W
dzień finału Międzyszkolnej Potyczki o Złoty Kociołek w Hogwarcie zrobiło się
naprawdę tłoczno. W zamku zjawiły się również delegacje z trzech innych szkół
magii, biorących udział w konkursie. Z każdej z nich przybyło sześcioro uczniów
i nauczyciel eliksirów będący ich opiekunem. Jak się okazało tylko u
brytyjskich gospodarzy liczba zawodników zmniejszyła się o połowę, co spotkało
się z wieloma kąśliwymi uwagami ze strony gości.
–
Wiedzieliście, że w Afryce jest szkoła magii? – zapytała Marina podchodząc do
trójki kolegów, przygotowujących się do długo wyczekiwanego finału.
Nie
zwracała uwagi na to, że weszła do strefy przeznaczonej wyłącznie dla
zawodników, a tym bardziej, że stresuje Alberta, Billa i Beatrice, którzy
myślami byli już gdzieś indziej.
–
Ucięłam sobie na ten temat krótką pogawędkę z Evie, ale ona uznała, że lepiej,
abym wam tego nie powtarzała, bo uznacie nas za rasistowskie wariatki –
kontynuowała swobodnie Marina. – Rozmawialiście z którymś z nich? Wiecie jak
wygląda ich szkoła?
–
Zapewne, jak wielka lepianka – burknął Bill, a potem zrobił minę, jakby
pożałował swoich słów więc spróbował wybrnąć z sytuacji. – Ale z drugiej strony
Afryka to duży kontynent. Z tego co słyszałem są z północy.
Jego
wyjaśnienie nie zrobiło na Marinie wrażenia, bo nie za bardzo wiedziała, jaka
jest różnica ekonomiczna między południem a północą tak odległej części świata.
–
A wiecie, że Japończycy przywieźli swoje jedzenie? – kontynuowała panna Blau. –
Profesor Snape mi powiedział, że bali się, że nasze posiłki im zaszkodzą i po
uczcie nie będą w stanie brać udziału w finale konkursu. Mówili, że jemy
strasznie tłusto i rozłożyli na stole mnóstwo dziwnych, rybnych dań. Szkoda, że
tego nie widziałam… Nie lubię ryb, ale chętnie bym spróbowała coś nowego.
–
I Snape ci to wszystko powiedział? – wtrąciła z przekąsem Bea. – Może powinien
nam poświęcić chwilę na pokrzepiające słowo, a nie plotkować z tobą.
–
Może coś wam jeszcze powie – odpowiedziała Puchonka, wzruszając ramionami. –
Najmniej ciekawi są chyba Rosjanie… Choć muszę przyznać, że są okropnie
brzydcy, a ich ciuchy wyglądają, jakby były modne dwadzieścia lat temu. Totalny
kicz…
Trójka
zawodników z Hogwartu popatrzyła po sobie. Nikt nie powiedział tego głośno, ale
każdy chciał, aby Marina poszła zająć się swoimi sprawami. O ile w tamtym
momencie w ogóle takie miała.
–
A gdzie Evangeline? – zapytał po chwili Albert.
–
Evie? Gada z tym facetem, który był sędzią w czasie trzeciego etapy. Wiecie,
tym od antidotum. Jest nią urzeczony i nie może pogodzić się z tym, że nie
startuje już w konkursie. Powiedział, że dał jej jedenaście punktów na dziesięć
i musiał się z tego ostro tłumaczyć przed komisją, ale w efekcie uznali jej ten
wynik. Mówił, że ma dla niej jakieś konkretne
propozycje, ale nie słuchałam dalej. Wiecie, było mi trochę przykro, bo w
czasie konkursu bardzo mnie chwalił i myślałam, że to ja mu się najbardziej
spodobałam.
–
To dobrze, że została zapamiętana – rzekł Albert, starając się zignorować
dziwne uwagi Mariny. – Zapewne w przyszłości ta znajomość zaowocuje.
–
Myślałam, że jesteście parą – wtrąciła niespodziewanie Bea.
Twarz
Alberta pokryła się purpurą. Nerwowo poprawił okulary i zaczął przeskakiwać z
nogi na nogę.
–
No tak – wydukał z siebie. – Ale miałem na myśli, że ta znajomość przyda jej
się na płaszczyźnie zawodowej a nie… uczuciowej.
–
Ach… – Beatrice wyglądała na lekko zmieszaną. – Lepiej już chodźmy. Za chwilę
Dumbledore przedstawi zasady finału i poda punktację z poprzednich etapów. Mam
nadzieję, że nie będę najgorsza ze wszystkich… Trzymał kciuki, Marino!
–
Będę! Nie puszczę ich nawet wtedy, kiedy stracę w nich czucie, obiecuję! –
odkrzyknęła, do oddalających się sylwetek swoich kolegów.
Stała
tak przez chwilę i zastanawiała się, komu tak naprawdę kibicuje. Może
faktycznie powinna dopingować Beatrice. Może i dziewczyny się nie przyjaźniły,
ale to właśnie od niej dowiedziała się o dzienniku Ruth, a z drugiej strony
istniało coś takiego jak kobieca solidarność…
Nieważne.
Pomyślała, że lepiej poszuka Evangeline, zanim jej przyjaciółka postanowi
rzucić szkołę i zając się niezależnymi badaniami nad eliksirami.
~*~
Albert
Walker był najlepszym uczniem Hogwartu, ale w ogólnej klasyfikacji zajął
dopiero czwarte miejsce. W pierwszej dziesiątce znalazł się również Bill.
Zapewne wypadłby znacznie lepiej gdyby nie jego ostatni eliksir, który okazał
się zupełną klapą, za którą zdobył ledwo dwa punkty na dziesięć możliwych (Na pewno go nie wypiję – pomyślał Bill,
kiedy zobaczył swój wynik). Bea natomiast znalazła się na miejscu jedenastym,
co według niej było sporym sukcesem, bo nie była ostatnia, a za nią uplasowało
się jeszcze czworo obcokrajowców. Trochę żałowała, że zdyskwalifikowano Marinę,
bo była ciekawa, na którym miejscu w tabeli by się znalazła. Tym bardziej, że w
czasie testu eliminacyjnego była gorsza od Beatrice.
Boisko
quidditcha zmieniło się w gęsty labirynt utworzony z wysokich na trzy metry
żywopłotów. To właśnie w nim ustawiono stanowiska z zadaniami, na które mogli
trafić uczestnicy konkursu. Dopiero dziś dowiedzieli się, że znajdowały się tam
również punkty z pytaniami teoretycznymi, które mogły ułatwić lub utrudnić
dostanie się do mety. Dodatkowo, nie każdy uczeń musiał trafić w miejsc, w
którym potrzebowałby konkretnego eliksiru. Wszystko zależało od tego, jaką
wybiorą trasę (z tego powodu Bill miał nadzieję, że uniknie konieczności
transmutacji).
Punktacja,
którą im przedstawiono chwilę temu była istotna, bo decydowała o kolejności
przekraczania progu labiryntu. Ci, którzy uwarzyli najlepsze eliksiry na
wcześniejszych etapach, już na starcie mieli przewagę nad przeciwnikami.
Oczywiście o niczym to nie świadczyło, bo choć trasy w labiryncie były
oznaczone, to krzyżowały się w wielu miejscach i łatwo było zboczyć ze ścieżki
i ostro się przy tym zamotać.
Albert
Walker był pewny, że właśnie jego czeka taki los. Na jego ramieniu wisiała
torba wypełniona szklanymi fiolkami, w których piętrzyły się eliksiry
przygotowywane skrupulatnie przez ostatnie miesiące. Zabawne, że z każdym z
nich wiązała się jakaś historia, każdy przywoływał na myśl wspomnienie zupełnie
innego Alberta, pochylonego nad parującym kociołkiem.
Do
rozpoczęcia finału pozostało jeszcze pół godziny.
O pół godziny za dużo – pomyślał.
W
tym czasie mógł zrobić wiele głupich rzeczy. Na przykład rzucić torbą o
wystający kamień, potłuc owoc swej ciężkiej pracy i zrezygnować z udziału w
konkursie. Wówczas Hogwart zapisałby się na kartach historii w dość niechlubny
sposób.
Nie
zrobił tego. Wcale nie dlatego, że przestał mieć na to ochotę, po prostu
zauważył, że w jego stronę zmierza dziewczyna, której bardzo potrzebował. Jak
zwykle była ubrana na czarno. Jej plisowana spódnica łopotała na wietrze,
odsłaniając chude łydki okryte ciemnymi, matowymi rajstopami. Nie miała na
sobie szaty, co go trochę zaskoczyło, ale z drugiej strony bardzo mu się
spodobała w takim codziennym wydaniu.
Evangeline
się uśmiechała. I nie była to pusta próba podniesienia go na duchu. Ona była w
tym szczera. Szczera i piękna jednocześnie.
–
Jak samopoczucie? – zapytała, kiedy znalazła się na tyle blisko, aby usłyszał
jej słowa.
–
Chętnie odpowiedziałbym ci, jak jest naprawdę, ale wówczas wyjdę na okropną
marudę, więc chyba przemilczę – odpowiedział, wzruszając ramionami.
Evie
pokręcił głową z dezaprobatą.
–
Może więcej wiary w siebie? – zaproponowała, łapiąc go za rękę. – Musisz nad
tym popracować, bo faktycznie twoje marudzenie może stać się uciążliwe, jeśli
nadal będzie się pogłębiać. Ale z drugiej strony, wolę jak marudzisz niż jak
się mnie boisz.
Albert
prychnął znacząco.
–
Możemy do tego nie wracać? – zapytał. – Może masz dla mnie jakąś radę?
Evangeline
zamyśliła się na chwilę.
–
Nie wiem, czy to rada, ale powiem ci, jak ja bym to rozegrała – rzekła, a potem
ściszyła głos, aby upewnić się, że nikt jej nie podsłuchuje. – Od razu
wypiłabym eliksir trzeźwego umysły. Nie czekałabym z nim na zadanie
teoretyczne, z którym bym sobie nie radziła. Jeśli zażyjesz go od razu, to
wyczulisz umysł na trasę i nie pogubisz drogi, a z resztą na pewno sobie
poradzisz.
Albert
zamyślił się na chwilę. Nie zastanawiał się nad takim rozwiązaniem, a
rzeczywiście miało ono sens. Chciał podziękować Evangeline, ale jakoś zabrakło
mu odpowiednich słów. Dziewczyna była bardzo wysoka, więc ich twarze znajdowały
się na tej samej wysokości. Złośliwy powiedziałby, że Walker jest o pół cala niższy,
ale on nie zamierzał się tym przejmować. Zbliżył się do niej nieznacznie. Ich
twarze dzieliła tak niewielka odległość, że wszystkie niedoskonałości jej skóry
rozmazały się przed jego oczami.
–
Zawodnicy, proszę podejść na stanowiska! – Po całym stadionie rozległ się głos
jednego z sędziów. – Za dziesięć minut pierwszy zawodnik rozpoczyna wyścig!
Albert
odskoczył zmieszany. Omal się nie potknął i nie przewrócił. Na szczęście w porę
utrzymał równowagę, bo po chwili zastanowienia, wcale nie chciał rezygnować i
rozbijać swoich flakonów z eliksirami.
–
Wybacz – wydukał.
Evangeline
parsknęła, a chłopak zauważył, że jej wargi nadal wygięte były w delikatnym
uśmiechu. Wyciągnęła dłoń i bardzo delikatnie pogłaskała go po policzku. Dotyk
jej zimnej dłoni powodował dreszcze, a Albert był ciekawy, czy to uczucie
kiedyś minie. Miał nadzieję, że nie…
–
Pocałuję cię na mecie – powiedziała beztrosko, a ton jej głosu bardziej pasował
do Mariny Blau niż Evangeline Potter, którą pamiętał sprzed lat. – Pójdę już.
Powodzenia. Wiem na co cię stać i najwyższy czas, abyś i ty to zrozumiał.
Dziewczyna
odwróciła się na pięcie. Albert obserwował jej oddalającą się sylwetkę tak
długo, aż nie zniknęła w tłumie uczniów. I choć wiedział, że to strasznie
infantylne, to już zaczął za nią tęsknić i nie mógł się doczekać, aż zakończy
ten wyścig. Tym bardziej, że na mecie miała go czekać nagroda znacząca więcej
niż konkursowe trofeum.
Kiedy
Albert Walker wkroczył do labiryntu, cała wrzawa ucichła. Nie tego się
spodziewał. Patrząc na wszystko od zewnątrz miał wrażenie, że nawet między
wysokimi ścianami żywopłotu będzie słyszał gwar i doping uczniów Hogwartu.
Zastanowił
się przez ułamek sekundy, a później ruszył przed siebie. Zatrzymał się dopiero
kilka metrów dalej. Tu musiał dokonać pierwszego wyboru, bowiem miał przed sobą
pięć ścieżek oznaczonych różnymi kolorami. Już chciał wbiec do którejś, jednak
wtem przypomniał sobie radę Evangeline. Z ciężkim sercem wyciągnął z torby
odpowiedni flakonik i wziął pierwszy łyk. Po chwili namysłu wypił całą resztę.
Za
ten eliksir Albert zdobył aż dziewięć punktów, więc był pewny, że wywar
zadziała dokładnie tak jak powinien. Kilka sekund wystarczyło, aby przestał
zaprzątać sobie głowę trudną sytuacją rodzinną, Gregory’m, nadciągającymi
owutemami a nawet Evangeline. Jego umysł skupił się maksymalnie na wyborze
przyszłej ścieżki.
Bardzo
kuszący był kolor zielony lub biały. Kojarzył się z czymś spokojnym i prostym,
jednak chłopak zaczął mieć dziwne wrażenie, że może się za tym kryć jakiś
podstęp. Był jeszcze niebieski, ale tu również coś mu się nie podobało. Został
więc czarny i czerwony. W normalnych okolicznościach zapewne nie zdecydowałby
się na żaden z tych kolorów, ale dziś wszystko miało być inaczej. Czerwień zbyt
mocno kojarzyła mu się z ogniem. W sumie jeden z eliksirów miał ich ochronić
przed tym żywiołem. Za niego również Walker zdobył sporo punktów, ale coś mu
mówiło, że na tej ścieżce nie będzie musiał go używać.
Ostatni
rzut oka na rozwidlenie i decyzja została podjęta. Wkroczył na czarny szlak.
Bea
nie wiedziała dlaczego wybrała niebieską trasę. Może dlatego, że była Krukonką
i w pokoju wspólnym otaczały ją proporczyki w tym kolorze? A może po prostu
lubiła tę barwę? Najpierw chciała zdecydować się na ścieżkę oznaczoną bielą,
ale za bardzo kojarzyło jej się to z duchami. Wyobraziła sobie nawet, że będą
spacerować po labiryncie, a dziewczyna jakoś nie miała ochoty wpaść na żadnego
z nich.
Na
początku biegła, ale potem zaczęło brakować jej tchu. Jej kondycja nie była
najlepsza, więc wolała nie tracić energii na jakieś bezowocne wysiłki Uznała,
że zrobi lepiej zmuszając się do szybkiego marszu.
Miała
wrażenie, że czas niesamowicie się dłuży. Czasem ogarniał ją strach, bo nie
mogła dostrzec niewielkich odznaczeń niebieskiej ścieżki i była pewna, że pomyliła
drogę. Gdyby zeszła z trasy, to wówczas straciłaby mnóstwo czasu, aby dostać
się na nią ponownie, dlatego musiała cały czas być czujna.
Kiedy
Beatrice straciła całkowicie nadzieję, że czeka ją w tym labiryncie, coś, co
nie jest wysokimi ścianami z liści, wówczas omal nie przegapiła ogromnej
czarnej dziury, która pojawiła się przed nią. Dziewczyna mimowolnie pisnęła,
zatrzymując się na skraju przepaści. Skarciła się w duchu za tą nieostrożność.
Wykop
w ziemi był ogromny. Nie dało się go w żaden sposób ominąć, a przeskok również
graniczył z cudem, ponieważ jego długość mogła mieć prawie dwa metry. Z racji
że Bea miała bardzo krótkie nogi, a poziom jej kondycji wynosił minus dwa, nie
zamierzała nawet próbować skakać.
Zastanowiła
się chwilę, a potem wyjęła z torby eliksir umożliwiający częściową transmutację
w zwierzę. Nie był to jej najlepszy wywar i już w trakcie czwartego etapu miała
wątpliwości, czy na pewno chce go użyć. Bardzo bała się konsekwencji, ale
otuchy dodawał jej fakt, że otrzymała za niego pięć punktów. To chyba nie był
aż tak zły wynik?
Bea
wiedziała, że ma dwa wyjścia. Zaryzykować i zażyć wywar lub cofnąć się i ruszyć
innym szlakiem. Tylko że wówczas straciłaby mnóstwo czasu i zapewne nie miałaby
szans na dobry wynik, nie wspominając już o zwycięstwie.
Z
duszą na ramieniu odkorkowała flakonik. Eliksir nie wyglądał zbyt zachęcająco,
więc Beatrice zatkała nos, a potem wlała sobie do gardła całą przygotowaną
wcześniej porcję. Omal nie zwymiotowała, kiedy eliksir rozlał się po jej
organizmie. Po chwili zapomniała o mdłościach, bo poczuła bardzo silny ból nóg.
Jakaś wewnętrzna siła rozrywała i rozciągała jej kości. Ucisk w butach był tak
mocny, że w ostatniej chwili udało jej się zdjąć trampki. Później byłoby za
późno, bo jej dolne kończyny już nie wyglądały jak ludzkie.
Przemieniła
się tylko część łydek i stopy. Bei zakręciło się w głowie. Osiągnęła zamierzony
efekt, jednak nie spodziewała się, że będzie to aż tak realistyczne. Zrobiła
niepewny krok na swoich nowych, owłosionych łapach, a potem poskoczyła kilka
razy. Zaśmiała się w duchu, a potem chwyciła w dłoń swoje buty i wzięła
rozbieg.
Wiedziała,
że nie może się zawahać. Skok musiał być szybki i dynamiczny. Nie zastanawiała
się, czy powinna odbić się z jednej nogi czy z dwóch, po prostu skoczyła. Kiedy
znalazła się po drugiej stronie przepaści, poczuła ogromną dumę z siebie. Nie
spodziewała się, że jest w stanie uwarzyć tak zaawansowany eliksir. Będzie
musiała komuś o tym opowiedzieć… tylko komu…?
Bill
omal nie pożegnał się z konkursem już na pierwszych metrach zielonej ścieżki,
którą wybrał. Zupełnie bez myślnie wbiegł w zaczarowany wodospad. Później
przeklinał siebie, jak mógł być tak naiwny, aby sądzić, że ma do czynienia ze
zwyczajną wodą. Przypomniał sobie nawet słowa, które zawsze powtarzał Snape: skoro nazwa konkursu głosi Zaawansowana
Potyczka o Złoty Kociołek, to znaczy, że zadania będą trudne i wykraczające
poza poziom nauczania w Hogwarcie.
Woda
okazała się być trucizną. Jej skutki Bill poczuł po kilku metrach. Zaczęło się
od zimnych dreszczy, potu spływającego po czole, łomotania serca i mrowienia w
kończynach. W końcu musiał się zatrzymać, bo zabrakło mu tchu.
Trucizny
i antidota nie były jego mocną stroną, więc nie był pewny, czy eliksir, który
przygotował w trakcie trzeciego etapu zupełnie uśnieży ból i pozwoli mu
kontynuować wyścig. Nie miał jednak nad czym się zastanawiać, bo powoli zaczynał
opadać z sił.
Labirynt
wirował, a Bill z trudem trafił flakonem do ust. Ledwo przełknął glutowatą
zawiesinę. Miał nadzieję, że szybko mu się poprawi. Czekał. W takim momencie
każda sekunda dłużyła się jak minuta, albo nawet jak godzina.
Serce
powoli zaczęło się uspokajać, oddech też. Tylko zimne poty nie chciały zniknąć.
Bill postanowił je zignorować. Nie mógł tracić czasu. Przyspieszył, choć żywopłot
nadal wirował wokół niego.
Bill
nie zamierzał się poddawać, w jego słowniku nie istniało takie słowo. Uznał, że
przekroczy metę nawet jeśli będzie musiał się czołgać.
Evangeline
tylko przez chwilę żałowała, że nie może brać udziału w finale, później
wszystko minęło, bo jej umysł był zbyt zajęty Albertem. Martwiła się o niego.
Szczególnie, że po kilkunastu minutach dwójka Rosjan i jeden Japończyk zmuszeni
byli zrezygnować z udziału w zawodach. Dziewczyna nie wiedziała dokładnie, co
się stało, ale Marina upierała się, że widziała, że jeden z chłopaków zamiast
ust miał ptasi dziób.
Evie
potarła ramiona. Wcale nie było jej zimno. Drżała ze strachu i niepewności,
rozglądając się z wahaniem po trybunach. Siedziała z Mariną bardzo blisko
wyjścia z labiryntu, więc wiedziała, że eliksir, który ważyli jako pierwszy
przyda się właśnie tam.
Wyjście
z labiryntu było ścianą ognia. Czerwone języki tańczyły niebezpiecznie na
wysokość kilku metrów. Oczywiście można było zaryzykować i wskoczyć w płomienie
bez zabezpieczenia. Poparzoną skórę zapewne dałoby się łatwo wyleczyć, ale
żaden zawodnik nie miał pewności, czy przeszkoda go nie odepchnie lub uwięzi we
wnętrzu.
–
Aż tu czuję to ciepło, które bucha od ognia – powiedziała Marina po chwili.
Evangeline
przytaknęła, choć nie była to prawda. Nie chciała się odzywać. Choć inni
uczniowie pogrążeni byli w rozmowach i przekomarzaniach, to ona wolała pozostać
w pełni skupiona.
Czekała.
Próbowała nie spuszczać z oczu wyjścia z labiryntu, ale długotrwałe wpatrywanie
się w płomienie nie należało do przyjemnych. Odwróciła wzrok tylko na ułamek
sekundy, ale tyle wystarczyło, aby ktoś krzyknął:
–
Chyba mamy zwycięzcę!
W
pierwszej chwili nie była pewna, kto przeskoczył przez płomienie. Wiedziała, że
był to wysoki, szczupły chłopak. Dopiero po czarnym stroju poznała, że
prawdopodobnie jest to…
–
To Albert! – krzyknęła jej do ucha Marina. – Nie wierzę, zrobił to!
Albert
nie spodziewał się, że za ścianą ognia czeka go meta, a tym bardziej, że
przekroczy ją jako pierwszy. Wiwaty i oklaski ogłuszyły go na długie sekundy.
Stał wyprostowany, ledwo łapiąc oddech po heroicznym biegu, a tysiące par oczu
patrzyło właśnie na niego. Choć nie był zbyt lubiany w Hogwarcie, to jednak
pozostali uczniowie cieszyli, że to właśnie ich szkoła zdobyła zwycięstwo.
Kochali go. Przez ten krótki czas wszyscy go uwielbiali.
I
zapewne miałoby to dla niego ogromne znaczenie, gdyby nie fakt, że zupełnie
niespodziewanie, ktoś ujął jego twarz w swoje dłonie. Ich dotyk był
niesamowicie zimny, co dawało ukojenie zmęczonej i spoconej skórze.
Twarz
Evangeline znalazła się bardzo blisko jego twarzy. Patrzyła mu prosto w oczy, a
uśmiech, goszczący na jej twarzy był czymś cenniejszym niż oklaski setek innych
czarodziejów.
–
Uważaj – wyszeptał po chwili. – Jestem cały mokry…
Zignorowała
jego ostrzeżenie.
Ten
pocałunek był czymś, czego Albert nigdy wcześniej nie doświadczył. I choć
eliksir ochrony przed ogniem nadal działał, to stał się zupełnie nieskuteczny w
momencie, w którym w jego sercu zapłonął zupełnie inny płomień.
~*~
Spektakularne
zwycięstwo Alberta zostało przyćmione niespodziewanym pocałunkiem Evangeline.
Mówiono o nim jeszcze przez wiele dni po zakończeniu konkursu. Niektórzy im
gratulowali, inni się śmiali, ale zdarzali się też tacy, co nie szczędzili przykrych
słów i paskudnych żartów. Ci ostatni jednak nie mieli szansy zepsuć dobrego
humoru Walkera, który prócz tytułu mistrza otrzymał puchar w kształcie złotego
kociołka i nagrodę finansową. Może i nie była to ogromna suma pieniędzy, ale
wystarczająca, aby jakoś uwolnić się od rodziców i rozpocząć samodzielne życie.
Mógł wynająć jakiś niewielki pokój, iść na kurs dla uzdrowicieli, a dodatkowo
dorabiać gdzieś na pół etatu. Wszystko to dawało mu poczucie, że wygrał nie
tylko Zaawansowaną Potyczkę o Złoty Kociołek, ale również nowe życie.
Bill
i Beatrice również zakończyli konkurs z dość dobrym wynikiem. Dziewczyna lubiła
wypominać Wasleyowi, że była lepsza od niego, bo dobiegła do mety już jako
piąta, a Bill jako siódmy. Stało się tak głównie dlatego, że antidotum chłopaka
nie było w stanie poradzić sobie do końca ze skutkami trucizny, a Bea zyskała
sporo czasu, gdy jej nogi zmieniły się w zwierzęce odnóża.
–
I tak miałem szczęście, że nie musiałem używać eliksiru do transmutacji –
powiedział Bill, kiedy wraz z czwórką przyjaciół siedział na błoniach szkoły i
wspominał finał.
–
Gdybyś zażył swój eliksir, to zapewne nadal leżałbyś w Mungu, Weasley – rzekł
Snape, który zjawił się tam tylko na chwilę, aby poinformować Alberta, kiedy
otrzyma swoją nagrodę. – Ten eliksir był zupełną katastrofą.
Chłopak
zmarszczył brwi.
–
Przeceniłem swoje umiejętności – wybełkotał niezrozumiale. – Wolałbym już o tym
nie rozmawiać.
–
Czyli nie zamierzasz wyciągać wniosków i analizować błędów? – zapytała
niespodziewanie Marina. – Całe szczęście, że chociaż Bill jest tu normalny, bo
Evie wybłagała od organizatorów punktacje za swoje trzy eliksiry i teraz się
zastanawia dlaczego odjęto jej aż dwa punkty za wywar ochrony przed ogniem.
–
Ale z ciebie papla, Blau – mruknęła Evangeline, dając przyjaciółce kuksańca w
bok.
–
Z tego co pamiętam, to w czasie pierwszego etapu ledwo stałaś na nogach, więc
nie wiem, czy uda ci się dojść do sensownych wniosków, Potter – oznajmił Snape,
zerkając na swoją uczennicę.
–
Faktycznie, omal nie zwymiotowałam do kociołka – przypomniała sobie dziewczyna.
Milczeli
przez chwilę, a potem głos zabrała Bea, która bardzo nie lubiła ciszy.
–
Nie mogę się doczekać wakacji – oświadczyła. – Bardzo chcę mieć już za sobą te
sumy i polecieć do mamy, do Ameryki.
–
Będziesz tam całe dwa miesiące? – zapytał Albert, a jego dłoń nie wypuszczała z
uścisku dłoni Evangeline.
–
Prawie… muszę się przygotować do wyjazdu, kupić kilka rzeczy… Będę się obracać
raczej wśród mugoli, ale jakoś nie mam z tym problemu – wyjaśniła szybko. –
Pierwszy tydzień wakacji spędzę z tatą. Nie powiem, żeby mi się to uśmiechało.
Ciężko będzie mi na niego spojrzeć po tym wszystkim. Pamiętacie, jak
opowiadałam wam, że to on otruł kota mamy? Już wówczas powinnam zrozumieć, że
tacy ludzie są zdolni do wszystkiego.
Wolna
ręka Evangeline zacisnęła się na ramieniu Beatrice.
–
Nie myśl o tym – powiedziała panna Potter. – Ciesz się perspektywą wakacji. I
kup nam coś fajnego w tej Ameryce.
–
Tylko nie flagę! – wtrąciła szybko Marina. – Może być coś do jedzenia. Co właściwie
jedzą Amerykanie? Mam nadzieję, że nie surową rybę, jak ci Japończycy – dodała
szybko, a potem popatrzyła na nauczyciela eliksirów i zachichotała pod nosem,
jakby niespodziewanie przypomniała sobie coś niesamowicie zabawnego.
Marina
Blau z doświadczenia wiedziała, że szczęście nie trwa wiecznie, że ten świat
wcześniej czy później legnie w gruzach tej radości. Ale teraz stoi tu. W
miejscu, które kocha, z ludźmi, których kocha i czuje, że jest szczęśliwa. Że
warto było cierpieć tyle lat dla tej jednej chwili, która zostanie w jej
pamięci już na zawsze.
* * *
Dobrnęliśmy
wspólnie do końca. Postaram się jakoś specjalnie nie rozpisywać. Na początku
chciałabym standardowo podziękować wszystkim, którzy przeczytali tę historię.
Mam tu na myśli tych, co czekali na nowe rozdziały i szybciutko klikali w
powiadomienia jak i tych, co odnaleźli to opko dopiero po jakimś dłuższym
czasie i mieli okazję przeczytać je jednym tchem. Dziękuję za wszystkie komentarze, które nie ukrywam, cieszyły mnie najbardziej.
Wiele
razy przeżywałam załamania, miałam wrażenie, że dane sceny w moich myślach
wyglądają dużo lepiej niż na papierze. Cóż, tego wrażenia chyba nie pozbędę się
nigdy. Myślę, że to nie zdrowe być w 100% zadowolonym z siebie. Tak samo mam z
rysowaniem czy szyciem… zawsze znajdę jakiś mankament. Jednak patrząc na całość
Szczypta jest swego rodzaju dumą. Do pisania wróciłam po prawie pięcioletniej
przerwie, więc nie było łatwo odkurzyć sobie w głowie dawną siebie (w sumie nie
wiem, czy to była dawna ja, czy może ktoś zupełnie nowy, kto tylko pożyczył
sobie pseudonim? Mniejsza o to.) To nie jest tak, że pomysł na to opko pojawił
się nagle. W mojej głowie są takie historie, które mają nawet kilkanaście lat.
To samo tyczy się bohaterów. Evangeline, Marina, Albert i Beatrice nie powstali
na potrzeby Szczypty i nie należą oni wyłącznie do mnie. W pewnym sensie jest
to dobro wspólne moje i mojej siostry. Najstarsza jest Evie. Myślę, że nie
skłamię jeśli powiem, że zarys jej postaci powstał około 2007 roku.
Na
zakończenie powiem, że na ten moment nie chcę już angażować się w opowiadania
potterowskie. Chcę skupić się na czymś własnym. Szczypta udowodniła mi, że mogę
napisać opko, które nie jest o Ginny Weasley, co trochę mnie podbudowało. Mam
nadzieję, że mimo wszystko zostaniecie ze mną i choć rzucicie okiem na moje
nowe twory, może akurat Was zainteresuję.
Dlatego w tym miejscu zapraszam Was na nowe opowiadanie Porcelanowa Alicja. Nie ma tam jeszcze szablonu, ale jest rozdział pierwszy :)
Pozdrawiam!
Cieszę się, że wszyscy dostali swój happy end :) W sumie to nie obraziłabym się, gdybyś kiedyś (nawet za sto lat!), napisała historię o tych bohaterach, ale już w czasach bardziej współczesnych Potterowi, może w czasie drugiej wojny z Voldziem albo tuż po niej. Bill jest jedną z tych postaci w uniwersum, o której wiemy tyle, że jest najstarszym dzieckiem Weasleyów, pracuje dla Gringotta i ożenił się z Fleur. Twoja historia pięknie uzupełnia luki w kanonie.
OdpowiedzUsuńTrochę mi przykro, że opowiadanie się skończyło. Znaczy, człowiek wie, że nic nie trwa wiecznie i "trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym" ;) Ale mimo to jest mi smutno, nawet jeśli dołączyłam do czytania niemal na końcu.
W każdym razie gratuluję zakończenia kolejnej opowieści i życzę powodzenia z nową. Może nawet zajrzę w przyszłości, w sumie opis wygląda zachęcająco :)
Pozdrawiam cieplutko :*
Bea
dziękuję :) przyznaję, że miałam kiedyś plan, aby napisać część drugą. akcja miała się dziać w czasie Zakonu Feniksa, ale na razie zszedł ten pomysł na drugi plan. Może pewnego dnia zatęsknię za tymi bohaterami i stworzę chociaż mały bonus? zobaczymy :)
Usuńpozdrawiam i dziękuję serdecznie za komentarze na blogu, bo sprawiły, że choć troszkę mogłam się poczuć jak za dawnych lat
Chętnie bym to przeczytała. Mam lekki niedosyt fanfików, bo większość znanych mi blogów albo jest zawieszona albo zakończona. A Ty bohaterów masz tak barwnych, że starczyłoby im charakteru na kilka historii.
UsuńStare dobre czasy, gdy na bloggerze było pełno aktywnych ff potterowskich i wszyscy czytali mniej więcej to samo? Eh, historia. Blogger wieje nudą, ale ja nie jestem fanką wattpada, a po ich ostatnich akcji lubię ich nawet mniej. Mówi się trudno.
Znowu jestem tu trochę później niż planowałam, ale udało mi się jednym tchem przeczytać resztę historii.
OdpowiedzUsuńW sumie gdzieś z tyłu głowy podejrzewałam, że Marina była molestowana przez ojczyma. Jestem jednak pod wrażeniem, że to jej nie załamało, a w Hogwarcie była tą odważną, wręcz bezczelną, rozmarzoną dziewczyną.
Cieszę się, że sprawiedliwości stała się zadość. Odpowiednie władze zajmą się sprawą ojczyma Mariny oraz Gebina. Rabstan był dodatkowo bratem Ruth? No tutaj byłam w szoku!
Jestem także zadowolona, że Evangeline wreszcie zna prawdę o sobie i wie, dlaczego jej stan pogorszył się w tym roku. Dzięki temu może odzyskać spokój umysłu i skupić się na swoich celach. Żałowałam, że nie dopuszczono jej do czwartego etapu eliminacji, ale potem zrozumiałam, że jej żaden konkurs nie jest potrzebny. Jest diabelnie dobra w eliksirach, a teraz udało jej się nawiązać odpowiednie znajomości. Wróżę jej owocną przyszłość. Podobało mi się także, że na początku konkurs o złoty kociołek był tak ważny, bohaterowie bardzo się nim przejmowali, by na końcu stwierdzić, że to tylko konkurs i są rzeczy ważniejsze.
Wygrał Albert. Przyznam, że nie typowałam go jako swojego faworyta, ale odkąd Evie odpadła, faktycznie miał spore szanse. To chyba postać, która najbardziej się tutaj rozwinęła. Z szarej myszki na posyłki stał się inteligentnym i uczuciowym młodym człowiekiem, który wreszcie spełnił swoje marzenia. I ten końcowy pocałunek <3
Trochę szkoda mi Billa, ale wierzę, że na niego niebawem czeka Fleur.
Podobało mi się także opisanie finału konkursu w tym labiryncie, trochę poczułam się jak podczas Turnieju Trójmagicznego.
Myślę, że to dobre zakończenie. Każdy z bohaterów wyniósł coś z ostatnich wydarzeń, a ich przyszłość zapowiada się lepiej niż kiedyś.
Gratuluję dotarcia do końca <3 Owszem, opowiadanie nie było o Ginny, ale było bardzo ciekawe i dojrzałe.
Niebawem obczaję Twojego nowego bloga :D