Marina stanęła przed niewielkim
domem ulokowanym w środku lasu i w pierwszej chwili zwątpiła, czy aby na pewno
trafiła pod dobry adres. Podróż na miotle bardzo dużo ją kosztowała. Ramiona
bolały od ciężaru plecaka, do którego zapakowała kilka najpotrzebniejszych
rzeczy, mając nadzieję, że będzie mogła zostać na noc w tym miejscu.
Nie tak zapamiętała ten dom.
Pięć lat temu wyglądał jak piękna, leśna chatka z bajek dla dzieci. Teraz
ściany obrósł gęsty bluszcz, więc nie było nawet widać ich koloru. Jedna z
okiennic była wyłamana, na trawniku próżno było szukać idealnie wypielonych
kwiatowych rabatek, a na stojącej na werandzie ławce popękała farba. Z płotem
też było coś nie tak. W niektórych miejscach był połamany i dziurawy. Marina
może i zapowiedziała swoją wizytę, ale nie uzyskała żadnej zwrotnej wiadomości,
więc istniała szansa, że osoby, które zamierzała odwiedzić już dawno tu nie
mieszkały.
Kobieta nagryzła wargę,
próbując dostrzec jakiekolwiek znaki życia na posesji. W pewnym momencie zauważyła
ukrytą w trawie kolorową piłeczkę i jakiegoś mocno pogryzionego pluszaka.
Znaleziska te mocno ją zaskoczyły, ale z drugiej strony osoba, którą Marina
zamierzała odwiedzić miała już w dzieciństwie psa, więc dlaczego nie?
Przy furtce nie było dzwonka. Pchnęła
ją delikatnie, a drzwiczki nie stawiały oporu. Marina wkroczyła na posesję,
mając nadzieję, że ów czworonóg jest przyjazną małą kuleczką i nie rozszarpie
jej na powitanie. Nic jednak nie wyskoczyło.
Kobieta podeszłą do drzwi i
zapukała głośno. Mijały kolejne minuty, a z wnętrza domu nie dochodziły żadne
dźwięki. Przeklęła pod nosem. Niemożliwe, że tak po prostu zignorowano
wiadomość od niej. Przecież pisała, że ma poważne kłopoty.
Zapukała jeszcze raz. Mocniej.
Stanowczo zbyt mocno, bo klamka odskoczyła niespodziewanie, a drzwi uchyliły
się z cichym skrzypnięciem. Marina przeczytała w życiu stanowczo zbyt dużo
książek, aby uwierzyć, że był to przypadek.
Nie mając już nic do stracenia,
pchnęła wrota i wkroczyła do małego przedsionka. Było w nim dziwnie ciemno, ale
kilka par damskich i męskich butów zdradzało, że dom nadal był zamieszkany.
Widok rządku skórzanych trzewików był według Mariny dość zabawny. Wszystkie
były czarne i sznurowane na trzy lub cztery dziurki. Miały niewysokie obcasy a
różniły się jedynie rozmiarami. Kobieta zawsze wierzyła, że to małżeństwo
będzie niesamowicie zgodne, ale nie spodziewała się, że nawet buty będą nosić
identyczne.
– Halo, jest tu ktoś? –
zapytała, wchodząc do salonu.
Pomieszczenie może i nie było
małe, ale okropnie zagracone. Na każdej ścianie stały wysokie po sufit regały
wypełnione po brzegi książkami. Na podłodze również walały się stosy książek,
na stoliku i komodzie dokładnie to samo. Marina dostrzegła również mnóstwo
odręcznych notatek i pozwijanych pergaminów zajmujących niemal całą sofę.
Kobieta zrobiła niepewny krok
do przodu, a wówczas poczuła, jak coś cienkiego wbija się między jej żebra.
Różdżka. Stanęła w bezruchu, a osoba, która ją przyłapała powoli wyszła z
cienia, nie opuszczając swojej broni nawet o cal.
Marina nie widziała swojej
przyjaciółki od kilku lat, ale na pierwszy rzut oka niewiele się ona zmieniła.
Nadal wyglądała jak typowa wiedźma, którą straszy się mugolskie dzieci. Była
wysoka i przeraźliwie chuda. Zupełnie, jakby jej blada, wysuszona skóra została
naciągnięta na sam szkielet. Miała zapadnięte policzki, spiczasty nos i
wyłupiaste oczy, w których ciężko było dostrzec, gdzie kończy się źrenica, a
zaczyna tęczówka. No i jeszcze te włosy… Czarne, idealnie proste i lśniące
niczym jedwab.
– Evangeline… – wyszeptała
Marina, zmuszając się do uśmiechu. – Ale mnie wystraszyłaś… Od kiedy trzymają
się ciebie takie żarty?
Kobieta nie odpowiedziała.
Nadal lustrowała Marinę wzrokiem i najwyraźniej nie planowała opuścić różdżki.
– Żarty? – powtórzyła, a jej
głos brzmiał dziwnie nienaturalnie. – Przez pięć lat lekceważyłaś moje
zaproszenia, na listy odpowiadałaś w dwóch zdaniach, a później ograniczałaś się
tylko do śpiewającej kartki na święta.
– Wiem, nawaliłam, ale…
– Aż tu nagle, pewnego ranka
przylatuje sowa z twoim listem – kontynuowała dalej Evangeline. – I cyk, nagle
jestem ci szalenie potrzebna. Wybacz, że nie podskoczę z entuzjazmu na twój
widok. Którzy cię przysłali?
– Co…?
– Oni wszyscy są tacy sami.
Zależy im tylko na tym, aby nas wykorzystać. Wpadają jak do siebie i składają
propozycje nie do odrzucenia, bo przecież wojna dotyczy nas wszystkich, a ty
musisz wybrać jedną ze stron, bo nie da się tego rozwiązać w inny sposób.
– Evie… ja naprawdę nie wiem, o
czym ty mówisz… Nikt mnie tu nie przysłał. Po prostu wierzę, że ty i Albert
jesteście jedynymi osobami, które będą umiały mi pomóc. I błagam, opuść
różdżkę…
Evangeline zawahała się przez
chwilę, ale później wykonała jej prośbę.
Marina mówiła dalej.
– Wiem, że to wszystko jest
okropnie niezręczne i zachowałam się podle nie odpisując na twoje listy, ale
wierz mi, tak wiele się wydarzyło przez te lata, choć jednocześnie wiem, że nic
mnie nie usprawiedliwia. Może nie zawracałabym ci głowy, gdybym wiedziała, że
aż tak przeżywasz powrót Sama-Wiesz-Kogo…
– Słucham? Czy ty przez
ostatnie miesiące byłaś zamknięta w piwnicy? Nie śledzisz gazet? Nie wiesz, co
się dzieje na świecie? Ja nie przeżywam jego powrotu, ja jestem częścią tego
wszystkiego.
Zapadła chwila ciszy.
Evangeline obróciła się na pięcie i nerwowo obeszła swój zagracony salon.
Przyjaciółka pamiętała, że zawsze tak robiła, kiedy się denerwowała. Nie
potrafiła usiedzieć czy ustać w bezruchu. W pewnym momencie w pomieszczeniu
pojawił się ktoś jeszcze, a Marina omal nie pisnęła na jego widok. Był to
ogromny, biały jak śnieg pies. Powoli i spokojnie podszedł do Evie i zaczął
ocierać się nosem o jej uda, aby zwrócić na siebie uwagę.
I wówczas Marina to zobaczyła.
Mięśnie na twarzy Evangeline się rozluźniły. Uśmiechnęła się delikatnie gładząc
psa po głowie, a w jej oku pojawiła się iskra radości. Blau odetchnęła z ulgą,
bo poczuła, że ta sama osoba, z którą przyjaźniła się w szkole i nikt jej nie
podmienił, ani nie zaczarował.
– To wasz pies? – zapytała,
kiedy czworonóg zwrócił na nią uwagę i zaczął spokojnie ją obwąchiwać.
– To suczka – poprawiła ją
Evie, otrzepując ze spódnicy białą sierść. – Ma na imię Lulu. Dwa lata temu
przyszła pod nasz dom i tak została. Albert twierdzi, że przyciągam do siebie
samotne zwierzęta, bo nie raz podchodzą nam pod płot. Wykarmiliśmy już kilka
porzuconych sarenek, dwa dziki i kilkanaście jeży i wiewiórek.
Marina przytaknęła. Dawno nie
widziała tak spokojnego, dumnego psa, który z takim oddaniem zerkałby na swoją
właścicielkę.
– Napijesz się herbaty, Marino?
– zapytała po chwili Evangeline, wyrywając kobietę z zamyślenia.
– Tak… poproszę.
Kiedy usiadły przy dużym,
drewnianym stole emocje zaczęły powoli opadać. Marina obserwowała wiązanki
suszonych ziół, wiszące w oknie i kraciaste firanki tańczące na wietrze. Może i
dom był lekko zaniedbany i nie do końca czysty, ale mimo wszystko można było
dostrzec w nim okruchy duszy jego lokatorów.
– Kiedy wróci Albert? –
zapytała Marina, wrzucając do herbaty kostkę cukru.
– Nie wiem… pewnie niedługo.
Teraz już wiem, dlaczego matka zawsze denerwowała się na tatę, że przedkłada
pracę nad rodzinę. Albert robi dokładnie to samo. Wraca spóźniony i głupio się
tłumaczy, że w ostatniej chwili przyjęto do szpitala pacjenta w stanie
krytycznym i on musiał się nim zająć
– burknęła Evangeline, rozkładając na stole eleganckie talerzyki deserowe,
które absolutnie nie pasowały do swojskiego wystroju domu.
– Wkurza cię to?
– Nie. Zawsze sobie ceniłam
niezależność i ciszę. Dzięki temu, że tyle czasu jestem sama w domu, mogę zająć
się własnymi sprawami i badaniami.
– A nad czym pracujesz?
Evangeline postawiła na stole
talerz z wyjątkowo krzywymi ciasteczkami i popatrzyła przenikliwie na
przyjaciółkę.
– Chyba nie przyszłaś tu
rozmawiać o mich planach zawodowych, które w obecnej sytuacji przestały mieć
dla mnie jakiekolwiek znaczenie.
– Dobrze, zostawmy ten temat…
Powiedz mi w takim razie, jaki jest twój związek z powrotem Sama-Wiesz-Kogo?
– Mój związek? Na razie żaden,
ale obawiam się, że niedługo się to zmieni.
– Evie… ty chyba nie chcesz mi
powiedzieć, że zamierzasz poprzeć Sama-Wiesz-Kogo?! Ja wiem, że lubisz te gadki
o ciemnej stronie twojej osobowości, ale błagam cię, nie możesz tego zrobić!
– Zwolennicy Voldemorta byli u
Alberta w szpitalu już dwa razy – powiedziała kobieta, lustrując Marinę
wzrokiem. – Raz byli tutaj. Zależy im na tym, abyśmy wstąpili w szeregi śmierciożerców,
bo jak mówią, zwycięska strona potrzebuje silnych czarodziejów o czystej krwi,
a według nich właśnie tacy jesteśmy. Wiem, że tracą powoli cierpliwość. Im się
nie odmawia, Marino.
– Ale wy przecież w to nie
wierzycie?! Nie wierzycie w ich w ich wizje świata, prawda?
– Oczywiście, że nie! Ale
zrozum, takim ludziom się nie odmawia. Ile jeszcze razy będą nas prosić? W końcu dadzą sobie spokój i wiesz, co wówczas
zrobią? W najlepszym razie nas zabiją.
– Musi być jakiś inny sposób.
Musicie się wyprowadzić, zniknąć. Może wyjedziecie za granicę? Choćby na jakiś
czas, aż wszystko wróci do normy.
– Nie zamierzamy uciekać jak
szczury, Marino. Tu jest nasz dom i nasze życie. Praca jest dla Alberta czymś,
bez czego nie potrafi oddychać. Nie tak to wszystko miało wyglądać!
Evangeline uderzyła pięścią w
stół, a jedna z filiżanek przewróciła się, rozlewając na blat gorącą herbatę.
Kobieta zawahała się przez chwilę. Jej wzrok utkwiony był w płynie, który
wąskim strumieniem płynął do krawędzi stołu. Lulu koło jej nóg zaskomlała
cicho.
Gdyby Marina mogła, to wyjęłaby
różdżkę i usunęła plamę, musiała jednak zadowolić się garścią serwetek, którymi
zaczęła wycierać blat.
– A Dumbledore? – zapytała po
chwili, nie wiedząc czemu przyszło jej to do głowy.
– Dumbledore? – powtórzyła
Evie, a jej głos zadrżał. – Dumbledore jest taki sam jak śmierciożercy. On
również był u mnie. I to dokładnie w tym samym celu.
– Co ty bredzisz? – wydusiła z
siebie Marina, robiąc wyjątkowo głupią minę.
– Albert napisał do
Dumbledore’a, bo podobnie jak ty, był pewny że możemy szukać u niego pomocy. I
owszem, przyszedł do nas jakieś dwa tygodnie temu. Albert dostał wówczas
wezwanie do szpitala, więc rozmawiałam z nim sama. I wiesz, co powiedział? Że
oczywiście, że może zapewnić nam ochronę, ale pod jednym warunkiem.
Musielibyśmy dołączyć do jego organizacji, która próbuje powstrzymać Voldemorta
i śmierciożerców.
Marina zamyśliła się na chwilę.
Zupełnie nie rozumiała grymasu, który skrzywił twarz Evangeline.
– Ale oni są ci dobrzy, nie? –
zapytała głupio, na co Evie zaśmiała się nerwowo.
– Dobrzy, źli… jakie to ma
znaczenie? Obie strony zmuszają mnie do podjęcia decyzji, do zajęcia jakiegoś
stanowiska, do podejmowania działań, których podejmować nie chcę. Chcę po
prostu mieć święty spokój. Gdybym wiedziała, że to tak się potoczy, to
zachowywałabym się w szkole jak kretynka, która jedyne co potrafi, to grać w
quidditcha. Wówczas nikt by sobie o mnie nie przypomniał.
– A może śmierciozercom chodzi
o coś innego niż twój talent?
Dłonie Evangeline zadrżały.
Zacisnęła wargi tak mocno, że Marina miała wrażenie, że skóra jej twarzy napina
się tak mocno, że zaraz popęka.
– Jaka jest szansa, że wiedzą,
kto jest twoim biologicznym ojcem? – zapytała.
– Nie wiem… Ale jakie by to
miało znaczenie? Rabastan Lestrange siedzi w Azkabanie i mam nadzieję, że długo
jeszcze tak pozostanie.
Marina westchnęła, a Lulu
podeszła do niej i oparła pysk na kolanach. Kobieta drapała ją delikatnie za
uszami, czując przez spodnie ciepło jej oddechu.
Wtem usłyszała, że ktoś wszedł
do domu. Po dźwiękach dało się rozpoznać, że osoba ta krząta się w przedsionku.
Suczka nastroszyła uszy i nieznacznie zamachała ogonem, po czym zupełnie
zignorowała Marinę i popędziła w stronę przybysza.
– Już jestem! – krzyknął
znajomy, męski głos, a potem w progu kuchni pojawiła się wysoka sylwetka.
Choć wcześniej Marina uznała,
że Evangeline nie zmieniła się zanadto w ciągu tych kilku lat, to sprawa miała
się zupełnie inaczej w kwestii Alberta Walkera. Ewidentnie zmężniał, może
trochę przytył, a kilkudniowy zarost sprawił, że jego twarz wyglądała dużo przystojniej.
Mężczyzna w pogłaskał Lulu, która energicznie krążyła między jego nogami,
później posłał ciepły uśmiech żonie, a na końcu dostrzegł Marinę. Jego oczy
powiększyły się ze zdziwienia, a w nerwowym geście poprawił okulary, które
nawet o cal nie zsunęły mu się z nosa.
– Marina Blau – powiedział
zaskoczony. – Chyba nie powinienem być zdziwiony, że początek wojny jest dla
ciebie idealnym momentem na niezapowiedziane odwiedziny.
– Przecież pisałam, że przyjdę
– oburzyła się kobieta.
– Nic mu nie mówiłam – wtrąciła
Evangeline, podchodząc do męża i pozwalając mu ucałować się w policzek. –
Wiedziałam, że tak jak ja będzie dopatrywać się w tym wszystkim jakiegoś
przekrętu i uzna, że zostanie ze mną w domu.
Albert popatrzył na żonę spod
zmarszczonych srogo brwi.
– Nie rób tak więcej – upomniał
ją.
– Zastanowię się. Jesteś
głodny?
– Nie, jadłem w pracy –
oznajmił, a potem pogładził palcem miejsce na jej policzku, które przed chwilą
musnęły jego wargi.
Marina mimowolnie się
uśmiechnęła, choć w jednocześnie poczuła ukłucie zazdrości. Popatrzyła na swój
nadgarstek, na którym nadal połyskiwała bransoletka z granatowych kamieni.
Albert zaparzył świeżej herbaty
i odnalazł w kredensie jeszcze inny rodzaj ciastek oraz dyniowe paszteciki. W
końcu usiedli przy stole we trójkę. Na początku milczeli przez kilka minut,
jakby nie mogli uwierzyć, że po tak długim czasie znów się spotkali, a mała
cząstka ich dusz mogła myśleć, że znów jest tak beztrosko jak w szkole.
– Więc, Marino, powiesz nam w
końcu, jaki masz problem? – odezwała się jako pierwsza Evangeline.
Kobieta zawahała się przez
moment. Żałowała, że nie powiedziała, co się wydarzyło zanim pojawił się
Albert. Przed przyjaciółką mimo wszystko byłoby jej łatwiej.
– Nie mogę tego zdjąć –
powiedziała w końcu, wyciągając przed siebie dłoń, na której lśniła
niebezpieczna bransoletka.
Evangeline prychnęła znacząco.
– Żartujesz? Jeśli chciałaś
wymyślić najgłupszy pretekst do odnowienia starych znajomości, to udało ci się
to rewelacyjnie.
– Mówię poważnie. Jest
zaczarowana i…
Evie zlekceważyła jej słowa i
chwyciła mocno dłoń przyjaciółki. Przyciągnęła ją bliżej i namierzyła wzrokiem
metalowe zapięcie.
– Uważaj, bo…
Marina nie dokończyła. Kiedy
palce Evie dotknęły haczyków, to obydwie kobiety poczuły bolesny impuls.
Evangeline najwyraźniej uderzył dotkliwiej, bo odsunęła się tak gwałtownie, że
omal nie przewróciła się na krześle.
– Co to, do cholery… – wydusiła
z siebie, obserwując zaczerwienienie, które zaczęło pojawiać się na czubkach
jej palców.
– Mówiłam, że jest zaczarowane.
Myślałam, że to oczywiste, że nie powinno się jej dotykać.
– To po co wystawiłaś tę rękę?
– Uspokójcie się – upomniał je
Albert, wyciągając różdżkę. – Po kolei, Marino, skąd to masz, po co to
założyłaś i jaki ma na ciebie wpływ?
– Bardziej rzeczowego tonu
głosu nie mogłeś z siebie wykrzesać? – zapytała kąśliwie. – Dostałam ją,
niestety nie mam pewności od kogo. A założyłam dlatego, że mi się podobała.
– Nie wierzę… – mruknęła
Evangeline.
– Myślałam, że to prezent od
pewnego mężczyzny, który wykazywał mną zainteresowanie – sprostowała Marina, a
jej przyjaciółka złapała się za głowę. – Były też kwiaty. To wszystko wyglądało
szalenie romantycznie.
– Czy ty postradałaś zmysły? My
nawet kopert nie otwieramy bez sprawdzenia, czy w środku nie ma jakiejś żrącej
substancji – powiedziała Evie, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– To chyba trochę paranoja…
Poza tym, Evie, to po części twoja wina. W erotykach wszystko jest łatwiejsze.
Początek każdej znajomości jest w łóżku.
A w tych głupich romansidłach, które czytałam, spędzając wakacje w twoim domu,
to stosunki damsko-męskie wyglądały zupełnie inaczej. Tam bohaterowie
zaprzątali sobie głowę takimi duperelami jak kwiaty i drobne prezenty. To skąd
miałam wiedzieć, jak jest naprawdę?
– Trzymaj mnie, Albercie, bo ja
za chwilę ją uduszę…
– Okej… – wtrącił się mężczyzna, obserwując kątem oka
złość, malującą się na twarzy żony. –
Zostawmy lepiej ten temat. Powiedz lepiej, czy to, że nie możesz jej zdjąć, ma
na ciebie jakiś wpływ? Odczuwasz ból, ucisk? Kręci ci się w głowie?
– Nie…
– Masz kłopoty ze snem? Bezsenność,
albo ciągłe uczucie zmęczenia?
– Nie…
– To co ci
właściwie dolega? Problem kończy się na tym, że nie możesz jej zdjąć?
– Nie… Nie mogę czarować.
Próbuję rzucić jakieś zaklęcie, ale zupełnie bezskutecznie. Straciłam całą
magię.
Evangeline i Albert popatrzyli
na siebie. Na ich twarzach malowała się mieszanka zaskoczenia i niedowierzania.
– Dlaczego nie zgłosiłaś się do
Munga? – zapytał w końcu mężczyzna, przyglądając się baczniej bransoletce.
– Nie wiem… Nie chciałam, aby
robili na mnie jakieś eksperymenty. Przyszłam do was. Ty też jesteś
uzdrowicielem.
– Tak, ale ja pracuje przy
zatruciach eliksirami, a nie klątwach. Nie wiem, czy będę umiał ci pomóc.
Lepiej będzie, jak udamy się do szpitala.
– A możesz najpierw spróbować?
Albert przystanął na jej
prośbę. Wyciągnął różdżkę i kilka razy postukał w zapięcie bransoletki. Nie
wyglądał na zbyt przekonanego, a metalowe haczyki ewidentnie nie chciały
puścić. Evangeline w skupieniu obserwowała jego poczynania. Po kilku minutach
wstała od stołu i bez słowa wyszła z kuchni, a tuż za nią podreptała Lulu. Wróciła po kilku sekundach, niosąc pod pachom
grubą książkę w skórzanej oprawie. Zaczęła ją szybko wertować, a uwadze Mariny
nie uszło, że strony zapisane były drobnym pismem i nie było na nich obrazków.
– Czy ty znasz te książki na
pamięć? – zapytała Marina, próbując rozładować napiętą atmosferę, która zawisła
pod kuchennym sufitem.
– Tak, ale wolę się upewnić,
czy dobrze zapamiętałam, że w takim przypadku jedynym ratunkiem jest odcięcie
ręki.
– Jak dobrze, że zostało ci coś
z twojego dawnego poczucia humoru – burknęła Marina, choć mimowolnie cofnęła
się nieznacznie.
Evie nie odpowiedziała. Po
chwili szturchnęła Alberta i wskazała mu jakiś fragment w książce. Mężczyzna
przeczytał go bezgłośnie, potem zmarszczył brwi i spojrzał na żoną, która tylko
wzruszyła ramionami.
– Nie przeszkadzajcie sobie –
rzekła donośnie Marina. – Zupełnie nie muszę wiedzieć, co kombinujecie. Często
tak sobie gadacie w milczeniu?
Małżeństwo Walker zupełnie ją
zignorowało. Albert ponownie przeczytał wskazany fragment, a Evangeline wstała
od stołu i jakby nigdy nic podniosła miskę należącą do Lulu i zaczęła szykować
dla niej kolację. Marina zawsze wiedziała, że jej przyjaciółka jest trochę
dziwna, a związek z Albertem najwyraźniej nie przyniósł jej poprawy.
– Dobrze – powiedział po chwili
mężczyzna, wyrywając ją z zamyślenia. – To może trochę zaboleć, gotowa?
Kobieta nie odpowiedziała, bo
Albert najwyraźniej wcale na to nie czekał. Stuknął różdżką nadgarstek, a jej
aż zabrakło tchu. Ból był tak silny, jakby ktoś zmiażdżył jej kość, a potem włożył
rękę prosto w ogień. Nie krzyknęła, bo najzwyczajniej w świecie zabrakło jej na
to sił. Przez kilka chwil nie mogła oddychać, a z oczu mimowolnie pociekły jej
łzy. Zrozumiała, dlaczego Evangeline wolała się odwrócić.
– Wybacz. – Głos Alberta
dochodził do niej jakby z daleka.
Ból nie mijał, ale ona odważyła
się spojrzeć. Dłoń rzeczywiście była wygięta pod dziwnym kątem, ale to nie było
istotne. Bransoletka pękła, a granatowe kamienie rozsypały się po blacie stołu.
– Udało ci się – wydusiła z
siebie przez łzy. – Nie wierzę, jesteś cudowny!
– Czekaj, nie ruszaj się, złożę
ci kości.
Albert ponownie machnął
różdżką. Coś strzyknęło, a po chwili nadgarstek wrócił do normalnego stanu.
Nadal czuła niewielki ból, ale nie miało to aż takiego znaczenia. Marina miała
ochotę klaskać i skakać z radości. Chciała rzucić się Albertowi na szyję i
ucałować po trzykroć jego policzki.
– Zawsze wiedziałam, że
jesteście genialni – dodała w momencie, w którym Evie skończyła szykować
posiłek dla suczki.
– Masz różdżkę? Spróbuj rzucić
jakieś zaklęcie.
Marina przytaknęła. Oczywiście,
że miała różdżkę. Choć była dla niej zupełnie bezużyteczna, to nie ruszała się
bez niej nawet na krok. Wyjęła ją z kieszeni i zastanowiła się przez chwilę nad
jakimś zaklęciem. Wymierzyła więc jej czubek w oddalone o kilkanaście cali
ciastko i zwinnym ruchem próbowała je do siebie przywołać.
Bezskutecznie. Ciastko nawet
nie drgnęło. Powtórzyła to kilka razy, nie zważając na ból nadgarstka, ale
efekt ciągle był taki sam – żaden.
– To nie działa – wyszeptała
bez głośnie. – To nic nie dało…
Poczuła, jak znów zalewa ją
fala złości i bezradności. Gdyby tylko nie była wówczas taką kretynką… Kątem
oka zauważyła, że Evangeline się odwraca. W jej oczach dostrzegła smutek i
zmęczenie. Tylko że nie patrzyła ona na Marinę. Jej wzrok wpatrzony był w
przygarbione plecy Alberta, który energicznie wertował starą księgę.
– Poczekajmy, proces zapewne
jest odwracalny, ale musi minąć czas. Jeśli do rana nic się nie zmieni, to
zabiorę cię do Munga. Obiecuję, że nikt nie będzie na tobie eksperymentować.
Pozbierajmy te korale, mogą się przydać. Evie, masz jakiś woreczek? Evie…?
– Zaraz coś znajdę…
W kuchni znów zapanowała cisza,
przerywana przez głośne mlaskanie Lulu.
Hm, przedstawiłaś trochę nietypowe spojrzenie na Dumbledore'a, czy raczej mocno pokazałaś subiektywne odczucia bohaterów. Niby widać tę niechęć Evangeline do dyrektora, ale z drugiej strony nie jest on stricte zły. Nie dosłownie. To w sumie ciekawe, że w książkach zawsze mamy "dobrych" i "złych", ale rzadko pokazuje się nam przypadkowe ofiary wojny, które wolałyby, żeby wszyscy dali im spokój.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o Evie i Alberta, nie dziwię się, że przyjęli takie postawy. Zawsze byli gdzieś z boku, Evie nie interesowały żadne konflikty i wchodzenie w bliższe relacje z kimkolwiek trochę z przymusu (ukrywanie własnej choroby), a trochę z natury (typowo introwertyczny charakter) i teraz nie jest inaczej. Zwłaszcza że znów ma coś do ukrycia. W ogóle to jest postać, która zawsze ma straszliwy sekret ;) Z kolei Albert, cóż, zawsze jak dla mnie był trochę tchórzem. Jeśli o niego chodzi, to ciekawi mnie, czy się choć trochę zmienił w tej kwestii. Już pod koniec poprzedniej części nabierał nieco charakteru, ale wymusiło to od niego przynależenie do większej grupy, a teraz jest tylko on i niechętna wobec świata Evie.
Marina jak zwykle pyta, dziwi się i komentuje, ale mało zdradza swoich poglądów. Niby nie popiera dążeń śmierciożerców i całej tej idei "czystości krwi", ale jednocześnie nie opowiedziała się stanowczo po stronie Zakonu.
Pozdrawiam,
Bea
właśnie tak chciałam to przedstawiać, To, że jest wojna, to nie znaczy, że każdy człowiek musi opowiedzieć się po jakiejś stronie. Znaczy, jasne, nie oznacza to, że ktoś popiera zło, ale czy to z automatu sprawia, że musi biec na pierwszą linię frontu? No nie. Dumbledore oczywiście jest postacią pozytywną i szlachetną, ale Evie po prostu chcę czegoś innego. Tak, jak napisałaś. Ona zawsze była gdzieś z boku, a postawę taką przyjęła bardziej z wyboru niż z przymusu. A co do ALberta... zapewne trochę się zmienił, ale czy można zmienić się aż tak diametralnie? Myślę, że Albert jest w stanie zrobić wiele (o czym przekonasz się w kolejnych rozdziałach) ale nie dla większego dobra, czego oczekuje Dumbledore, tylko dla swojej żony. Ale na razie nie powiem nic więcej.
UsuńMarina jest wbrew pozorom podobna do Evie. Też utrzymuje dystans , choć myślę że ma w sobie więcej ciekawości i najpierw robi potem myśli. Ale oczywiście, nie jest po stronie śmierciożerców, bo to byłoby dziwne :P
Pozdrawiam!
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńJa osobiście mam z Dumbledore'em ogromny problem - z jednej strony nie zaprzeczam jego szlachetności, ogólnie jest to taki miły starszy pan, który wszystkich lubi i wszyscy go lubią. Podobają mi się zwłaszcza te jego momenty, gdy staje po stronie osób w jakiś sposób odrzuconych przez społeczeństwo, jak Lupin, Hagrid czy nawet Zgredek. Ale z drugiej, jest to człowiek, który dla "większego dobra" jest w stanie poświęcić wiele. O ile poświęcenie życia Snape'a jestem w stanie zrozumieć, bo Snape niejako sam zgłosił się na ochotnika, to nie potrafię pojąć, jak ktoś tak dobry i szlachetny mógł bez zmrużenia oka pozwolić na to, co Draco Malfoy wyrabiał w KP. I nie, nie przekonuje mnie tłumaczenie ze wspomnień Snape'a, że próbował zminimalizować szkody. Przez niefrasobliwość Dumbledore'a dwoje uczniów wylądowało w szpitalu w stanie ciężkim, a właścicielka Trzech Mioteł spędziła pół roku pod zaklęciem Imperius. Też mi minimalizowanie szkód. Czytając ten rozdział miałam nadzieję, że będzie w Twojej historii trochę o tej dwuznaczności Dumbledore'a.
UsuńA wiesz, chyba nie obraziłabym się, gdyby któreś z bohaterów okazało się stać po stronie Voldemorta. No może nie Marina, bo, fakt, w jej przypadku byłoby to dziwne, ale Beatrice na przykład? Byłaby to ciekawa dynamika między postaciami - jak zachowywać się wobec przyjaciela, który stoi teraz po przeciwnej stronie frontu? ;)
PS Sorki za nabijanie komentarzy usuwaniem, ale dopiero po opublikowaniu zauważyłam pomyłkę :/
co do DUmbledore'a, to właśnie tę dwuznaczność chcę pokazać z perspektywy Evie, bo jak już trafią do Zakonu, to ona zdania o nim nie zmieni, wręcz przeciwnie.
UsuńA co do bohatera popierającego Voldemorta... pojawi się ten wątek, ale nie będzie on dotyczył Beatrice. Do niej mi to nie pasuje, bo ona zawsze był raczej taka promugolska, ale ktoś inny wywinie taki numer :)
Czekam z niecierpliwością :)
Usuń