Informacje

Opowiadanie o tematyce potterowskiej.
W treści pojawią się przekleństwa i wątki, które mogą budzić kontrowersje.

Blog istnieje od: 04.05.2019


W A T T P A D - Szczypta przebiegłości
W A T T P A D - Odrobina pokory

piątek, 1 maja 2020

Rozdział 39: Wielkie zwycięstwa, małe porażki

Evangeline wzięła głęboki wdech i przykryła się szczelniej kocem. Jej myśli nieustannie błądziły w kierunku Alberta i tego, co opowiedział jej po powrocie z rodzinnego domu. To wszystko było według niej co najmniej podejrzane. Może i nie znała dokładnie całej historii życia chłopaka, ale jakoś ciężko było jej uwierzyć w fakt, że kobieta, która opuściła wiele lat temu rodzinę nagle wraca i wszystko jest w porządku.
W trakcie rozmowy próbowała wypytać Alberta, czy jest pewny, że osoba, którą zastał w swoim domu jest jego matką. Chłopak jednak nie był zbyt skory do rozmowy. Widać było, że cała ta sytuacja zaczęła go dość mocno przerastać. Poza tym… gdzie w tym wszystkim był Edmund Walker? Dlaczego tak po prostu wpuścił swoją byłą żonę i pozwolił jej rządzić? I dlaczego od tygodni nie odpisywał na listy syna? Nie… to wszystko nie miało większego sensu, a Evangeline uważała się za zbyt inteligentną osobą, aby tak po prostu przymknąć oko na te drobiazgi.
Albert też nie był głupi, ale rozumiała, że jego dotknęło to w bardzo emocjonalny sposób i ciężko byłoby mu spojrzeć na to z dystansem. Uznała, że najlepiej będzie poczekać kilka dni, a potem spokojnie z nim porozmawiać i raz na zawsze wyjaśnić tę kwestię.
Chyba że uda jej się wcześniej rozwiązać ten problem…
Drzwi do sypialni otworzyły się z cichym skrzypnięciem.
– Potter, jesteś tu? – Usłyszała pytanie jednej ze współlokatorek.
Evangeline przeciągnęła się niechętnie i wstała z łóżka. Energicznie odsłoniła ciemnozielone kotary.
– Jestem… – mruknęła, do stojącej nieopodal dziewczyny. – Coś się stało?
– Nie wiem… Snape cię szuka, podobno w jego gabinecie jest twój ojciec – odpowiedziała, wzruszając ramionami, a potem jej usta wygięły się w krzywym uśmiechu. – Miło, że twój tata tak często cię odwiedza, prawda?
Evangeline zlekceważyła kąśliwą uwagę, szczególnie, że wcale nie było jej miło. Tym bardziej, że łatwo było się domyślić, po co właściwie przyszedł jej ojciec.
– Już idę – odpowiedziała tylko, po czym ponownie zasłoniła kotary łóżka.
Wiążąc buty pomyślała, że przez tę całą sprawę z Albertem zupełnie zapomniała o meczu. Cała radość z nim związana gdzieś się ulotniła, a dziewczyna nie wiedziała, czy wykrzesze z siebie tyle sił, aby  obronić pomysł gry. Przeczesała włosy i po chwili namysłu założyła czarną szatę, bo od tego leżenia okropnie pogniotła jej się koszula.

Szybkim krokiem udała się pod gabinet profesora Snape’a. Już miała zapukać, jednak coś ją tknęło i w ostatniej chwili cofnęła rękę. Podsłuchiwanie raczej nie leżało w jej naturze (nie licząc tych kilku razy, kiedy była dzieckiem) i w zasadzie sama nie wiedziała, cóż odkrywczego mogłaby usłyszeć, ale jednak przyłożyła ucho do drzwi i wstrzymała oddech.
Najpierw rozpoznała głos ojca, ale w pierwszej chwili ciężko było jej rozróżnić słowa. Tym bardziej, że mężczyźni rozmawiali stosunkowo cicho. Szczególnie Snape, który miał nieznośną manię mruczenia pod nosem.
– …moja żona się myli, mówiąc, że nie zrobiłem wszystkiego, co mogłem – powiedział w pewnym momencie Archibald odrobinę głośniej. – Zawsze działałem dla dobra Evie, ale nie zapomniałem, że gdzieś mogą być jej rodzice.
Dziewczyna nagryzła wargę, choć nie była zaskoczona, że mężczyźni rozmawiają o niej. Nie spodziewała się jednak rozdrapywania tak starych ran. Dla niej rodziną byli Potterowie i od wielu lat nie myślała o biologicznej matce i ojcu. Nie odczuwała potrzeby poznania prawdy, bo najzwyczajniej w świecie się jej bała.
– Została znaleziona na Nokturnie w stanie krytycznym, jaki odpowiedzialny rodzic robi coś takiego? – kontynuował Archibald, wyrażając na głos jej obawy. – Nie trudno się więc domyślić, że jej przodkowie nie byli… dobrymi ludźmi. Szanujące się rody czarodziejów nie robią takich rzeczy. I choć moja żona wierzy w geny, to według mnie kluczowe znaczenie ma jednak wychowanie.
Evangeline mocniej nadstawiła ucho. Bardzo chciała wyłapać odpowiedź Snape’a. Skupiła się najbardziej jak mogła…
– Ciężko się  z panem nie zgodzić, jednak mają państwo dwójkę dzieci, a zachowanie Evangeline diametralnie różni się od zachowania waszego syna.
Dziewczyna z trudem powstrzymała prychnięcie. No tak, kim byłby Severus Snape, gdyby nie skorzystał z okazji na dogryzienie mężczyźnie.
Evangeline uważała się jednak za dobrą córkę, więc zapukała głośno do gabinetu, aby ojciec nie musiał odpowiadać na tę zaczepkę i znów wstydzić się za Fabiana.
– Dzień dobry – powiedziała, wkraczając do pomieszczenia i zwracając na siebie uwagę obydwu mężczyzn. – Podobno chciał się pan ze mną widzieć.
Na twarzy ojca rzeczywiście malowało się zakłopotanie, później jednak lekko się rozluźnił i uśmiechnął delikatnie na widok córki.
– Przed wczoraj rozmawiałem z Antonim – zaczął Snape, kiedy Evangeline usiadła. – Powiedział, że w sobotę chcesz zagrać w meczu.
Dziewczyna przyjrzała się nauczycielowi. Powiedział to dość oschle, ale jej uwadze nie uszedł ten niewielki błysk w jego oku. No tak, komu jak komu, ale opiekunowi Ślizgonów również zależy na pokonaniu Gryfonów. Ale skoro tak, to po co wzywał tu jej ojca? Mógł sam z nią pogadać, dać wykład o odpowiedzialności (albo raczej jej braku), coś pomarudzić, a w efekcie łaskawie się zgodzić…
– Dla ścisłości, panie profesorze, to on chce, abym zgrała w tym meczu – powiedziała. – Ja po prostu chciałam mu… pomóc. Znaczy, drużynie… domowi. To nie moja wina, że Antonii znalazł tak beznadziejnego szukającego.
– Ale to ty wybrałaś Antoniego na twojego następcę – przypomniał jej nauczyciel.
– Nie następcę, a raczej zastępcę – poprawiła go cierpko Evangeline. – W przyszłym roku wracam na boisko.
– Nie bądź bezczelna, Potter…
Archibald odchrząknął głośno, przypominając o swojej obecności. Popatrzył dobrodusznie na córkę, co lekko ją uspokoiło. Mimo wszystko miała ojca po swojej stronie. W tamtym momencie była spokojna, o tę rozmowę. Wszyscy mieli ten sam interes, ale nie mogli tak po prostu przyznać sobie wzajemnie racji.
– Evie, nie mam nic przeciwko twojej grze – powiedział po dłuższej chwili pan Potter. – Wiem, że jesteś na tyle rozsądna, że umiesz ocenić, czy czujesz się na siłach, choć z drugiej strony musisz zrozumieć, że martwię się o ciebie, biorąc pod uwagę to wszystko, co ostatnio działo się wokół.
– Bez przesady – mruknęła. – To tylko jeden mecz. Pan profesor na pewno nie będzie miał nic przeciwko, jak wpadniesz popatrzeć.
Mężczyźni popatrzyli na siebie, a Evangeline zrozumiała, że oni naprawdę się nie lubią. Odrobinę ją nawet rozbawiła ta dziwna rywalizacja.
– Nie wiem, czy znajdę czas – odpowiedział Archibald, nie czekając na potwierdzenie zaproszenia ze strony nauczyciela eliksirów. – Z piątku na sobotę mam nocny dyżur w szpitalu. Nie wiem, o której wrócę do domu i…
– Nie jestem Fabianem, nie musisz mi się tłumaczyć – rzekła szybko. – Tak tylko zaproponowałam.
– Zobaczę, może coś mi się uda wymyślić.
Evangeline zauważyła kątem oka, że twarz Snape’a staje się coraz bardziej napięta. Bardzo chciał cos powiedzieć, ale z trudem się powstrzymywał. Wbrew pozorom darzył Archibalda Pottera swego rodzaju szacunkiem.
– Cóż… może faktycznie niepotrzebnie się tu zjawiłem – rzekł mężczyzna wstając z krzesła. – Chyba nie ma potrzeby, abyśmy zabronili jej grać – dodał w stronę Snape’a.
– Skoro takie jest pana zdanie, ale pamiętaj Potter, na razie to tylko ten jeden mecz.
– Tak, panie profesorze – powiedziała szybko dziewczyna, również wstając. – Odprowadzę cię tato do bram – zaproponowała, bo w jednej chwili wpadł jej do głowy pewien pomysł. – Chciałabym ci jeszcze coś powiedzieć.
Mężczyzna przyjrzał się córce, jakby chciał z jej twarzy wyczytać, co się stało. Jednak jego uwagę odwróciło coś innego. Westchnął cicho i bez słowa zaczął poprawiać kołnierz jej białej koszuli.
– Dlaczego tak niechlujnie wyglądasz? – zapytał z dezaprobatą.
– Daj spokój, tato… – mrugnęła lekko zażenowana Evangeline, robiąc krok do tyłu. – Możemy iść? To ważne.
Pożegnali się ze Snape’em (który swoją drogą był bardzo ciekaw, o czym ta dwójka chce rozmawiać) i ruszyli w stronę bramy zamku. Evangeline odezwała się dopiero w momencie, kiedy opuścili lochy.
– Chodzi o Alberta – rzekła.
– Mam nadzieję, że nie prosisz mnie o rady miłosne…
– Tato! Od tego typu komentarzy mam już Marinę, daruj sobie… to poważna sprawa. Chciałabym, abyś coś dla mnie sprawdził w jego domu rodzinnym. Możemy usiąść na chwilę na błoniach? Wszystko ci opowiem… od początku…
~*~
Marina dawno nie była tak zadowolona. Kolejny etap planu wykradnięcia dziennika Ruth Mery Gebin mógł zostać odhaczony. Skoro Evangeline zagra w meczu, to Gebin na pewno również się na nim zjawi, co da pannie Blau kilka godzin na spokojne myszkowanie w niemal pustym zamku. Cudownie…
Oczywiście znienawidzony nauczyciel może mieć jakieś niecne zamiary w stosunku do Evie, ale bez przesady. Nie odważy się zrobić nic głupiego przy wszystkich nauczycielach, bo mocno by zaryzykował. Chyba że jego celem będzie inny uczestnik konkursu… Może Albert? On również wyróżnia się wiedzą, a w sumie jakoś nic złego mu się jeszcze nie przytrafiło… Ewentualnie Bill. Bo wiadomo, że ona i Beatrice raczej nie są dla nikogo zagrożeniem.
Marina posmutniała na chwilę i spojrzała wstecz. Chyba faktycznie jej osoba nikogo nie obchodziła, bo rzeczywiście od początku roku nie przytrafiło jej się nic niebezpiecznego i podejrzanego. Nikt jej nie otruł, nie uwięziono jej we Wrzeszczącej Chacie, nie dostała pogróżek, a nawet nie podrzucono jej zgnitego jajka do torby. Jednym słowem, nikt nie traktował jej poważnie. I to był ich błąd. Bo nie zdawali sobie sprawy, że to po jej stronie jest najwięcej asów, które tylko czekają na kolejny ruch.
Ta myśl odrobinę poprawiła jej humor. Musiała działać bez względu na wszystko.
Był piątek i Marina cierpliwie czekała za zakrętem szkolnego korytarza tak, aby mieć widok na gabinet Gebina. To był kolejny etap jej wspaniałego planu i nie miał prawa się nie udać. Nauczyciel wyszedł z pomieszczenia, kiedy wskazówki jej zegarka zatrzymały się na godzinie dwudziestej. Cofnęła się o krok, aby mieć pewność, że jej nie widzi, a potem na palcach ruszyła korytarzem za jego przygarbioną sylwetką.
Do dziś nie zastanawiała się, gdzie śpią nauczyciele (okej, kiedyś zastanawiała się, gdzie śpi Snape, ale była pewna, że ma swoje gniazdko gdzieś w lochach, a poza tym, od jakiegoś czasu nie traktowała Snape’a jak zwykłego nauczyciela). Teraz jednak sprawa ta była kluczowa. Skoro dziennika nie było w gabinecie, to musiał być gdzieś w jego osobistych rzeczach.
Marina kroczyła spokojnie. Nie było po ciszy nocnej, więc Gebin nie mógł jej ukarać za chodzenie po korytarzu. Gdyby ją zauważył, to wmawiałaby mu zbieg okoliczności.
Mężczyzna nie poszedł daleko. Zatrzymał się piętro wyżej przed drzwiami do jednego z bocznych skrzydeł Hogwartu. I tu skończyła się w wycieczka Mariny, bo Gebin otworzył je, wypowiadając hasło, którego dziewczynie mimo szczerych chęci nie udało się dosłyszeć. Nie wiedziała, co się za nimi znajduje. Być może był tam kolejny korytarz i tuzin drzwi, które musiałaby sprawdzić. Nie miałaby na to czasu w sobotę. Już dziś potrzebowała konkretów.
Panna Blau była gotowa na taki obrót zdarzeń. Obróciła się na pięcie i jak najszybciej pognała do gabinetu najsympatyczniejszego pedagoga w zamku czyli profesora Amadeusza Robertsa. Zapukała energicznie i nacisnęła klamkę. Miała szczęście, było otwarte. Gdyby go nie zastała, to musiałaby biec do innego nauczyciela, ale wówczas jej szanse mógłby zmaleć.
– Dobrze, że pana zastałam! – rzekła entuzjastycznie. Nie musiała nawet udawać nadmiernej radości, bo faktycznie była zadowolona. Profesor Amadeusz chyba również, bo uśmiechnął się dobrotliwie do swojej uczennicy.
– Mogę ci jakoś pomóc, Marino? – zapytał. – Bo właśnie miałem wychodzić.
– Tak, tak… – wydyszała. – Bo widzi pan, zapomniałam zabrać na zajęcia z obrony przed czarną magią moją pracę domową i profesor Gebin powiedział, że jak mu ją jeszcze dziś doniosę, to zaliczy. A ja nie mogłam jej znaleźć, bo jak się okazało włożyłam ją do książki od eliksirów… No ale w końcu ją mam – dodała, wyciągając przygotowany na tę okazję zapisany arkusz pergaminu. – Byłam w gabinecie profesora Gebina, ale już go nie zastałam. Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie są jego komnaty? Bardzo pana proszę…
Amadeusz wyraźnie się zawahał, ale odmawianie uczennicom raczej nie było jego mocną stroną. Uśmiechnął się dobroduszne.
– Oczywiście, chodźmy – rzekł, wstając z krzesła. – Większość komnat nauczycieli jest na drugim piętrze w północnym skrzydle, ale lepiej abyś nie kręciła się tam sama.
Profesor Roberts szedł szybkim i sprężystym krokiem, co raczej nie pasowało do jego wieku i tuszy. Uśmiechał się dziarsko, więc jego dobry humor udzielił się również Marinie, choć dziewczyna miała na uwadze, że musi się pozbyć nauczyciela w odpowiednim momencie.
– Nie musi pan ze mną iść – powiedziała szybko. – Wiem, gdzie jest to skrzydło, poradzę sobie.
– Tak, ale drzwi są zamknięte…
– Doprawdy? Nie uważa pan, że to śmieszne… przecież każdy czarodziej zna zaklęcie, aby je otworzyć – wypaliła bez zastanowienia. – No chyba że są zabezpieczone jakąś specjalną magią, czy coś…
– Są chronione hasłem – odpowiedział lekko rozbawiony Amadeusz.
– To trochę niebezpieczne – kontynuowała Marina. – Sam pan przyzna, gdyby moja współlokatorka potrzebowała w nocy pomocy, to jak miałabym ją wezwać?
– Mogłabyś pójść do skrzydła szpitalnego, albo do prefekta. Prefekci znają hasło i są po to, aby pomóc w takiej chwili – wyjaśnił nauczyciel, a z jego ust nie schodził uśmiech. – Poza tym, nie wszyscy nauczyciele zamieszkują te komnaty.
Marina przytaknęła… no tak, prefekci. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała, może łatwiej byłoby jej przekupić Billa lub Alberta niż prowadzić tę grę…
– I jesteśmy – rzekł mężczyzna, zatrzymując się przed doskonale jej znanymi drzwiami. – Hasła wymyślamy na zmianę. Obecne było moim pomysłem. Taniec Wili – powiedział, a wrota otworzyły się z cichym skrzypnięciem, ukazując szeroki korytarz oświetlony eleganckimi żyrandolami.
Marina wstrzymała oddech.
– Poradzisz sobie sama? To trzecie drzwi po lewej – dodał jeszcze mężczyzna. – Umieram z głodu więc najpierw pójdę do kuchni, bo miałem tyle pracy, że nie zdążyłem na kolację.
– Jasne – powiedziała szybko Marina, nie wierząc w swoje szczęście. – Niech pan idzie.
– W razie czego powiedz, że ci pomogłem – dodał, a potem obrócił się na pięcie. Po kilku krokach jednak przystanął. – Swoją drogą, Marino, następnym razem po prostu wyślij wiadomość sową.
– Ach… jak mogłam na to nie wpaść…
Amadeusz zaśmiał się ciepło, a potem oddalił się spokojnie w stronę schodów prowadzących na parter. Marina poczekała, aż jego kroki ucichną, a potem wycofała się spokojnie i cichutko zamknęła za sobą drzwi.
Taniec Wili – powtórzyła w myślach. – Trzecie drzwi po lewej.
Jutro tu wróci, do tego czasu zapewne nikt nie zmieni hasła, bo po co mieliby to robić? Profesor Amadeusz zapewne nawet się nie dowie, że wcale nie doszła do Gebina. Kolejny etap jej planu mógł zostać odhaczony.

SOBOTA
W sobotę pogoda nie uległa diametralnej zmianie. Nadal świeciło wiosenne słońce, choć co kilka chwil przysłaniały je gęste, kłębiące się chmury. Zaczęło też nieprzyjemnie wiać. To jednak był szczegół, który w żadnym przypadku nie mógł osłabić apetytów uczniów na mecz quidditcha.
Marina również udała się na boisko. Musiała mieć pewność, że na trybunach zobaczy profesora Gebina. Miała tylko drobnego pecha, bo najpierw wpadła na wyjątkowo przygnębionego Alberta, który zupełnie nie pasował do rozochoconego tłumu. W sumie, w kwestii quidditcha, dziewczyna bardziej podzielała zdanie Walkera, bo nigdy nie widziała nic interesującego w bezsensownym lataniu na miotle za kilkoma piłkami…
– Wszyscy Krukoni kibicują Gryfonom – powiedział chyba tylko po to, aby zacząć jakoś rozmowę. – Prawie mnie zlinczowali za ten szalik – dodał, wskazując ciemnozielony kolor.
– Tak, tak… – burknęła Marina, rozglądając się za Gebinem. – U Puchonów jest to samo… Ale w mojej szafie znalazłam tylko zielone buty i płaszczyk. Tylko że płaszczyk jest bardziej seledynowy i nie chciałam, aby się pobrudził – wyjaśniła tak szybko, że nie była pewna, czy chłopak w ogóle ją zrozumiał.
W końcu udało im się przepchnąć na trybuny. Był to niemal idealny punkt obserwacyjny miejsca dla nauczycieli. Chwilowo niemal puste…
– Mam nadzieję, że nic jej nie będzie… – wyrwał Marinę z zamyślenia głos Alberta.
– Oczywiście, że nie… to tylko mecz.
Panna Blau wyczuła na sobie spojrzenie chłopaka. Rzadko to robiła, ale tym razem odważyła się spojrzeć mu prosto w oczy. Albert wytrzymał ten kontakt wzorkowy tylko przez kilka sekund, ale to wystarczyło, aby dziewczyna dostrzegła w nim pokłady ogromnej troski o Evangeline.
– Coś mi się wydaje, że wpadłeś na dobre – powiedziała, wzruszając ramionami.
– Co?
Marina nie odpowiedziała. W tamtym momencie trybuna dla nauczycieli zaczęła się zapełniać. Bez problemu rozpoznała Dumbledore’a, McGonagall, Snape’a czy opiekunkę swojego domu. Gebin przykuśtykał dopiero po chwili. Zajął miejsce obok Amadeusza Robertsa, więc Marina miała nadzieję, że nie przyjdzie im do głowy uciąć sobie pogawędkę o jej wczorajszej pracy domowej. Na końcu zjawił się ktoś jeszcze. Elegancki mężczyzna usiadł pomiędzy dyrektorem a nauczycielem eliksirów.
– Czy to ojciec Evie? – zapytała Marina, wyrywając Alberta z zamyślenia.
Chłopak poprawił okulary i wytężył wzrok.
– Chyba tak… – odpowiedział.
– Czy to nie słodkie, że aż tak się o nią troszczy? Będziesz miał trudne zadanie, aby mu dorównać w przyszłości.
Ten komentarz wyjątkowo nie spodobał się Walkerowi. Wyprostował się jak struna i obdarzył Marinę dość nieprzyjemnym spojrzeniem. Pokręcił tylko głową. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się w ostatniej chwili.
Cóż… dziewczyna nie chciała go urazić, ale skoro tak się stało, to trudno. Przynajmniej na nią nie patrzył. Mogła powoli się wycofać, przepchnąć przez tłum uczniów i wrócić do niemal pustego zamku.

Evangeline stała w drzwiach szatni i z należytą starannością zaczesywała włosy w gruby warkocz z tyłu głowy. Tak dawno tego nie robiła, że miała wrażenie, że wypadła z wprawy. Popatrzyła raz jeszcze na niebo. Nie mogła mieć pewności, czy z którejś z tych sporych chmur nie spadnie kilka kropel deszczu, dlatego zabezpieczyła się kilkoma zaklęciami.
– Jesteście gotowi? – zapytała, odwracając się do reszty drużyny. Na jej piersi zalśniła odznaka kapitana, której nawet na moment nie spuścił z oczu Antonii.
Odpowiedź jak zwykle była twierdząca. Zaletą posiadania drużyny składającej się z samych chłopaków było to, że nikt się specjalnie nie uskarżał, nie komentował i nie szeptał głupot za jej plecami. Choć oczywistym było, że czasem ją obgadują, to jednak starali się robić to dyskretniej.
– To idziemy…
Kiedy wyszli na boisko uderzył ich głośny wiwat oklasków. Na wietrze powiewały zielonosrebrne i czerwonozłote flagi i proporczyki Slytherinu i Gryffindoru. Uczniowie krzyczeli, próbując zagrzać do walki swoje drużyny. Silny wiatr niósł ich krzyki, które później odbijały się od ścian Zakazanego Lasu. W powietrzu wirowało konfetti, które opadało na zieloną murawę.
Evangeline nie zdziwiło, że nawet Pochoni i Krukoni woleli kibicować jej przeciwnikom. Zawsze tak było. Tylko Albert obiecał, że założy zielony szalik, ale wypatrzenie go w tym tłumie graniczyło z cudem.
Z naprzeciwka szła w ich stronę drużyna Gryfonów. Nie byli zaskoczeni jej widokiem, bo takie wieści rozchodzą się po Hogwarcie w tempie błyskawicy. Byli skupieni i poważni, a kapitan nawet lekko niezadowolony, bo wyraźnie się zawahał, kiedy miał uścisnąć Evangeline rękę. Uwadze dziewczyny nie uszło, że było to jedynie dotknięcie.
Jedynym wyjątkiem wśród Gryfonów był Charlie Weasley. Stał z tyłu, a z racji jego niskiego wzrostu w pierwszej chwili go nawet nie zauważyła. Wyszczerzył do niej zęby, a w jego oczach błysnęła szczera radość z rywalizacji. I choć Evangeline nie uważała się za słabą zawodniczkę, to jednak musiała przyznać przed sobą, że ten chłopak ma w sobie pokłady ogromnego talentu.
Jego dobry humor odrobinę jej się udzielił, ale ograniczyła się do delikatnego uniesienia kącika ust i porozumiewawczego mrugnięcia.
– Witam wszystkich na kolejnym meczu quidditcha w sezonie! – Rozległ się po stadionie głos komentatora. – Dziś zmierzą się dwa domy, który od lat ze sobą rywalizują nie tylko na boisku… Gryffindor kontra Slytherin! Myślę, że możemy spodziewać się ogromnej dawki emocji.

Marina wbiegła do zamku. W momencie, kiedy zatrzasnęły się za nią drzwi na chwilę otoczyła ją głucha cisza. Później jednak głośne wiwaty dochodzące z boiska znów zaczęły jej towarzyszyć. Była odrobinę ciekawa, jak potoczy się mecz, jednak starała się nie zwracać uwagi na to, jak układają się punkty. Mogło się okazać, że wbrew pozorom wcale nie miała aż tak dużo czasu. Brat Billa uchodził za naprawdę dobrego szukającego, więc gdyby się postarał, to złapałby znicza stosunkowo szybko.
Dziewczyna niemal biegła korytarzem. To była jej szansa. Jej niepowtarzalna szansa. Jak mogła wcześniej nie wpaść na to, że mecze quidditcha to idealny czas na myszkowanie? Mało się interesowała takimi sprawami, ale zapewne jakiś nauczyciel czy prefekt patrolował zamek, jednak prawdopodobieństwo, że na niego wpadnie było nikłe. W dodatku na razie nie robiła nic złego. Obecność na boisku nie była przecież obowiązkowa.
Marina w pośpiechu wbiegła na drugie piętro i dopadła do sporych drzwi, prowadzących do północnego skrzydła. Wierzchem dłoni otarła z czoła krople potu i z trudem panowała nad przyspieszonym oddechem.
Taniec Wili – powiedziała stanowczo zbyt głośno, bo ciężko było jej opanować emocje.
Udało się. Rygiel odskoczył, a wrota otworzyły się, ukazując korytarz, który widziała wczoraj przez dosłownie kilka sekund. Teraz już się nie wahała. Wkroczyła do środka i nie rozglądając się na boki dopadła trzecie drzwi po lewej. Wyciągnęła różdżkę, wstrzymała oddech. Teraz, albo nigdy.
Alohomora… – mruknęła.

 Mecz trwał. Obie drużyny szły niemal łeb w łeb. Gryfoni wbili cztery gole, natomiast Ślizgoni pięć. Gra była stosunkowo czysta i dynamiczna, choć zdążyła się już polać krew, gdy Antonii zaatakował tłuczkiem ścigającą drużyny przeciwnej. Kontuzja na szczęście nie była aż tak poważna, aby dziewczyna musiała zejść z boiska.
Evangeline krążyła nad pozostałymi zawodnikami. Próbowała wypatrzeć nie tylko złoty znicz, ale również śledzić kątem oka, co robi Charlie. Chłopak najwyraźniej to widział, bo czasem dla żartu podrywał się do lotu, udając, że coś wypatrzył. Po dwóch takich sytuacjach, Evie obiecała sobie, że więcej nie da się na to nabrać.
Ostry wiatr chłodził jej twarz, ale i tak dużo bardziej wolała te momenty, w których chmury przysłaniały słońce, ponieważ jego ostre promienie co rusz padały na mieniące się konfetti czy zegarki kibiców, dezorientując ją jeszcze bardziej niż Charlie.
– Wróciłaś na stałe do drużyny? – zapytał ją w pewnym momencie młodszy Weasley, kiedy obydwoje padli ofiarami jednego ze złudzeń optycznych.
– Może… – odpowiedziała, wytężając wzrok. – W przyszłym roku na pewno wam nie odpuszczę.
Charlie zaśmiał się głośno i zatoczył kółko wokół jej miotły. Zatrzymał się stosunkowo blisko jej twarzy.
– Nie jesteś taka zła, jak mi się wydawało – oświadczył.
– Dzięki… chyba się wzruszę. Pozwolisz, że otrę niepostrzeżenie łzę z policzka?
– Lubię twoje poczucie humoru, ale między tobą i Billem chyba lekko się popsuło… No cóż… ale jakby co, to macie moje błogosławieństwo.
Evangeline popukała się palcem w czoło, ale mimo wszystko nie umiała powstrzymać uśmiechu.
– Lecz się, Weasley – powiedziała. – Nie wytrzymałabym z waszą rodziną dłużej niż dziesięć minut.
– Nooo – rzekł przeciągle. – Tylko że nie poznałaś jeszcze tej najlepszej części. Myślę, że wówczas, czas mógłby się skrócić do dziesięciu sekund.
Jego dystans ją rozbawił. Jakaś część podświadomości żałowała, że Bill nie jest bardziej podobny do brata, że tak łatwo się obraża i jest stanowczo zbyt zazdrosny. Już chciała powiedzieć Charliemu coś stanowczo zbyt miłego, kiedy nagle silne uderzenie pchnęło chłopaka prosto na nią.
Jęknęła z bólu, kiedy trzonek jego miotły uderzył ją w brzuch. Szamotali się przez chwilę, ale w efekcie udało im się złapać równowagę. Dopiero wówczas usłyszała gwizdek profesor Hooch, która sędziowała mecz i głos komentatora.
– Cóż tam się wydarzyło?! Czyżby pałkarz Ślizgonów chciał przeprowadzić podwójny nokaut? Chyba powinno się mu przypomnieć zasady gry zanim robi krzywdę swojemu zawodnikowi.
Evangeline usiadła pewniej na miotle, choć pulsowanie w okolicach żołądka nadal było wyjątkowo nieznośne. Charlie też był mocno oszołomiony, ale powoli odzyskiwał równowagę. Masował dłonią zaczerwieniony podbródek, a po chwili przeklął ostro.
– Co to, kurwa, było? Nic ci nie jest?
– Nie – burknęła. – CZAS! – krzyknęła w stronę sędzi, a potem popatrzyła groźnie na Antoniego, który najwyraźniej nie miał sobie nic do zarzucenia.

Bill przyglądał się tej scenie z mieszanką niepokoju. Już wcześniej widział, jak ten pałkarz krzywo zerka w kierunku Evangeline i Charliego. Swoją drogą sam zastanawiał się, o czym oni mogą dyskutować w takiej chwili?
Kiedy jego brat kręcił się wokół panny Potter, to wyglądało trochę jakby ją podrywał. A ona chyba nie miała nic przeciwko. Był niemal pewny, że się śmiali, więc pomyślał, że powinien uczyć się od Charliego dystansu .

Marina nie wiedziała, czego spodziewać się po prywatnych komnatach nauczycieli, dlatego widok nie był jakoś specjalnie zaskakujący. W pokoju znajdował się regał, na którym piętrzyło się może kilka książek, stół z dwoma krzesłami, komoda z szufladami i dość spora szafa. Był tam również elegancki parawan, za którym stało dwuosobowe łóżko.
Dziewczyna się skrzywiła. Jakoś nie miała ochoty oglądać pościeli, w której jeszcze niedawno leżało obleśne cielsko Gebina. Nieważne… nie czas na to.
Obiegła wzrokiem pomieszczenie. Najpierw przejrzała stosy prac domowych, leżących na stole. Zajęło jej to chwilę, bo nie chciała przeoczyć choćby listu, ale zmarnowała na tym tylko kilka cennych minut. Później podeszła do regału. Ale tam również nic nie zwróciło jej uwagi. Książki, które kolekcjonował Gebin były zbiorami jakiś nudnych, politycznych esejów. Kilka dotyczyło klątw, ale Marina uznała, że są mu potrzebne do prowadzenia zajęć, dlatego nie przyjrzała im się bliżej. Dopiero za jakiś czas miała tego pożałować.

Evangeline wylądowała naprzeciwko pozostałych członków drużyny. Włożyła sporo wysiłku w wyprostowanie się. Było jej niedobrze, ale ostatnią rzeczą, jaką chciała, było wymiotowanie na murowe boiska przed całą szkołą.
– Oszalałeś, Antonii? – zwróciła się w kierunku pałkarza. Całe zaufanie i sympatia, którą darzyła tego chłopaka gdzieś się bezpowrotnie ulotniła.
– Wybacz – burknął. – Celowałem w jego miotłę, chciałem, aby lekko nim zakręciło. Poza tym, to chyba nie był czas na pogaduszki.
Dziewczyna pokręciła głową i zacisnęła dłonie w pięść.
– Nie wkurzaj mnie – powiedziała stanowczo zbyt głośno. – Wierz mi, że łatwiej znaleźć dobrego pałkarza niż szukającego.
Nie czekając na reakcje chłopaka, odwróciła się na pięcie i dała znać Hooch, że może wznowić grę. Wzbijając się w powietrze usłyszała jeszcze komentarz Antoniego:
– Chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego Snape dał tę odznakę właśnie tobie.

Pierwsza szuflada komody odrzuciła Marinę bardziej niż pościel na łóżku. Bielizna… Nie. Nie odważy się grzebać w jego gaciach. Przecież nawet Gebin nie byłby zdolny do tego, aby chować do nich tajne zapiski. Zamknęła ją. Może później tam wróci.
Druga szuflada. Skarpetki. Fuj. Ale z drugiej strony, czego się spodziewała w komodzie, stojącej w prywatnej komnacie nauczyciela? Chyba bardziej podejrzane byłoby, gdyby nie miał bielizny.
Trzecia szuflada. Pusta. No tak, to już było w jego stylu.
Otworzyła więc wysoką szafę. Skrzywiła się, bo jej nozdrzy dopadł znany, drażniący zapach nauczyciela. Była to mieszanka taniej wody po goleniu i męskiego potu. Ale tego obrzydliwego rodzaju potu. Na wieszakach wisiało tylko kilka szat i może dwie pary spodni. Na dole ustawiono stare, zniszczone buty. Wszystkiego było jak na lekarstwo. Najwyraźniej Gebin nie był typem kolekcjonera ubrań.
Marina westchnęła. To wszystko było tak obrzydliwe, że miała wrażenie, że przez najbliższy tydzień nic nie zje.
Rozejrzała się, a jej wzrok napotkał spory kufer podróżny. Powoli tracąc nadzieję, uklęknęła przed nim i otworzyła wieko. Marina pomyślała, że gdyby teraz grała w sztuce teatralnej, to w tle rozległaby się muzyka triumfu.

Evangeline krążyła nad boiskiem, starając się nie zwracać uwagi na Charliego, na którego podbródku pojawił się ogromny siniak. Miała już serdecznie dość. Cała radość z powrotu do gry ulotniła się w jednej chwili. Robiło jej się niedobrze przy każdym gwałtownym zwrocie i hamowaniu. W dodatku momentami zaczęło brakować jej tchu, co mogło oznaczać pęknięcie żebra. A fakt, że na trybunach dostrzegła obecność ojca, w ogóle jej nie pomagał.
Ślizgoni prowadzili trzydziestoma punktami. Byli lepsi od Gryfonów. Bardziej zwinni i stanowczy w natarciach. Pałkarze również atakowali celniej. To wszystko jednak nie miało znaczenia. Znaczenie miał tylko złoty znicz.
Dziewczyna przymknęła na chwilę oczy i policzyła do pięciu, aby choć odrobinę się uspokoić. Przez chwilę uciskała palcem czubek nosa. Stary trik, który ponoć miał pomóc się skoncentrować i  poprawić widzenie. Bardzo dawno tego nie robiła, bo zbytnio nie wierzyła w takie bzdury, ale teraz niewiele miała do stracenia.
Trochę pomogło, albo po prostu chciała, aby tak było.
I wtedy go zobaczyła. Na początku miała wrażenie, że ma kolejne omamy, że to znów jakiś kolczyk czy zegarek. Ale wówczas zaszło słońce, a punkt nadal lśnił na tle rozentuzjazmowanej widowni.
Ruszyła, nie będąc pewną, co zrobił Charlie. Nie chciała się obracać, ale wierzyła, że ma nad nim kilka metrów przewagi. Miała też znacznie szybszą miotłę. Jedynym problemem było to, że aby dostać się do znicza, musiała przelecieć slalomem między pozostałymi zawodnikami.
Nie przejęła się tym, że przez nią zderzyły się dwie ścigające Gryfonów. Zlekceważyła również to, że jeden ze Ślizgonów zawahał się w trakcie rzutu na niemal pustą bramkę i stracił idealną okazję na zdobycie punktu. W czasie szalonego lotu niemal wstrzymywała oddech, bo czuła, jak powietrze rozrywa jej płuca. Była coraz bliżej znicza, jednak wtem poczuł, jak ktoś łapie ogon jej miotły. Uśmiechnięty Charlie Weasley był kilka cali za nią i najwyraźniej nie zamierzał się tak łatwo poddać.
I nagle, zupełnie niespodziewanie, zobaczyła kątem oka tłuczek lecący w ich stronę. Nie miała pojęcia, w kogo był wycelowany, ale wiedziała, że musi szybko podjąć decyzję. I podjęła. Tę złą.
Evangeline zrobiła ostry zwrot w prawo, a Charlie zanurkował tuż pod tłuczkiem. Wówczas to on był na przodzie, a ona straciła zbyt dużo prędkości, aby mieć jakąkolwiek szansę go dogonić. Właśnie dlatego po sekundzie złoty znicz mienił się w dłoni młodego Weasleya, a tłum Gryfonów ryknął na trybunach.

W kufrze znajdował się doskonale znany Marinie plik dokumentów dotyczący rodziny Lesrange. Przejrzała go ponownie, wyciągając to, co interesowało ją najbardziej – akt zgonu Ruth Mery Gebin. Odłożyła go na bok, a potem wzięła do ręki oprawiony w skórę notes, o którym wspominała Bea. Przewertowała go szybko. Nie był zapisany w całości, ale stron było na tyle dużo, że potrzebowała spokoju, aby je wszystkie przeanalizować.
Marina prawie pisnęła ze szczęście. Złożyła akt zgonu na pół i wsunęła go do dziennika. Jej plan został wykonany w stu procentach.
Zatrzasnęła głośno kufer i niemal w podskokach opuściła komnaty nauczycieli. Po dźwiękach, dochodzących z boiska domyśliła się, że mecz właśnie dobiegł końca. Nie potrafiła jednak poznać, która drużyna zwyciężyła. Zresztą nie miało to dla niej najmniejszego znaczenia.

Evangeline czekała aż wrzawa na boisku przycichnie, a pozostali członkowie jej drużyny opuszczą szatnie. Nie miała ochoty na dyskusje i analizy, co poszło nie tak. Szczególnie, że w dużej mierze wina leżała po jej stronie. To ona popełniła błąd, robiąc zwrot. Jednak im dłużej nad tym myślała, tym mniej była na siebie zła. Przegrana z Charliem Weasleyem nie bolała aż tak bardzo jak rok temu. Może dlatego, że tak wiele przez ten czas się zmieniło?
Westchnęła i wstała z drewnianej ławki. Żołądek nadal bolał i coraz trudniej było jej złapać oddech, więc wizyta w skrzydle szpitalnym była nieunikniona. Już miała wyjść z szatni, kiedy w drzwiach stanął jej ojciec. Wyglądał na wyjątkowo zmęczonego po całonocnym dyżurze w szpitalu, więc dziewczyna zaczęła mieć wyrzuty, że kazała mu przyjść na mecz zamiast spokojnie odpocząć w domu.
– No proszę – powiedział z uśmiechem. – Nie spodziewałem się, że jesteś aż tak dobra.
– Chyba przysnąłeś na końcu, bo przegraliśmy – rzekła, zdejmując gumkę z włosów i powoli rozplątując ciasny warkocz.
– Miałem na myśli twoją grę, a nie jej ostateczny wynik. Poza tym, nie umknęło mojej uwadze, że to ty zobaczyłaś znicz jako pierwsza.
Evangeline popatrzyła na niego z powątpiewaniem.
– Okazuje się, że moja córka ma mnóstwo talentów – dodał jeszcze, chcąc za wszelką cenę poprawić jej humor.
– Ciekawe po kim…
– To jest najmniej ważne. Liczy się twoja ciężka praca i pożytek, jaki z nich robisz.
Dziewczyna poczuła, że zalewa ją fala zmęczenia. Adrenalina, towarzysząca jej podczas meczu pozwalała zapomnieć o notorycznych bólach głowy i parszywym samopoczuciu, ale teraz niewiele z niej zostało. A do tego te urazy, których doznała w czasie zderzenia z Charliem.
– Wiesz co, tato… – szepnęła, ponownie siadając na ławkę, bo odrobinę straciła zaufanie do własnych nóg. – Chyba zaraz zwymiotuję, a poza tym, mam wrażenie, że obiłam sobie żebra.
Archibald westchnął głośno i pokręcił głową.
– Tak właśnie myślałem… – rzekł i ku wyraźnej uldze Evangeline, darował sobie wszelkie wykłady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy