciągniętej ręce trzymał różdżkę, którą mierzył wprost w Evangeline i Lulu.
Kobieta się zlękła, próbując zakryć swym ciałem suczkę. Kątem oka dostrzegła,
że jej różdżkę leży kilka cali obok jej lewego kolana.
– No proszę – odezwał się
mężczyzna, a jego głos był dziwnie stłumiony przez maskę. – Przysyła mnie
Czarny Pan. Musicie być strasznymi idiotami skoro nie przyjęliście jego
ostatniego zaproszenia i nie raczyliście się nigdzie schować. Myśleliście, że
Czarny Pan tak po prostu odpuszcza?
Evangeline milczała, a ostry
wiatr ochłodził jej zaczerwienioną od łez twarz. Tak, byli idiotami…
– To nie było trudne, choć
wielu mówiło, że w pojedynkę nie dam sobie rady. Cóż… Jeśli cię to pocieszy,
Czarny Pan chce mieć was żywych. Myślę, że się nie obrazi, jeśli najpierw
przyprowadzę do niego ciebie. Zapewne twój mąż będzie się bardzo starać, aby do
ciebie dołączyć.
Kobieta bardzo powoli
przesuwała dłoń w stronę różdżki. Strasznie nie lubiła ludzi, którzy w każdym
momencie lubili zachwycać się swoim geniuszem i tyle mówić, ale teraz jej to
nie przeszkadzało. Potrzebowała czasu, ale jednocześnie nie mogła zwrócić na
siebie uwagi. Wyczuła, że Lulu dyszała niespokojnie.
– Zawsze lubiłem psy – odezwał
się po chwili mężczyzna. – Więc pozwolisz, że go nie zabiję. Wolę dręczyć ludzi
niż zwierzęta. Zostawimy go tutaj, pewnie i tak go zeżrą… Dalej, wstawaj i
idziemy, cholernie tu ciemno.
Właśnie tej wiedzy jej
brakowało. Evangeline energicznie złapała różdżkę, ale nim w ogóle zdążyła nią
wymierzyć w śmierciożercę, błysnęło czerwone światło. Kobieta była pewna, że za
chwilę poczuje uderzenie zaklęcia, ale nic takiego się nie wydarzyło. Snob
iskier wyleciał zza jej pleców i ugodził mężczyznę w okolicy brzucha. Jego
ciało uniosło się w powietrze i z impetem uderzyło w pień starego drzewa,
podrywając do lotu stado śpiących ptaków.
– Nic ci nie jest? – zapytał
nieznany, męski głos.
Czyjeś dłonie chwyciły ją za
ramiona i chyba chciały zmusić, aby wstała. Evangeline jednak nawet w takiej
chwili nie chciała, aby ktokolwiek ją dotykał. Wzdrygnęła się i sama, choć z
niemałym trudem, podniosła się na nogi.
Stała przed dość wysokim,
chudym mężczyzną. W ciemnościach dostrzegła siateczkę drobnych zmarszczek wokół
jego oczu i ust, liczne piegi na nosie i policzkach i przerzedzone rude włosy.
Evangeline złapała się na tym, że gapi się na niego stanowczo zbyt długi, ale
nie mogła powstrzymać wrażenia, że jego twarz jest dla niej dziwnie znajoma.
– Nic ci nie jest? – powtórzył
mężczyzna, który najwyraźniej nie przejmował się jej niechęcią, bo nadal podtrzymywał
ją za ramiona.
– Nie… – wydusiła z siebie. –
Kim pan jest?
– Za chwilę się wszystkiego
dowiesz. Ale teraz lepiej się stąd wynośmy – powiedział, a na jego twarzy
zagościł ciepły uśmiech.
Zaklęciem uniósł bezwładne
ciało Lulu i bardzo ostrożnie prowadził je w powietrzu, kiedy szli przez las.
Evangeline była wdzięczna, że nie pozwolił na to, aby suczka uderzyła w konar
drzewa czy wystającą gałąź.
Gdy doszli do polany, na której
znajdował się dom, Evie dostrzegła, że budynek nadal płonie, ale ogień zdawał
się być mniejszy. Na około niego zebrali się zupełnie obcy czarodzieje, którzy
z trudem próbowali powstrzymać niszczycielski żywioł. Na pobliskim trawniku
dostrzegła cztery inne sylwetki. Rozpoznała w nich ostro gestykulującego
Alberta i Marinę, która nadal była zgięta w pół i zawzięcie pluła pod nogi.
– Mówiłem, że zaraz przyjdą –
odezwał się mężczyzna, który najwyraźniej odpierał słowne ataki jej męża.
Albert odwrócił się
energicznie. Przytulił Evangeline tak szybko i energicznie, że kobieta nie
zdążyła nawet spojrzeć na jego twarz.
– Co to za ludzie? –
wyszeptała, próbując wyswobodzić się z uścisku, bo każdy dotyk zaczynał
sprawiać jej ból.
– Zawiadomiłem Dumbledore’a… –
powiedział Albert poważnym tonem, pozwalając jej się lekko odsunąć. – Nie
miałem wyjścia…
Evangeline wyczuła żal w głosie
męża. Kiwnęła głową. To był najgorszy moment na kłótnie, czy wyrzuty. A żadne z
nich nie miało wątpliwości, że potrzebowali pomocy.
Jeszcze raz popatrzyła na
dwójkę ludzi, z którymi przed chwilą rozmawiał jej mąż. Mężczyzna był bardzo
chudy i blady. Nie był stary, choć jego przerzedzone włosy i podkrążone oczy
dodawały mu lat. Towarzyszyła mu kobieta, która była zupełnym przeciwieństwem
jego poszarzałej sylwetki. Miała ona krótkie, różowe włosy, a w nosie mienił
się mały kolczyk. Nawet jej ubrania były dziwnie krzykliwe, jakby próbowała
całą sobą zwrócić uwagę zgromadzonych.
– Nazywam się Remus Lupin –
przedstawił się mężczyzna. – A to Nimfadora Tonks – dodał wskazując swoją
towarzyszkę.
– Po prostu Tonks –
sprecyzowała szybko dziewczyna. Wyciągnęła rękę w stronę Evangeline, ale ta nie
miała najmniejszej ochoty, aby ją uścisnąć. – A to Artur Weasley – dodała,
udając, że wyciągnęła dłoń tylko po to, aby wskazać mężczyzną, który uratował
Evie przed śmierciożercą.
– Weasley… – powtórzyła
Evangeline. – Czy jest pan spokrewniony z Billem?
Mężczyzna uśmiechnął się,
kładąc na trawie bezwładne ciało Lulu.
– Tak się składa, że jestem
jego ojcem – oznajmił.
Evangeline kiwnęła głową, bo
sama nie była pewna, jak powinna się zachować. Zaczynała odczuwać silny ból na
niemal całej powierzchni skóry, szczególnie na plecach i stopach. Ciążyły jej
powieki i coraz trudniej było jej złapać oddech.
– Dobrze, skończmy już tę
pogawędkę – wtrącił Remus, a Evie wyczuła na sobie jego dziwne, zatroskane
spojrzenie. Uznała, że musi wyglądać okropnie. – Aurorzy ugaszą pożar i zobaczą, co z waszych rzeczy
ocalało. Niedługo dostaniecie je z powrotem. A tym razem udamy się w bezpieczne
miejsce. Tam nikt was nie znajdzie.
– W lesie jest śmierciożercą,
którym trzeba się zająć – dodał szybko pan Weasley.
– Dobrze, wyślemy po niego
kogoś – przytaknęła Tonks. – Ale Remus ma rację, zbierajmy się.
– Nie ruszę się bez Lulu –
jęknęła Evangeline, czując, że przeszywa ją dziwny chłód, a świat zaczyna
niebezpiecznie wirować wokół niej.
– Chodzi o psa? – zapytał
Remus. – To nie będzie problem, wasz nowy gospodarz bardzo lubi psy. Na pewno
ucieszy się z takiego towarzystwa.
Tonks zaśmiała się cicho i
energicznie przytaknęła.
– Miejsce jest dobrze ukryte i
zabezpieczone, dlatego musicie najpierw odczytać tę wiadomość – kontynuował
mężczyzna, wręczając im kawałek pergaminu z odręcznie zapisaną notatką.
Przygotowane miał dwie kartki dla Evie i Alberta, dlatego wyraźnie się zawahał,
zerkając na Marinę.
– Dumbledore mówił tylko o
Walkerach – przypomniała mu Tonks. – Nie mieliśmy pojęcia, że będzie tu ktoś
jeszcze.
Marina wyprostowała się i
zaskoczona rozejrzała po twarzach czarodziejów. Uśmiechnęła się blado, z trudem
powstrzymując kolejny atak duszącego kaszlu. Oczy miała załzawione i naprawdę
nie wyglądała najlepiej. Evangeline wystraszyła się, że jej przyjaciółka mogła
mocno zatruć się dymem.
– Aha – wydusiła z siebie
Marina. – Spoko… To ja już pójdę.
– Nie wygłupiaj się – rzekł
Albert, chwytając ją za nadgarstek. – To nasza przyjaciółka. Albo weźmiecie
naszą trójkę, albo rozstaniemy się w tej chwili i jakoś sobie sami poradzimy.
– Potrzebujecie pomocy –
powiedziała Tonks. – Nie wyglądacie najlepiej, ktoś powinien się zająć waszymi
ranami.
– Więc udamy się do Munga.
– Nie bądź idiotą. Będą was tam
szukać.
– Jeśli śmierciożercy nie
wiedzieli o tej dziewczynie – wtrącił szybko Remus. – To możemy ją odesłać do
szpitala.
– Chyba wyraziłem się jasno,
nie będziemy się rozdzielać! – niemal krzyknął Albert.
– Dobrze już, uspokójcie się –
przerwał tę wymianę zdań pan Weasley. – Nie ma czasu na kłótnie, bo za chwilę
przyślą na niepotrzebne wsparcie. Śmierciożercy również mogą wrócić, a lepiej,
aby nas tu wówczas nie było. Nie zostawimy żadnego z was.
Remus i Tonks popatrzyli po
sobie, a Evangeline opuściła wzrok i odczytała notatkę zapisaną na niewielkim
zwitku pergaminu.
– Kwatera Główna Zakonu Feniksa znajduje się w Londynie przy Grimmauld
Place 12. Co to znaczy?
– To znaczy, że drzwi do
Kwatery Głównej stoją dla ciebie otworem – wyjaśnił szybko Remus. – A teraz już naprawdę musimy iść. Pomożemy
wam z teleportacją, bo naprawdę wystarczy nam już dziś kłopotów.
Evangeline poczuła silny uścisk
dłoni pana Weasleya na ramieniu. Widziała, że Remus złapał Alberta, który
włożył niemały wysiłek w podniesienie Lulu, a Marina pozostała z Tonks. Mimo
ogromnego zmęczenia, kobieta była pewna, że między nimi pojawiło się dziwne
napięcie.
Ostatnią rzeczą, jaką
dostrzegła przed zniknięciem były zgliszcza jej ukochanego domu.
Mam wrażenie, że śmierciożerców podejrzanie mocno zależy na przeciągnięciu Walkerów na swoją stronę. Czyżby wiedzieli, że Evangeline jest córką Lestrange'a? Znaczy, ja rozumiem, że Voldemort chciał mieć po swojej stronie wybitnych czarodziejów (choć to trochę kłóci się z wersją większości śmierciożerców, jakich znamy, bo z nich większą inteligencję wykazują w zasadzie tylko Snape i Lucjusz Malfoy, a reszta to krwiożerczy tłum), ale po którejś odpowiedzi odmownej chciałby ich po prostu zabić... A on ich porywa. Coś mi tu śmierdzi.
OdpowiedzUsuńNie mogę się doczekać spotkania po latach starej drużyny eliksirów. I Snape'a. To na pewno będzie ciekawe :)
Pozdrawiam,
Bea