Evangeline
wzięła głęboki wdech i przykryła się szczelniej kocem. Jej myśli nieustannie
błądziły w kierunku Alberta i tego, co opowiedział jej po powrocie z rodzinnego
domu. To wszystko było według niej co najmniej podejrzane. Może i nie znała
dokładnie całej historii życia chłopaka, ale jakoś ciężko było jej uwierzyć w
fakt, że kobieta, która opuściła wiele lat temu rodzinę nagle wraca i wszystko
jest w porządku.
W
trakcie rozmowy próbowała wypytać Alberta, czy jest pewny, że osoba, którą
zastał w swoim domu jest jego matką. Chłopak jednak nie był zbyt skory do
rozmowy. Widać było, że cała ta sytuacja zaczęła go dość mocno przerastać. Poza
tym… gdzie w tym wszystkim był Edmund Walker? Dlaczego tak po prostu wpuścił
swoją byłą żonę i pozwolił jej rządzić? I dlaczego od tygodni nie odpisywał na
listy syna? Nie… to wszystko nie miało większego sensu, a Evangeline uważała
się za zbyt inteligentną osobą, aby tak po prostu przymknąć oko na te drobiazgi.
Albert
też nie był głupi, ale rozumiała, że jego dotknęło to w bardzo emocjonalny
sposób i ciężko byłoby mu spojrzeć na to z dystansem. Uznała, że najlepiej
będzie poczekać kilka dni, a potem spokojnie z nim porozmawiać i raz na zawsze
wyjaśnić tę kwestię.
Chyba
że uda jej się wcześniej rozwiązać ten problem…
Drzwi
do sypialni otworzyły się z cichym skrzypnięciem.
–
Potter, jesteś tu? – Usłyszała pytanie jednej ze współlokatorek.
Evangeline
przeciągnęła się niechętnie i wstała z łóżka. Energicznie odsłoniła
ciemnozielone kotary.
–
Jestem… – mruknęła, do stojącej nieopodal dziewczyny. – Coś się stało?
–
Nie wiem… Snape cię szuka, podobno w jego gabinecie jest twój ojciec –
odpowiedziała, wzruszając ramionami, a potem jej usta wygięły się w krzywym
uśmiechu. – Miło, że twój tata tak często cię odwiedza, prawda?
Evangeline
zlekceważyła kąśliwą uwagę, szczególnie, że wcale nie było jej miło. Tym
bardziej, że łatwo było się domyślić, po co właściwie przyszedł jej ojciec.
–
Już idę – odpowiedziała tylko, po czym ponownie zasłoniła kotary łóżka.
Wiążąc
buty pomyślała, że przez tę całą sprawę z Albertem zupełnie zapomniała o meczu.
Cała radość z nim związana gdzieś się ulotniła, a dziewczyna nie wiedziała, czy
wykrzesze z siebie tyle sił, aby obronić
pomysł gry. Przeczesała włosy i po chwili namysłu założyła czarną szatę, bo od
tego leżenia okropnie pogniotła jej się koszula.
Szybkim
krokiem udała się pod gabinet profesora Snape’a. Już miała zapukać, jednak coś
ją tknęło i w ostatniej chwili cofnęła rękę. Podsłuchiwanie raczej nie leżało w
jej naturze (nie licząc tych kilku razy, kiedy była dzieckiem) i w zasadzie
sama nie wiedziała, cóż odkrywczego mogłaby usłyszeć, ale jednak przyłożyła
ucho do drzwi i wstrzymała oddech.
Najpierw
rozpoznała głos ojca, ale w pierwszej chwili ciężko było jej rozróżnić słowa.
Tym bardziej, że mężczyźni rozmawiali stosunkowo cicho. Szczególnie Snape,
który miał nieznośną manię mruczenia pod nosem.
–
…moja żona się myli, mówiąc, że nie zrobiłem wszystkiego, co mogłem –
powiedział w pewnym momencie Archibald odrobinę głośniej. – Zawsze działałem
dla dobra Evie, ale nie zapomniałem, że gdzieś mogą być jej rodzice.
Dziewczyna
nagryzła wargę, choć nie była zaskoczona, że mężczyźni rozmawiają o niej. Nie
spodziewała się jednak rozdrapywania tak starych ran. Dla niej rodziną byli
Potterowie i od wielu lat nie myślała o biologicznej matce i ojcu. Nie
odczuwała potrzeby poznania prawdy, bo najzwyczajniej w świecie się jej bała.
–
Została znaleziona na Nokturnie w stanie krytycznym, jaki odpowiedzialny rodzic
robi coś takiego? – kontynuował Archibald, wyrażając na głos jej obawy. – Nie
trudno się więc domyślić, że jej przodkowie nie byli… dobrymi ludźmi. Szanujące
się rody czarodziejów nie robią takich rzeczy. I choć moja żona wierzy w geny,
to według mnie kluczowe znaczenie ma jednak wychowanie.
Evangeline
mocniej nadstawiła ucho. Bardzo chciała wyłapać odpowiedź Snape’a. Skupiła się
najbardziej jak mogła…
–
Ciężko się z panem nie zgodzić, jednak
mają państwo dwójkę dzieci, a zachowanie Evangeline diametralnie różni się od
zachowania waszego syna.
Dziewczyna
z trudem powstrzymała prychnięcie. No tak, kim byłby Severus Snape, gdyby nie
skorzystał z okazji na dogryzienie mężczyźnie.
Evangeline
uważała się jednak za dobrą córkę, więc zapukała głośno do gabinetu, aby ojciec
nie musiał odpowiadać na tę zaczepkę i znów wstydzić się za Fabiana.
–
Dzień dobry – powiedziała, wkraczając do pomieszczenia i zwracając na siebie
uwagę obydwu mężczyzn. – Podobno chciał się pan ze mną widzieć.
Na
twarzy ojca rzeczywiście malowało się zakłopotanie, później jednak lekko się
rozluźnił i uśmiechnął delikatnie na widok córki.
–
Przed wczoraj rozmawiałem z Antonim – zaczął Snape, kiedy Evangeline usiadła. –
Powiedział, że w sobotę chcesz zagrać w meczu.
Dziewczyna
przyjrzała się nauczycielowi. Powiedział to dość oschle, ale jej uwadze nie
uszedł ten niewielki błysk w jego oku. No tak, komu jak komu, ale opiekunowi
Ślizgonów również zależy na pokonaniu Gryfonów. Ale skoro tak, to po co wzywał
tu jej ojca? Mógł sam z nią pogadać, dać wykład o odpowiedzialności (albo
raczej jej braku), coś pomarudzić, a w efekcie łaskawie się zgodzić…
–
Dla ścisłości, panie profesorze, to on chce, abym zgrała w tym meczu – powiedziała.
– Ja po prostu chciałam mu… pomóc. Znaczy, drużynie… domowi. To nie moja wina,
że Antonii znalazł tak beznadziejnego szukającego.
–
Ale to ty wybrałaś Antoniego na twojego następcę – przypomniał jej nauczyciel.
–
Nie następcę, a raczej zastępcę – poprawiła go cierpko Evangeline. – W
przyszłym roku wracam na boisko.
–
Nie bądź bezczelna, Potter…
Archibald
odchrząknął głośno, przypominając o swojej obecności. Popatrzył dobrodusznie na
córkę, co lekko ją uspokoiło. Mimo wszystko miała ojca po swojej stronie. W tamtym
momencie była spokojna, o tę rozmowę. Wszyscy mieli ten sam interes, ale nie
mogli tak po prostu przyznać sobie wzajemnie racji.
–
Evie, nie mam nic przeciwko twojej grze – powiedział po dłuższej chwili pan
Potter. – Wiem, że jesteś na tyle rozsądna, że umiesz ocenić, czy czujesz się
na siłach, choć z drugiej strony musisz zrozumieć, że martwię się o ciebie,
biorąc pod uwagę to wszystko, co ostatnio działo się wokół.
–
Bez przesady – mruknęła. – To tylko jeden mecz. Pan profesor na pewno nie
będzie miał nic przeciwko, jak wpadniesz popatrzeć.
Mężczyźni
popatrzyli na siebie, a Evangeline zrozumiała, że oni naprawdę się nie lubią.
Odrobinę ją nawet rozbawiła ta dziwna rywalizacja.
–
Nie wiem, czy znajdę czas – odpowiedział Archibald, nie czekając na
potwierdzenie zaproszenia ze strony nauczyciela eliksirów. – Z piątku na sobotę
mam nocny dyżur w szpitalu. Nie wiem, o której wrócę do domu i…
–
Nie jestem Fabianem, nie musisz mi się tłumaczyć – rzekła szybko. – Tak tylko
zaproponowałam.
–
Zobaczę, może coś mi się uda wymyślić.
Evangeline
zauważyła kątem oka, że twarz Snape’a staje się coraz bardziej napięta. Bardzo
chciał cos powiedzieć, ale z trudem się powstrzymywał. Wbrew pozorom darzył
Archibalda Pottera swego rodzaju szacunkiem.
–
Cóż… może faktycznie niepotrzebnie się tu zjawiłem – rzekł mężczyzna wstając z
krzesła. – Chyba nie ma potrzeby, abyśmy zabronili jej grać – dodał w stronę
Snape’a.
–
Skoro takie jest pana zdanie, ale pamiętaj Potter, na razie to tylko ten jeden
mecz.
–
Tak, panie profesorze – powiedziała szybko dziewczyna, również wstając. –
Odprowadzę cię tato do bram – zaproponowała, bo w jednej chwili wpadł jej do
głowy pewien pomysł. – Chciałabym ci jeszcze coś powiedzieć.
Mężczyzna
przyjrzał się córce, jakby chciał z jej twarzy wyczytać, co się stało. Jednak jego
uwagę odwróciło coś innego. Westchnął cicho i bez słowa zaczął poprawiać
kołnierz jej białej koszuli.
–
Dlaczego tak niechlujnie wyglądasz? – zapytał z dezaprobatą.
–
Daj spokój, tato… – mrugnęła lekko zażenowana Evangeline, robiąc krok do tyłu.
– Możemy iść? To ważne.
Pożegnali
się ze Snape’em (który swoją drogą był bardzo ciekaw, o czym ta dwójka chce
rozmawiać) i ruszyli w stronę bramy zamku. Evangeline odezwała się dopiero w
momencie, kiedy opuścili lochy.
–
Chodzi o Alberta – rzekła.
–
Mam nadzieję, że nie prosisz mnie o rady miłosne…
–
Tato! Od tego typu komentarzy mam już Marinę, daruj sobie… to poważna sprawa.
Chciałabym, abyś coś dla mnie sprawdził w jego domu rodzinnym. Możemy usiąść na
chwilę na błoniach? Wszystko ci opowiem… od początku…
~*~
Marina
dawno nie była tak zadowolona. Kolejny etap planu wykradnięcia dziennika Ruth
Mery Gebin mógł zostać odhaczony. Skoro Evangeline zagra w meczu, to Gebin na pewno
również się na nim zjawi, co da pannie Blau kilka godzin na spokojne
myszkowanie w niemal pustym zamku. Cudownie…
Oczywiście
znienawidzony nauczyciel może mieć jakieś niecne zamiary w stosunku do Evie,
ale bez przesady. Nie odważy się zrobić nic głupiego przy wszystkich
nauczycielach, bo mocno by zaryzykował. Chyba że jego celem będzie inny
uczestnik konkursu… Może Albert? On również wyróżnia się wiedzą, a w sumie
jakoś nic złego mu się jeszcze nie przytrafiło… Ewentualnie Bill. Bo wiadomo,
że ona i Beatrice raczej nie są dla nikogo zagrożeniem.
Marina
posmutniała na chwilę i spojrzała wstecz. Chyba faktycznie jej osoba nikogo nie
obchodziła, bo rzeczywiście od początku roku nie przytrafiło jej się nic
niebezpiecznego i podejrzanego. Nikt jej nie otruł, nie uwięziono jej we
Wrzeszczącej Chacie, nie dostała pogróżek, a nawet nie podrzucono jej zgnitego
jajka do torby. Jednym słowem, nikt nie traktował jej poważnie. I to był ich
błąd. Bo nie zdawali sobie sprawy, że to po jej stronie jest najwięcej asów,
które tylko czekają na kolejny ruch.
Ta
myśl odrobinę poprawiła jej humor. Musiała działać bez względu na wszystko.
Był
piątek i Marina cierpliwie czekała za zakrętem szkolnego korytarza tak, aby
mieć widok na gabinet Gebina. To był kolejny etap jej wspaniałego planu i nie
miał prawa się nie udać. Nauczyciel wyszedł z pomieszczenia, kiedy wskazówki
jej zegarka zatrzymały się na godzinie dwudziestej. Cofnęła się o krok, aby
mieć pewność, że jej nie widzi, a potem na palcach ruszyła korytarzem za jego
przygarbioną sylwetką.
Do
dziś nie zastanawiała się, gdzie śpią nauczyciele (okej, kiedyś zastanawiała
się, gdzie śpi Snape, ale była pewna, że ma swoje gniazdko gdzieś w lochach, a
poza tym, od jakiegoś czasu nie traktowała Snape’a jak zwykłego nauczyciela). Teraz jednak sprawa ta była kluczowa. Skoro
dziennika nie było w gabinecie, to musiał być gdzieś w jego osobistych
rzeczach.
Marina
kroczyła spokojnie. Nie było po ciszy nocnej, więc Gebin nie mógł jej ukarać za
chodzenie po korytarzu. Gdyby ją zauważył, to wmawiałaby mu zbieg okoliczności.
Mężczyzna
nie poszedł daleko. Zatrzymał się piętro wyżej przed drzwiami do jednego z
bocznych skrzydeł Hogwartu. I tu skończyła się w wycieczka Mariny, bo Gebin
otworzył je, wypowiadając hasło, którego dziewczynie mimo szczerych chęci nie
udało się dosłyszeć. Nie wiedziała, co się za nimi znajduje. Być może był tam
kolejny korytarz i tuzin drzwi, które musiałaby sprawdzić. Nie miałaby na to
czasu w sobotę. Już dziś potrzebowała konkretów.
Panna
Blau była gotowa na taki obrót zdarzeń. Obróciła się na pięcie i jak
najszybciej pognała do gabinetu najsympatyczniejszego pedagoga w zamku czyli
profesora Amadeusza Robertsa. Zapukała energicznie i nacisnęła klamkę. Miała
szczęście, było otwarte. Gdyby go nie zastała, to musiałaby biec do innego
nauczyciela, ale wówczas jej szanse mógłby zmaleć.
–
Dobrze, że pana zastałam! – rzekła entuzjastycznie. Nie musiała nawet udawać
nadmiernej radości, bo faktycznie była zadowolona. Profesor Amadeusz chyba
również, bo uśmiechnął się dobrotliwie do swojej uczennicy.
–
Mogę ci jakoś pomóc, Marino? – zapytał. – Bo właśnie miałem wychodzić.
–
Tak, tak… – wydyszała. – Bo widzi pan, zapomniałam zabrać na zajęcia z obrony
przed czarną magią moją pracę domową i profesor Gebin powiedział, że jak mu ją
jeszcze dziś doniosę, to zaliczy. A ja nie mogłam jej znaleźć, bo jak się okazało
włożyłam ją do książki od eliksirów… No ale w końcu ją mam – dodała, wyciągając
przygotowany na tę okazję zapisany arkusz pergaminu. – Byłam w gabinecie
profesora Gebina, ale już go nie zastałam. Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie
są jego komnaty? Bardzo pana proszę…
Amadeusz
wyraźnie się zawahał, ale odmawianie uczennicom raczej nie było jego mocną
stroną. Uśmiechnął się dobroduszne.
–
Oczywiście, chodźmy – rzekł, wstając z krzesła. – Większość komnat nauczycieli
jest na drugim piętrze w północnym skrzydle, ale lepiej abyś nie kręciła się
tam sama.
Profesor
Roberts szedł szybkim i sprężystym krokiem, co raczej nie pasowało do jego
wieku i tuszy. Uśmiechał się dziarsko, więc jego dobry humor udzielił się
również Marinie, choć dziewczyna miała na uwadze, że musi się pozbyć
nauczyciela w odpowiednim momencie.
–
Nie musi pan ze mną iść – powiedziała szybko. – Wiem, gdzie jest to skrzydło,
poradzę sobie.
–
Tak, ale drzwi są zamknięte…
–
Doprawdy? Nie uważa pan, że to śmieszne… przecież każdy czarodziej zna
zaklęcie, aby je otworzyć – wypaliła bez zastanowienia. – No chyba że są
zabezpieczone jakąś specjalną magią, czy coś…
–
Są chronione hasłem – odpowiedział lekko rozbawiony Amadeusz.
–
To trochę niebezpieczne – kontynuowała Marina. – Sam pan przyzna, gdyby moja
współlokatorka potrzebowała w nocy pomocy, to jak miałabym ją wezwać?
–
Mogłabyś pójść do skrzydła szpitalnego, albo do prefekta. Prefekci znają hasło
i są po to, aby pomóc w takiej chwili – wyjaśnił nauczyciel, a z jego ust nie
schodził uśmiech. – Poza tym, nie wszyscy nauczyciele zamieszkują te komnaty.
Marina
przytaknęła… no tak, prefekci. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała, może
łatwiej byłoby jej przekupić Billa lub Alberta niż prowadzić tę grę…
–
I jesteśmy – rzekł mężczyzna, zatrzymując się przed doskonale jej znanymi
drzwiami. – Hasła wymyślamy na zmianę. Obecne było moim pomysłem. Taniec Wili – powiedział, a wrota
otworzyły się z cichym skrzypnięciem, ukazując szeroki korytarz oświetlony
eleganckimi żyrandolami.
Marina
wstrzymała oddech.
–
Poradzisz sobie sama? To trzecie drzwi po lewej – dodał jeszcze mężczyzna. –
Umieram z głodu więc najpierw pójdę do kuchni, bo miałem tyle pracy, że nie
zdążyłem na kolację.
–
Jasne – powiedziała szybko Marina, nie wierząc w swoje szczęście. – Niech pan
idzie.
–
W razie czego powiedz, że ci pomogłem – dodał, a potem obrócił się na pięcie.
Po kilku krokach jednak przystanął. – Swoją drogą, Marino, następnym razem po
prostu wyślij wiadomość sową.
–
Ach… jak mogłam na to nie wpaść…
Amadeusz
zaśmiał się ciepło, a potem oddalił się spokojnie w stronę schodów prowadzących
na parter. Marina poczekała, aż jego kroki ucichną, a potem wycofała się
spokojnie i cichutko zamknęła za sobą drzwi.
Taniec Wili – powtórzyła w myślach. – Trzecie drzwi po lewej.
Jutro
tu wróci, do tego czasu zapewne nikt nie zmieni hasła, bo po co mieliby to
robić? Profesor Amadeusz zapewne nawet się nie dowie, że wcale nie doszła do
Gebina. Kolejny etap jej planu mógł zostać odhaczony.
SOBOTA
W
sobotę pogoda nie uległa diametralnej zmianie. Nadal świeciło wiosenne słońce,
choć co kilka chwil przysłaniały je gęste, kłębiące się chmury. Zaczęło też
nieprzyjemnie wiać. To jednak był szczegół, który w żadnym przypadku nie mógł
osłabić apetytów uczniów na mecz quidditcha.
Marina
również udała się na boisko. Musiała mieć pewność, że na trybunach zobaczy
profesora Gebina. Miała tylko drobnego pecha, bo najpierw wpadła na wyjątkowo
przygnębionego Alberta, który zupełnie nie pasował do rozochoconego tłumu. W
sumie, w kwestii quidditcha, dziewczyna bardziej podzielała zdanie Walkera, bo
nigdy nie widziała nic interesującego w bezsensownym lataniu na miotle za
kilkoma piłkami…
–
Wszyscy Krukoni kibicują Gryfonom – powiedział chyba tylko po to, aby zacząć
jakoś rozmowę. – Prawie mnie zlinczowali za ten szalik – dodał, wskazując
ciemnozielony kolor.
–
Tak, tak… – burknęła Marina, rozglądając się za Gebinem. – U Puchonów jest to
samo… Ale w mojej szafie znalazłam tylko zielone buty i płaszczyk. Tylko że
płaszczyk jest bardziej seledynowy i nie chciałam, aby się pobrudził –
wyjaśniła tak szybko, że nie była pewna, czy chłopak w ogóle ją zrozumiał.
W
końcu udało im się przepchnąć na trybuny. Był to niemal idealny punkt
obserwacyjny miejsca dla nauczycieli. Chwilowo niemal puste…
–
Mam nadzieję, że nic jej nie będzie… – wyrwał Marinę z zamyślenia głos Alberta.
–
Oczywiście, że nie… to tylko mecz.
Panna
Blau wyczuła na sobie spojrzenie chłopaka. Rzadko to robiła, ale tym razem
odważyła się spojrzeć mu prosto w oczy. Albert wytrzymał ten kontakt wzorkowy
tylko przez kilka sekund, ale to wystarczyło, aby dziewczyna dostrzegła w nim
pokłady ogromnej troski o Evangeline.
–
Coś mi się wydaje, że wpadłeś na dobre – powiedziała, wzruszając ramionami.
–
Co?
Marina
nie odpowiedziała. W tamtym momencie trybuna dla nauczycieli zaczęła się
zapełniać. Bez problemu rozpoznała Dumbledore’a, McGonagall, Snape’a czy
opiekunkę swojego domu. Gebin przykuśtykał dopiero po chwili. Zajął miejsce
obok Amadeusza Robertsa, więc Marina miała nadzieję, że nie przyjdzie im do
głowy uciąć sobie pogawędkę o jej wczorajszej pracy domowej. Na końcu zjawił
się ktoś jeszcze. Elegancki mężczyzna usiadł pomiędzy dyrektorem a nauczycielem
eliksirów.
–
Czy to ojciec Evie? – zapytała Marina, wyrywając Alberta z zamyślenia.
Chłopak
poprawił okulary i wytężył wzrok.
–
Chyba tak… – odpowiedział.
–
Czy to nie słodkie, że aż tak się o nią troszczy? Będziesz miał trudne zadanie,
aby mu dorównać w przyszłości.
Ten
komentarz wyjątkowo nie spodobał się Walkerowi. Wyprostował się jak struna i
obdarzył Marinę dość nieprzyjemnym spojrzeniem. Pokręcił tylko głową. Wyglądał,
jakby chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się w ostatniej chwili.
Cóż…
dziewczyna nie chciała go urazić, ale skoro tak się stało, to trudno.
Przynajmniej na nią nie patrzył. Mogła powoli się wycofać, przepchnąć przez
tłum uczniów i wrócić do niemal pustego zamku.
Evangeline
stała w drzwiach szatni i z należytą starannością zaczesywała włosy w gruby
warkocz z tyłu głowy. Tak dawno tego nie robiła, że miała wrażenie, że wypadła
z wprawy. Popatrzyła raz jeszcze na niebo. Nie mogła mieć pewności, czy z
którejś z tych sporych chmur nie spadnie kilka kropel deszczu, dlatego
zabezpieczyła się kilkoma zaklęciami.
–
Jesteście gotowi? – zapytała, odwracając się do reszty drużyny. Na jej piersi
zalśniła odznaka kapitana, której nawet na moment nie spuścił z oczu Antonii.
Odpowiedź
jak zwykle była twierdząca. Zaletą posiadania drużyny składającej się z samych
chłopaków było to, że nikt się specjalnie nie uskarżał, nie komentował i nie
szeptał głupot za jej plecami. Choć oczywistym było, że czasem ją obgadują, to
jednak starali się robić to dyskretniej.
–
To idziemy…
Kiedy
wyszli na boisko uderzył ich głośny wiwat oklasków. Na wietrze powiewały
zielonosrebrne i czerwonozłote flagi i proporczyki Slytherinu i Gryffindoru.
Uczniowie krzyczeli, próbując zagrzać do walki swoje drużyny. Silny wiatr niósł
ich krzyki, które później odbijały się od ścian Zakazanego Lasu. W powietrzu
wirowało konfetti, które opadało na zieloną murawę.
Evangeline
nie zdziwiło, że nawet Pochoni i Krukoni woleli kibicować jej przeciwnikom.
Zawsze tak było. Tylko Albert obiecał, że założy zielony szalik, ale
wypatrzenie go w tym tłumie graniczyło z cudem.
Z
naprzeciwka szła w ich stronę drużyna Gryfonów. Nie byli zaskoczeni jej widokiem,
bo takie wieści rozchodzą się po Hogwarcie w tempie błyskawicy. Byli skupieni i
poważni, a kapitan nawet lekko niezadowolony, bo wyraźnie się zawahał, kiedy
miał uścisnąć Evangeline rękę. Uwadze dziewczyny nie uszło, że było to jedynie
dotknięcie.
Jedynym
wyjątkiem wśród Gryfonów był Charlie Weasley. Stał z tyłu, a z racji jego
niskiego wzrostu w pierwszej chwili go nawet nie zauważyła. Wyszczerzył do niej
zęby, a w jego oczach błysnęła szczera radość z rywalizacji. I choć Evangeline
nie uważała się za słabą zawodniczkę, to jednak musiała przyznać przed sobą, że
ten chłopak ma w sobie pokłady ogromnego talentu.
Jego
dobry humor odrobinę jej się udzielił, ale ograniczyła się do delikatnego
uniesienia kącika ust i porozumiewawczego mrugnięcia.
–
Witam wszystkich na kolejnym meczu quidditcha w sezonie! – Rozległ się po
stadionie głos komentatora. – Dziś zmierzą się dwa domy, który od lat ze sobą rywalizują
nie tylko na boisku… Gryffindor kontra Slytherin! Myślę, że możemy spodziewać
się ogromnej dawki emocji.
Marina
wbiegła do zamku. W momencie, kiedy zatrzasnęły się za nią drzwi na chwilę
otoczyła ją głucha cisza. Później jednak głośne wiwaty dochodzące z boiska znów
zaczęły jej towarzyszyć. Była odrobinę ciekawa, jak potoczy się mecz, jednak
starała się nie zwracać uwagi na to, jak układają się punkty. Mogło się okazać,
że wbrew pozorom wcale nie miała aż tak dużo czasu. Brat Billa uchodził za
naprawdę dobrego szukającego, więc gdyby się postarał, to złapałby znicza
stosunkowo szybko.
Dziewczyna
niemal biegła korytarzem. To była jej szansa. Jej niepowtarzalna szansa. Jak
mogła wcześniej nie wpaść na to, że mecze quidditcha to idealny czas na
myszkowanie? Mało się interesowała takimi sprawami, ale zapewne jakiś
nauczyciel czy prefekt patrolował zamek, jednak prawdopodobieństwo, że na niego
wpadnie było nikłe. W dodatku na razie nie robiła nic złego. Obecność na boisku
nie była przecież obowiązkowa.
Marina
w pośpiechu wbiegła na drugie piętro i dopadła do sporych drzwi, prowadzących
do północnego skrzydła. Wierzchem dłoni otarła z czoła krople potu i z trudem
panowała nad przyspieszonym oddechem.
–
Taniec Wili – powiedziała stanowczo
zbyt głośno, bo ciężko było jej opanować emocje.
Udało
się. Rygiel odskoczył, a wrota otworzyły się, ukazując korytarz, który widziała
wczoraj przez dosłownie kilka sekund. Teraz już się nie wahała. Wkroczyła do
środka i nie rozglądając się na boki dopadła trzecie drzwi po lewej. Wyciągnęła
różdżkę, wstrzymała oddech. Teraz, albo nigdy.
–
Alohomora… – mruknęła.
Mecz trwał. Obie drużyny szły niemal łeb w
łeb. Gryfoni wbili cztery gole, natomiast Ślizgoni pięć. Gra była stosunkowo
czysta i dynamiczna, choć zdążyła się już polać krew, gdy Antonii zaatakował
tłuczkiem ścigającą drużyny przeciwnej. Kontuzja na szczęście nie była aż tak
poważna, aby dziewczyna musiała zejść z boiska.
Evangeline
krążyła nad pozostałymi zawodnikami. Próbowała wypatrzeć nie tylko złoty znicz,
ale również śledzić kątem oka, co robi Charlie. Chłopak najwyraźniej to widział,
bo czasem dla żartu podrywał się do lotu, udając, że coś wypatrzył. Po dwóch
takich sytuacjach, Evie obiecała sobie, że więcej nie da się na to nabrać.
Ostry
wiatr chłodził jej twarz, ale i tak dużo bardziej wolała te momenty, w których
chmury przysłaniały słońce, ponieważ jego ostre promienie co rusz padały na
mieniące się konfetti czy zegarki kibiców, dezorientując ją jeszcze bardziej
niż Charlie.
–
Wróciłaś na stałe do drużyny? – zapytał ją w pewnym momencie młodszy Weasley,
kiedy obydwoje padli ofiarami jednego ze złudzeń optycznych.
–
Może… – odpowiedziała, wytężając wzrok. – W przyszłym roku na pewno wam nie
odpuszczę.
Charlie
zaśmiał się głośno i zatoczył kółko wokół jej miotły. Zatrzymał się stosunkowo
blisko jej twarzy.
–
Nie jesteś taka zła, jak mi się wydawało – oświadczył.
–
Dzięki… chyba się wzruszę. Pozwolisz, że otrę niepostrzeżenie łzę z policzka?
–
Lubię twoje poczucie humoru, ale między tobą i Billem chyba lekko się popsuło…
No cóż… ale jakby co, to macie moje błogosławieństwo.
Evangeline
popukała się palcem w czoło, ale mimo wszystko nie umiała powstrzymać uśmiechu.
–
Lecz się, Weasley – powiedziała. – Nie wytrzymałabym z waszą rodziną dłużej niż
dziesięć minut.
–
Nooo – rzekł przeciągle. – Tylko że nie poznałaś jeszcze tej najlepszej części.
Myślę, że wówczas, czas mógłby się skrócić do dziesięciu sekund.
Jego
dystans ją rozbawił. Jakaś część podświadomości żałowała, że Bill nie jest
bardziej podobny do brata, że tak łatwo się obraża i jest stanowczo zbyt
zazdrosny. Już chciała powiedzieć Charliemu coś stanowczo zbyt miłego, kiedy
nagle silne uderzenie pchnęło chłopaka prosto na nią.
Jęknęła
z bólu, kiedy trzonek jego miotły uderzył ją w brzuch. Szamotali się przez
chwilę, ale w efekcie udało im się złapać równowagę. Dopiero wówczas usłyszała
gwizdek profesor Hooch, która sędziowała mecz i głos komentatora.
–
Cóż tam się wydarzyło?! Czyżby pałkarz Ślizgonów chciał przeprowadzić podwójny
nokaut? Chyba powinno się mu przypomnieć zasady gry zanim robi krzywdę swojemu
zawodnikowi.
Evangeline
usiadła pewniej na miotle, choć pulsowanie w okolicach żołądka nadal było
wyjątkowo nieznośne. Charlie też był mocno oszołomiony, ale powoli odzyskiwał
równowagę. Masował dłonią zaczerwieniony podbródek, a po chwili przeklął ostro.
–
Co to, kurwa, było? Nic ci nie jest?
–
Nie – burknęła. – CZAS! – krzyknęła w stronę sędzi, a potem popatrzyła groźnie
na Antoniego, który najwyraźniej nie miał sobie nic do zarzucenia.
Bill
przyglądał się tej scenie z mieszanką niepokoju. Już wcześniej widział, jak ten
pałkarz krzywo zerka w kierunku Evangeline i Charliego. Swoją drogą sam
zastanawiał się, o czym oni mogą dyskutować w takiej chwili?
Kiedy
jego brat kręcił się wokół panny Potter, to wyglądało trochę jakby ją podrywał.
A ona chyba nie miała nic przeciwko. Był niemal pewny, że się śmiali, więc
pomyślał, że powinien uczyć się od Charliego dystansu .
Marina
nie wiedziała, czego spodziewać się po prywatnych komnatach nauczycieli,
dlatego widok nie był jakoś specjalnie zaskakujący. W pokoju znajdował się
regał, na którym piętrzyło się może kilka książek, stół z dwoma krzesłami,
komoda z szufladami i dość spora szafa. Był tam również elegancki parawan, za którym
stało dwuosobowe łóżko.
Dziewczyna
się skrzywiła. Jakoś nie miała ochoty oglądać pościeli, w której jeszcze
niedawno leżało obleśne cielsko Gebina. Nieważne… nie czas na to.
Obiegła
wzrokiem pomieszczenie. Najpierw przejrzała stosy prac domowych, leżących na
stole. Zajęło jej to chwilę, bo nie chciała przeoczyć choćby listu, ale
zmarnowała na tym tylko kilka cennych minut. Później podeszła do regału. Ale
tam również nic nie zwróciło jej uwagi. Książki, które kolekcjonował Gebin były
zbiorami jakiś nudnych, politycznych esejów. Kilka dotyczyło klątw, ale Marina
uznała, że są mu potrzebne do prowadzenia zajęć, dlatego nie przyjrzała im się
bliżej. Dopiero za jakiś czas miała tego pożałować.
Evangeline
wylądowała naprzeciwko pozostałych członków drużyny. Włożyła sporo wysiłku w
wyprostowanie się. Było jej niedobrze, ale ostatnią rzeczą, jaką chciała, było
wymiotowanie na murowe boiska przed całą szkołą.
–
Oszalałeś, Antonii? – zwróciła się w kierunku pałkarza. Całe zaufanie i
sympatia, którą darzyła tego chłopaka gdzieś się bezpowrotnie ulotniła.
–
Wybacz – burknął. – Celowałem w jego miotłę, chciałem, aby lekko nim zakręciło.
Poza tym, to chyba nie był czas na pogaduszki.
Dziewczyna
pokręciła głową i zacisnęła dłonie w pięść.
–
Nie wkurzaj mnie – powiedziała stanowczo zbyt głośno. – Wierz mi, że łatwiej
znaleźć dobrego pałkarza niż szukającego.
Nie
czekając na reakcje chłopaka, odwróciła się na pięcie i dała znać Hooch, że
może wznowić grę. Wzbijając się w powietrze usłyszała jeszcze komentarz Antoniego:
–
Chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego Snape dał tę odznakę właśnie tobie.
Pierwsza
szuflada komody odrzuciła Marinę bardziej niż pościel na łóżku. Bielizna… Nie.
Nie odważy się grzebać w jego gaciach. Przecież nawet Gebin nie byłby zdolny do
tego, aby chować do nich tajne zapiski. Zamknęła ją. Może później tam wróci.
Druga
szuflada. Skarpetki. Fuj. Ale z drugiej strony, czego się spodziewała w
komodzie, stojącej w prywatnej komnacie nauczyciela? Chyba bardziej podejrzane
byłoby, gdyby nie miał bielizny.
Trzecia
szuflada. Pusta. No tak, to już było w jego stylu.
Otworzyła
więc wysoką szafę. Skrzywiła się, bo jej nozdrzy dopadł znany, drażniący zapach
nauczyciela. Była to mieszanka taniej wody po goleniu i męskiego potu. Ale tego
obrzydliwego rodzaju potu. Na wieszakach wisiało tylko kilka szat i może dwie
pary spodni. Na dole ustawiono stare, zniszczone buty. Wszystkiego było jak na
lekarstwo. Najwyraźniej Gebin nie był typem kolekcjonera ubrań.
Marina
westchnęła. To wszystko było tak obrzydliwe, że miała wrażenie, że przez
najbliższy tydzień nic nie zje.
Rozejrzała
się, a jej wzrok napotkał spory kufer podróżny. Powoli tracąc nadzieję, uklęknęła
przed nim i otworzyła wieko. Marina pomyślała, że gdyby teraz grała w sztuce
teatralnej, to w tle rozległaby się muzyka triumfu.
Evangeline
krążyła nad boiskiem, starając się nie zwracać uwagi na Charliego, na którego
podbródku pojawił się ogromny siniak. Miała już serdecznie dość. Cała radość z
powrotu do gry ulotniła się w jednej chwili. Robiło jej się niedobrze przy
każdym gwałtownym zwrocie i hamowaniu. W dodatku momentami zaczęło brakować jej
tchu, co mogło oznaczać pęknięcie żebra. A fakt, że na trybunach dostrzegła
obecność ojca, w ogóle jej nie pomagał.
Ślizgoni
prowadzili trzydziestoma punktami. Byli lepsi od Gryfonów. Bardziej zwinni i
stanowczy w natarciach. Pałkarze również atakowali celniej. To wszystko jednak
nie miało znaczenia. Znaczenie miał tylko złoty znicz.
Dziewczyna
przymknęła na chwilę oczy i policzyła do pięciu, aby choć odrobinę się
uspokoić. Przez chwilę uciskała palcem czubek nosa. Stary trik, który ponoć
miał pomóc się skoncentrować i poprawić
widzenie. Bardzo dawno tego nie robiła, bo zbytnio nie wierzyła w takie bzdury,
ale teraz niewiele miała do stracenia.
Trochę
pomogło, albo po prostu chciała, aby tak było.
I
wtedy go zobaczyła. Na początku miała wrażenie, że ma kolejne omamy, że to znów
jakiś kolczyk czy zegarek. Ale wówczas zaszło słońce, a punkt nadal lśnił na
tle rozentuzjazmowanej widowni.
Ruszyła,
nie będąc pewną, co zrobił Charlie. Nie chciała się obracać, ale wierzyła, że
ma nad nim kilka metrów przewagi. Miała też znacznie szybszą miotłę. Jedynym
problemem było to, że aby dostać się do znicza, musiała przelecieć slalomem
między pozostałymi zawodnikami.
Nie
przejęła się tym, że przez nią zderzyły się dwie ścigające Gryfonów.
Zlekceważyła również to, że jeden ze Ślizgonów zawahał się w trakcie rzutu na
niemal pustą bramkę i stracił idealną okazję na zdobycie punktu. W czasie
szalonego lotu niemal wstrzymywała oddech, bo czuła, jak powietrze rozrywa jej
płuca. Była coraz bliżej znicza, jednak wtem poczuł, jak ktoś łapie ogon jej
miotły. Uśmiechnięty Charlie Weasley był kilka cali za nią i najwyraźniej nie zamierzał
się tak łatwo poddać.
I
nagle, zupełnie niespodziewanie, zobaczyła kątem oka tłuczek lecący w ich
stronę. Nie miała pojęcia, w kogo był wycelowany, ale wiedziała, że musi szybko
podjąć decyzję. I podjęła. Tę złą.
Evangeline
zrobiła ostry zwrot w prawo, a Charlie zanurkował tuż pod tłuczkiem. Wówczas to
on był na przodzie, a ona straciła zbyt dużo prędkości, aby mieć jakąkolwiek
szansę go dogonić. Właśnie dlatego po sekundzie złoty znicz mienił się w dłoni
młodego Weasleya, a tłum Gryfonów ryknął na trybunach.
W
kufrze znajdował się doskonale znany Marinie plik dokumentów dotyczący rodziny
Lesrange. Przejrzała go ponownie, wyciągając to, co interesowało ją najbardziej
– akt zgonu Ruth Mery Gebin. Odłożyła go na bok, a potem wzięła do ręki
oprawiony w skórę notes, o którym wspominała Bea. Przewertowała go szybko. Nie
był zapisany w całości, ale stron było na tyle dużo, że potrzebowała spokoju,
aby je wszystkie przeanalizować.
Marina
prawie pisnęła ze szczęście. Złożyła akt zgonu na pół i wsunęła go do
dziennika. Jej plan został wykonany w stu procentach.
Zatrzasnęła
głośno kufer i niemal w podskokach opuściła komnaty nauczycieli. Po dźwiękach,
dochodzących z boiska domyśliła się, że mecz właśnie dobiegł końca. Nie
potrafiła jednak poznać, która drużyna zwyciężyła. Zresztą nie miało to dla
niej najmniejszego znaczenia.
Evangeline
czekała aż wrzawa na boisku przycichnie, a pozostali członkowie jej drużyny
opuszczą szatnie. Nie miała ochoty na dyskusje i analizy, co poszło nie tak.
Szczególnie, że w dużej mierze wina leżała po jej stronie. To ona popełniła błąd,
robiąc zwrot. Jednak im dłużej nad tym myślała, tym mniej była na siebie zła. Przegrana
z Charliem Weasleyem nie bolała aż tak bardzo jak rok temu. Może dlatego, że
tak wiele przez ten czas się zmieniło?
Westchnęła
i wstała z drewnianej ławki. Żołądek nadal bolał i coraz trudniej było jej
złapać oddech, więc wizyta w skrzydle szpitalnym była nieunikniona. Już miała
wyjść z szatni, kiedy w drzwiach stanął jej ojciec. Wyglądał na wyjątkowo
zmęczonego po całonocnym dyżurze w szpitalu, więc dziewczyna zaczęła mieć
wyrzuty, że kazała mu przyjść na mecz zamiast spokojnie odpocząć w domu.
–
No proszę – powiedział z uśmiechem. – Nie spodziewałem się, że jesteś aż tak
dobra.
–
Chyba przysnąłeś na końcu, bo przegraliśmy – rzekła, zdejmując gumkę z włosów i
powoli rozplątując ciasny warkocz.
–
Miałem na myśli twoją grę, a nie jej ostateczny wynik. Poza tym, nie umknęło
mojej uwadze, że to ty zobaczyłaś znicz jako pierwsza.
Evangeline
popatrzyła na niego z powątpiewaniem.
–
Okazuje się, że moja córka ma mnóstwo talentów – dodał jeszcze, chcąc za
wszelką cenę poprawić jej humor.
–
Ciekawe po kim…
–
To jest najmniej ważne. Liczy się twoja ciężka praca i pożytek, jaki z nich
robisz.
Dziewczyna
poczuła, że zalewa ją fala zmęczenia. Adrenalina, towarzysząca jej podczas
meczu pozwalała zapomnieć o notorycznych bólach głowy i parszywym samopoczuciu,
ale teraz niewiele z niej zostało. A do tego te urazy, których doznała w czasie
zderzenia z Charliem.
–
Wiesz co, tato… – szepnęła, ponownie siadając na ławkę, bo odrobinę straciła
zaufanie do własnych nóg. – Chyba zaraz zwymiotuję, a poza tym, mam wrażenie,
że obiłam sobie żebra.
Archibald
westchnął głośno i pokręcił głową.
–
Tak właśnie myślałem… – rzekł i ku wyraźnej uldze Evangeline, darował sobie
wszelkie wykłady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz