Marina
Blau zawsze twierdziła, że posiada kilka przydatnych talentów. Jednym z nich
był niewątpliwie talent do manipulacji. Zapewne to właśnie dzięki niemu
odwiodła Beatrice Doyle od pomysł wspólnego szukania dziennika Ruth Mery Gebin.
W sumie nie było to nawet specjalnie trudne. Marina zdaniem wielu była idiotką,
ale na pewno nie tak naiwną i słabą osobą, jak Bea, której przy odrobinie
wysiłku można było wmówić każdą głupotę, nawet to, że ziemia jest płaska. Na
początku dziewczyna była zdeterminowana i nie chciała odpuszczać. Uważała, że
Gebin to parszywiec, który zasługuje na karę za takie traktowanie ludzi
(prawdopodobnie osób najbliższych, ale tego uczennice nie mogły być na razie
pewne). Marina oczywiście się z nią zgadzała. Choć może nie zależało jej tak
bardzo na wymierzaniu kar nauczycielowi. Bardziej była ciekawa, co dokładnie
wydarzyło się na początku wojny i kim właściwie była Ruth Mery Gebin.
Panna
Blau przez ułamek sekundy pomyślała nawet, że Beatrice może jej się przydać. W
parze zawsze raźniej bawić się w detektywów. W razie potrzeby można wykorzystać
partnera do stania na czatach lub zlecać mu nudne zajęcia, takie jak
przeglądanie gazet. Bea zapewne zrobiłaby to bez szemrania. Ale po chwili
Marina odpędziła od siebie tę myśl. Musiała przyznać sama przed sobą, że nie
ufa Beatrice. Skoro dziewczyna nie miała problemu, aby wygadać jej ten sekret
(a Bill nawet się nie zająknął), to znaczyło, że wcześniej czy później wszystko
wypapla. Albo jakiejś przypadkowej osobie, albo swojej najlepszej przyjaciółce
– parszywej Molly Kabbot.
Właśnie
dlatego Marina przyjęła postawę Billa i rozpoczęła lekko bezsensowną paplaninę
o tym, że to nie nasza sprawa, że każda rodzina ma swoje sekrety i nikt nie
upoważnia nas, abyśmy się w nie pakowali z butami. Trzeba mieć w sobie odrobinę
szacunku (nawet jeśli Gebin jej nie ma) i pozwolić każdemu żyć z demonami
swojej przeszłości… bla, bla, bla… a poza tym, to niebezpieczne.
No
i poskutkowało. A przynajmniej tak się wydawało Marinie. Teraz wystarczyło
zdobyć ten dziennik i rozkoszować się tą słodką tajemnicą. Bo panna Blau wcale
nie miała skrupułów przed włożeniem paca w życie znienawidzonego Gebina. Wręcz
przeciwnie. Nie planowała go nawet uprzednio umyć.
Dziennik
Ruth Mery Gebin lekko przyćmił jej umysł, więc Marina miała wrażenie, że trzeci
etap konkursu spadł na nią jak grom z jasnego nieba, a konkursowa sobota
pojawiła się znikąd, zupełnie jakby nie poprzedzała ją reszta dni tygodnia.
Cóż… Zaawansowana Potyczka o Złoty Kociołek nigdy nie była dla niej zbyt
istotna, więc zamierzała szybko odbębnić kolejny etap i zacząć planować akcję
wykradania dziennika.
Kiedy
stała przed salą od eliksirów, za wszelką cenę próbowała postawić przed sobą
niewidzialny mur, aby nie udzieliło jej się zdenerwowanie innych uczestników.
Tym razem wszyscy byli na czas, co już samo w sobie było osiągnięciem, w
dodatku nikt nie wyglądał, jakby rozkładała go grypa i raczej wszyscy (oprócz
Mariny) myślami byli przy swoich wywarach. Albert nerwowo poprawiał okulary,
Evangeline przebierała w miejscu nogami, Bill stał sztywno, a Bea nagryzała
kolczyk, który lśnił w wardze. Sielanka… cóż więc złego mogło się stać?
–
Cóż… zaczynam żałować, że nie zaryzykowałam z tym bezoarem – zaczęła Marina,
zwracając na siebie uwagę pozostałych. – Przynajmniej nie spędziłabym w tej
sali aż tyle czasu. A pogada zapowiada się naprawdę super. Z dwojga złego,
dobrze, że siedzimy w lochach, to słońce nie będzie nas kusić przez okna. Swoją
drogą, myślicie, że zostałabym nagrodzona za odwagę?
–
Na pewno nie przez Snape’a – odpowiedział jej Bill. – Nie przepuściłby ci tego.
Marina
prychnęła, uśmiechając się pod nosem. Nie zamierzała odpowiadać na tę zaczepkę.
–
Zawsze się martwię, że składniki, które mi przygotują nie będą dostatecznie
dobre – wtrącił po chwili Albert. – Ostatnio miałem wyjątkowo mało soczyste
owoce parsalu, przez co mój eliksir miał zbyt gęstą konsystencje.
Kątem
oka Marina zauważyła, że Bill uśmiechnął się pod nosem. Cóż, najwyraźniej nie
zamierzał nawet ukrywać, że nie przepada za swoim (podwójnym) rywalem.
–
Też się tego obawiałam przy pierwszym etapie – odpowiedziała mu Evangeline, nie
zwracając najmniejszej uwagi na Weasleya. – Używałam wówczas nasion genracza
drzewiastego. Żałowałam, że nie poprosiłam o dwa.
Chłopak
pokiwał głową ze zrozumieniem, a Marina pomyślała, że ta cała paplanina, że
przeciwieństwa się przyciągają, to tylko czcza gadanina. Evie i Albert niewiele
się różnili, a mimo to łączyła ich jakaś niewidzialna więź, która mocno
działała na nerwy Billowi. Zapewne bardzo chętnie chwyciłby za nożyczki i
przeciął ją bez zawahania.
Evangeline
i Albert chwilami robili się naprawdę nudni. Szczególnie, kiedy się nakręcali i
paplali o eliksirach, zaklęciach czy zielarstwie. Dziewczynie zdarzało się też
mówić o magicznych stworzeniach. To akurat było odrobinę ciekawsze, choć Marina
wolałaby posłuchać o niebezpieczeństwach, starciach i ofiarach śmiertelnych,
ale to szczegół. Panna Blau czasem wyobrażała ich sobie za pięćdziesiąt lat.
Widziała ich pomarszczone profile i wsłuchiwała się w paplaninę, która zawsze
będzie dla nich interesująca. A potem by wspólnie milczeli przez kilka godzin i
nadal by się ze sobą nie nudzili. Ciekawe, co by w tym czasie robił Bill…
–
Miałam na swojej liście marynowane ogony świnek morskich, ale jak teraz się
zastanowię, to mogłam poprosić o suszone. Są mniej obrzydliwe – rzekła Marina,
aby przerwać panoramę głupich obrazów w głowie.
–
Świnki morskie nie mają ogonów – powiedziała Evangelina. – Poza tym, nie używa
się ich w sztuce eliksirów.
–
Co? Ach, no tak… znów pomyliłam je z oposami. Są dość podobne… – odpowiedziała,
wzruszając ramionami.
Evie
z dezaprobatą pokręciła głową, po czym raz jeszcze rzuciła okiem do swoich
notatek i zmarszczyła długi nos. Jej wyłupiaste oczy śledziły drobne, ciasne
pismo, które tylko ona potrafiła rozczytać.
–
Marina, po co ci właściwie ogony oposów? – zapytała po kilkunastu sekundach. –
przecież ich właściwości…
Nie
dokończyła. Przerwała, słysząc kroki zbliżającej się niewielkiej grupy
mężczyzn. Na jej czele jak zwykle kroczył Snape, a płowy jego czarnych szat
powiewały rytmicznie. Jego twarz zawsze była napięta i poważna, ale w tamtej
chwili Marina miała wrażenie, że jest czymś ostro wkurzony. I po kilku
sekundach można było się zorientować, o co mu chodzi. Prócz nauczyciela
eliksirów na korytarzu pojawił się również doskonale im znany mężczyzna z
Ministerstwa Magii – Jon Gordon, którego zadaniem było pilnowanie porządku, ale
zwykle nie wyciągał nosa z gazety, jakiś kompletnie nieznany Marinie facet w
średnim wieku, który prawdopodobnie był jakąś szychą z eliksirów i miał oceniać
ich wywary w tym etapie, oraz… no właśnie… zamiast ukochanego przez wszystkich
nauczyciela – Amadeusza Robertsa, w ich stronę kuśtykał znienawidzony Peter
Gebin. Mężczyzna wydawał się być jeszcze bardziej wściekły niż Snape. Nie
omieszkał on obdarzyć uczniów wyjątkowo nieprzyjemnym spojrzeniem.
Marina
usłyszała ciche jęknięcie gdzieś po swojej prawej stronie i zdała sobie sprawę,
że to Evangeline. Dodatkowo wyczuła na swoich plecach wzrok Beatrice, która
najwyraźniej chciała wymienić z nią porozumiewawcze spojrzenia. Nic z tego
panna Blau wolała obrócić się w kierunku Evie, której twarz w niebezpiecznie
pobladła.
–
Nie wiem dlaczego, ale ten facet okropnie mnie obrzydza – burknęła bardziej w
kierunku Alberta niż Mariny.
Dziewczyna
nie powiedziała nic więcej. Niespiesznie ruszyła się z miejsca, aby wraz z
resztą uczniów wejść do klasy i zając miejsce przy przygotowanym dla niej
stanowisku. Kociołek Mariny znajdował się za Evangeline. Obserwowała jej
proste, wąskie plecy i delikatne drżenie ramion. Zadumała się na chwilę nad jej
idealnie prostymi włosami, które w półmroku pracowni eliksirów przybrały
fioletowej barwy. Przypomniała sobie dzień, w którym odwiedziła ją w skrzydle
szpitalnym i zaśmiała się w duchu na wspomnienie napuszonych loków.
–
Ze względu na złe samopoczucie profesora Robertsa, dziś zastąpi go profesor
Gebin – wyrwał ją z zamyślenia nerwowy głos Snape’a. – Ale dla was i tak nie ma
to żadnego znaczenia. Zasady się nie zmieniły. Macie cztery godziny. Jeśli ktoś
skończy wcześniej, to sygnalizuje to poprzez podniesienie ręki. Niedopuszczalne
jest również korzystanie z jakichkolwiek pomocy naukowych.
Mimo
odległości, która dzieliła ją od Snape’a, Marina była pewna, że widzi krople
poty, która delikatnie lśni na jego czole. Kątem oka obserwował Gebina, więc i
dziewczyna przeniosła wzrok na znienawidzonego nauczyciela. Mężczyzna zdążył
już się rozsiąść wygodnie na krześle i łypał groźnym wzrokiem na uczniów.
–
Zaczynajcie – burknął Snape, a później jednym machnięciem różdżki obrócił sporą
klepsydrę stojącą na biurku. Złoty piasek zaczął miarowo przesypywać się do
pustej komory, a Marina miała wrażenie, że zaschło jej w gardle. A miała przed
sobą cztery długie godziny.
Prawda
była taka, że na stanowisku Mariny nie było marynowanych ogonów oposów. W
zasadzie nie było żadnych ogonów. Był to żart, którym próbowała rozładować
napiętą atmosferę i stres. Oczywistym było, że Snape nie pozwoliłby jej dodać
do antidotum takiego składnika. Może i spora większość uczniów nie darzyła go
sympatią, to jednak Marina była pewna, że nauczyciel nie pozwoliłby swoim
uczniom się tak zbłaźnić w czasie zaawansowanego konkursu. Wówczas on również
nie pokazałby się w najlepszym świetle, skoro listy składników musiały być
wpierw zatwierdzone przez niego.
Marina
westchnęła i poszatkowała liście piołunu. Za późno się zorientowała, że wśród
nich zaplątała się jedna łodyżka. Zignorowała to. Takimi drobiazgami mógłby się
przejmować Walker, ale nie ona.
Liście
poszatkowała stanowczo zbyt mocno, więc z trudem udało jej się wrzucić je do
wywaru. Deska do krojenia zabarwiła się na zielono, co znaczyło, że sporo
cennych soków nie trafi do kociołka. Ale to nadal nie był powód, aby jakoś
specjalnie się tym przejąć. Miała jeszcze kilka liści więc porwała je w
dłoniach i wrzuciła do kociołka.
–
Wyobraźnia i zaradność jest równie pożądana w sztuce eliksirów, jak znajomość
sztywnych zasad – rozległ się męski, lekko rozbawiony głos w pobliżu jej
stanowiska.
Marina
uniosła głowę i wówczas zdała sobie sprawę, że przygląda jej się sędzia
dzisiejszego etapu. W sumie dziewczyna nie słuchała Snape’a, więc nie byłą do
końca pewna, jak ten facet się nazywa i z czego właściwie jest znany. Większe
znaczenie miało dla niej to, jak wyglądał. Stanowczo nie był to jej typ. Był
dość niski, a jego zaokrąglona sylwetka zdradzała, że lubi dobrze zjeść. Na
głowie miał czuprynę jasnych loków, które w zestawieniu z pucołowatą twarzą
dodawały mu śmieszności. Tylko zmarszczki wokół oczu zdradzały jego wiek, bo
modnym krojem szaty próbował za wszelką cenę zatuszować swoją metrykę.
A może to peruka…? – przeszło przez głowę Mariny.
Mimowolnie się uśmiechnęła do wizji, która rozgościła się w jej głowie. Dobry
humor nie opuścił jej nawet wówczas, gdy zza pleców mężczyzny wyłonił się
naburmuszony Snape.
–
Mimo wszystko, nigdy nie łamię sztywnych zasad, proszę pana – rzekła beztrosko.
– Przynajmniej w kwestii eliksirów – dodała szybko, zerkając z ukosa na
nauczyciela.
Mężczyzna
zaśmiał się głośno, czym najwyraźniej chciał jeszcze bardziej podkreślić, że
jest cool. Tym samym zwrócił na
siebie uwagę pozostałych uczestników konkursu. Nawet facet z Ministerstwa Magii
opuścił gazetę i odchrząknął z dezaprobatą.
–
Może to mało wychowawcze, ale z życia trzeba korzystać, moja droga – dodał jeszcze,
po czym zamieszał delikatnie w jej kociołku. Uniósł delikatnie brew, a Marina z
uporem maniaka przyglądała się jego gęstym włosom, aby znaleźć niezbite dowody
na to, że nie są prawdziwe.
–
Podoba mi się pomysł z dodaniem kilku ziaren gulaszki zwyczajnej – oznajmił,
odkładając niewielką chochelkę. – Trzeba przyznać, profesorze Snape, że ma pan
bardzo utalentowanych uczniów. Mają ciekawe pomysły i bardzo indywidualne
spojrzenie na tę samą kwestie. Naprawdę jestem pod wrażeniem.
Marina
starała się uśmiechnąć za dwoje, bo wargi nauczyciela eliksirów nawet nie
drgnęły.
–
O tak – rzekła beztrosko. – Profesor Snape pozwala nam na samodzielność w
tworzeniu. To pewnie dlatego.
Ktoś
się cicho zaśmiał i Marina dałaby sobie rękę uciąć, że był to Bill. Jednak kiedy
na niego spojrzała, pochylał się bardzo nisko nad kociołkiem i próbował schować
twarz. Każdy wiedział, na czym polegała ta swoboda twórcza… Snape po prosu
prędzej by skonał niż powiedział im, jak mają coś wykonać. Do wszystkiego
musieli dojść sami, a szczytem pomocy było zasugerowanie w jakiej książce mogą
szukać wskazówki. Co z tego, że książka potrafiła mieś ponad tysiąc stron?
–
Do chyba nie jest dobry moment na pogaduszki. – Rozległ się w sali głos Gebina.
– Napisz, Blau, te pochlebstwa na laurce i wręcz ją swojemu ulubionemu
nauczycielowi na zakończenie roku.
Marina
natychmiast przestała się głupio szczerzyć. Skrzywiła się wyraźnie i bardzo
chciała pokazać nauczycielowi obrony przed czarną magią język. Powstrzymała ją
jednak ręka Evangeline, która niespodziewanie wystrzeliła w górę.
–
Skończyłam – oznajmiła cierpko w kierunku Snape’a, a wówczas Marina zdała sobie
sprawę, że do końca trzeciego etapu została niecała godzina.
~*~
Evangeline
oparła się o umywalkę i kilkakrotnie głęboko odetchnęła. Odkręcając kran nie
spieszyła się zanadto. Przez dłuższą chwilę pozwoliła wodzie delikatnie płynąć.
Chciała, aby jej szum choć odrobinę ją uspokoił. Nic z tego. Czuła, jak jej
ręce drżą coraz mocniej. Do końca konkursu zostało już tak niewiele. Nie mogła
się teraz poddać. Nawet jeśli we wrześniu brała pod uwagę tylko i wyłącznie
zwycięstwo, tak teraz wystarczyło jej po prostu zakończyć wszystkie
konkurencje.
Skręciła
odrobinę kurek, a później nachyliła się ostrożnie i nabrała w usta kilka łyków
zimne wody. Przełknęła szybko i odruchowo otarła wargi rękawem szaty.
Dziewczyna
wyprostowała się powoli i popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. O dziwo nie
było najgorzej. Skóra naznaczona była jedynie starymi, drobnymi bliznami, nie
pojawiły się na niej żadne nowe ranki i krosty, co było miłą odmianą na
przestrzeni ostatnich miesięcy.
Westchnęła
głośno, wyciągając z torby pudełeczko z antybakteryjną maścią, którą smarowała
dłonie. W momencie, w którym zdjęła z niego pokrywkę, drzwi łazienki otworzyły
się. Evangeline obserwowała w lustrze, jak do pomieszczenia weszła Molly
Kabbot. Dziewczyna dostrzegła, że przyjaciółka Beatrice nie wygląda najlepiej.
Była dziwnie blada, a napuchnięte policzki sugerowały, że niedawno płakała.
Molly
zawahała się, kiedy ich spojrzenia spotkały się w gładkiej tafli zabrudzonego,
szkolnego lustra. Panna Potter widziała, jak jej twarz napina się i poczuła, że
ma nad nią przewagę. Uczucie to delikatnie połaskotało ją od wewnątrz.
–
Męska toaleta jest naprzeciwko – powiedziała Molly cierpko, a głos załamał jej
się niebezpiecznie, jakby wcale nie chciała się odzywać, ale rzucenie przykrym
komentarzem było silniejsze od niej.
–
Słucham? – zapytała zaskoczona Evangeline, nie zamierzając się nawet odwrócić. Nabrała
niewielką ilość maści i delikatnie wtarła ją w dłonie. Zabawne, że jeszcze na
początku tego roku ukrywała swoją przypadłość. Teraz nie miało dla niej
znaczenia, że wszyscy się o tym dowiedzieli.
–
Och, wybacz, twoja współlokatorka powiedziała kiedyś, że pokłada wątpliwość, co
do twojej płci… No wiesz, kobiety zwykle nie są takie płaskie i kwadratowe –
dodała, unosząc delikatnie wargi. Najwyraźniej Evangeline znalazła się w
niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, bo Molly potrzebowała się na kimś
wyżyć, aby oprawić sobie humor.
–
Doprawdy? – burknęła Ślizgonka, chowając do torby pudełeczko z mazią i
odwracając się na pięcie. W lustrze ciężko było oszacować odległość, ale teraz
wiedziała, że Molly zachowała bezpieczną odległość. – Na szczęście kobiety
zwykle mają również coś w głowach – dodała oschle. – Gdybym miała wybierać, to
wolałabym mieć coś między nogami niż być tak pusta jak ty.
Szybkim
krokiem opuściła łazienkę. Nie będę się
tym przejmować – upomniała się w duchu. Te plotki nie były dla niej niczym
nowym, a poza tym wiedziała, co za chwilę się wydarzy. Molly zamknie się w
jednej z kabin i będzie długo płakać. Będzie czekać na to, aż ktoś ją znajdzie,
przytuli i powie, że będzie dobrze, że to co mówi ta przebrzydła Potter to
nieprawda. Wówczas poprawi jej się humor, bo jej wewnętrzny snobizm zostanie
połaskotany. Evangeline tego nie chciała, dlatego cały smutek zdusiła głęboko w
sobie. Ostatnimi czasy zbyt często zdarzało jej się obnażyć uczucia. Najwyższy
czas z tym skończyć, może wówczas poczuje się lepiej.
Dziewczyna
zawahała się przez chwilę. Co powinna zrobić w sobotnie popołudnie? Z jednej
strony chciała być sama, poczytać coś i zapomnieć na chwilę o całym świecie.
Ale z drugiej, była ciekawa, jak poszło Marinie, Albertowi i Billowi. Może
warto byłoby ich poszukać? Zastanowiła się przez dłuższą chwilę. Z zamyślenia
wyrwał ją roześmiany głos za plecami.
–
Korzenie zapuszczasz?
Odwróciła
się mechanicznie. Uśmiechnęła się mimowolnie, kiedy zauważyła, że w jej stronę
spieszy Marina.
–
Szukałam cię – dodała jeszcze. – Tak szybko skończyłaś swój eliksir, że bałam
się, że znów źle się poczułaś.
–
Wszystko jest w porządku – powiedziała Evangeline, choć nie do końca była to
prawda. – Moja receptura nie wymagała czterech godzin. Czytałam kiedyś taką
książkę, w której było napisane, że przy ważeniu antidotum najważniejszy jest
czas. Było tam kilka porad, jak przyspieszyć pracę nad nimi.
Marina
pokiwała szybko głową, jakby chciała dać jej do zrozumienia, że ten temat wcale
nie jest dla niej aż tak interesujący.
–
Wyjdziemy na błonia? – zaproponowała po chwili panna Blau, wskazując okno,
przez które na szkolny korytarz wpadała słoneczna łuna. – Jest taka piękna pogoda.
Albert też powiedział, że pójdzie się przejść. Chodź, poszukamy go.
Marina
raczej mechanicznie chwyciła Evangeline za rękę i pociągnęła ją w stronę
wyjścia z zamku. Cały czas się śmiała. Jej dobry humor był zaraźliwy, a
jednocześnie dziwnie podejrzany. Panna Potter nie miała pojęcia, co tak bardzo
ucieszyło jej koleżankę.
~*~
Severus
Snape jednym machnięciem różdżki odstawił pięć pustych już kociołków do szafki.
W ślad za nimi poszły wagi i słoiczki po najróżniejszych składnikach. Na
niektórych stanowiskach zostało kilka magicznych nasion i innych drobiazgów.
Zebrał je wszystkie. Później zdecyduje, które przydadzą się uczniom w trakcie
zajęć, a które zostawi dla siebie.
Odetchnął
kilkukrotnie. Popatrzył przez chwilę na sędziego tego etapu. W tych blond
lokach wyglądał jak idiota, w dodatku wpadały mu do oczu za każdym razem, jak
nachylał się nad flakonikami wypełnionymi wywarami przygotowanymi przez
uczniów. Mieszał w nich delikatnie, wąchał i sprawdzał konsystencje. Później
zapisywał wszystko na sporym arkuszu, aby każdemu przydzielić odpowiednią ilość
punktów. Snape wiedział, kto według niego poradził sobie najlepiej, ale był
bardzo ciekaw, czy mężczyzna zgadza się z jego zdaniem. Już chciał do niego
podejść, aby tylko rzucić okiem na tabele, jednak wtem usłyszał głośne
chrząknięcie.
No
tak… Gebin… przez moment Severus zapomniał o jego obecności.
–
Zapewne masz sporo powodów do dumy, Severusie – wycedził przez zaciśnięte zęby,
nie podnosząc się z krzesła. W zasadzie nie ruszył się z niego od ponad
czterech godzin. Jego chora noga była wyprostowana, a czerwona twarz lśniła od
potu.
–
Ja? – zapytał Snape, rozglądając się po klasie. Bardzo chciał znaleźć coś
jeszcze, czym mógłby się zając byle uniknąć rozmowy z Gebinem. – Jak zauważyła
Blau, sukcesy uczniów to wyłącznie ich zasługa.
Gebin
zaśmiał się cierpko, zwracając na siebie uwagę sędziego.
–
Nie wątpię. Aczkolwiek, Blau, to chyba ostatnia osoba, która powinna chwalić
się swoją samodzielnością.
Snape
przystanął i całą siłą woli powstrzymał zaskoczenie, które omal nie wymalowała
się na jego twarzy. Oczywiście, że wiedział, co wydarzyło się w pierwszym
etapie. Nie był naiwnym idiotą, aby uwierzyć, że pomysł na eliksir ochrony
przed ogniem należał do Mariny. Po sposobie, w jaki utworzono recepturę można
było się domyśleć, że stała za tym Evangeline Potter. Severus przymknął wówczas
na to oko, choć obiecał sobie, że jeśli znów to zrobią, to obydwie wylecą z
konkursu. Sytuacja się nie powtórzyła, ale skąd, do licha, Gebin o niej
wiedział?
–
Wszyscy oni mają sporo za uszami – kontynuował nauczyciel obrony przed czarną
magią, widząc, że Snape nie jest skory do dyskusji. – Jako członek brygady
uderzeniowej, nie takie rzeczy widziałem. Dorośli czarodzieje nie byli w stanie
ukryć przede mną swoich brudnych machlojek, a co dopiero te głupie dzieciaki. –
Gebin mówił cicho, tak, aby nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. – Tylko
jeden z nich ma szanse wyjść na ludzi, ale trzeba go odpowiednio poprowadzić. Reszta
marnie skończy. Wspomnisz moje słowa.
–
To, jak pokierują swoją przyszłością zależy tylko od nich – oznajmił cierpko
Snape. – Na pewno nie od ciebie i twoich głupich uprzedzeń.
–
Doprawdy? Z twoich ust brzmi to, jak wyjątkowo nieśmieszny żart, Severusie. Jeszcze
się przekonasz, że uczestnictwo w tym konkursie było dużym błędem.
Gebin
z trudem oparł się na lasce i podniósł z krzesła. Snape słyszał cichy trzask
jego kości i obserwował grymas bólu, który malował się na jego twarz. Nie
poczuł nawet odrobiny współczucia. Wręcz przeciwnie. Miał ogromną nadzieję, że
zniknie on z Hogwartu jak najszybciej. A w razie czego bardzo chętnie mu w tym
pomoże.
–
Pamiętaj, że jak coś zaczyna się psuć, to śmierdzi coraz mocniej – dodał
półgębkiem, przechodząc obok Snape’a. – Do widzenia – rzucił w stronę sędziego,
próbując wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu. – Miło było poznać. Mam
nadzieję, że nasi uczniowie świetnie się spisali.
–
O tak, to prawdziwa przyszłość naszej czarodziejskiej społeczności –
odpowiedział sędzia, kiwając z uznaniem głową.
Aby
dać dowód swym słowom, uniósł jeden z zakorkowanych flakoników. Na etykietce
widniał wyraźny, drukowany napis: E.
POTTER, a uwadze Snape’a nie uszedł grymas wściekłości, który w jednej
chwili pojawił się na twarzy Gebina. To wszystko rzeczywiście zmierzało w
bardzo złym kierunku…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz