Mróz
opuścił Anglię na dobre. Lód na jeziorze znikał, a hałdy śniegu zmniejszały się
z każdym dniem. Pewnego ranka nawet zajęcia z zielarstwa odbyły się z małym
opóźnieniem, bo jak się okazało topniejący śnieg zalał cieplarnie tak bardzo,
że trzeba było brodzić po kostki w wodzie, a osuszenie podłogi zajęło
kilkanaście minut.
Z
końcem lutego wyszło słońce, a najbliższe prognozy pogody nie zapowiadały
nadejścia fali ulewnego deszczu, co było miłą odmianą po tych kilku wilgotnych
miesiącach, które nawiedziły Wielką Brytanię. Mówi się, że po każdej burzy w
końcu wschodzi słońce, tylko że pogoda nieznacznie się pospieszyła, bo w życiu
młodych uczestników Zaawansowanej Potyczki o Złoty Kociołek nie widać
przysłowiowego światełka w tunelu.
Albert
wałęsał się bez celu. W ostatnich tygodniach nieprzyjemne sytuacje miały
nieznośną przypadłość mnożyć się i przyciągać. Jakiś czas temu uznał, że gorzej
być nie może, a teraz… cóż… teraz musiał przyznać przed sobą, że jednak jest. W
dodatku zło przestało dotyczyć tylko jego. Evangeline też cierpiała, a Walker
miał przeczucie, graniczące z pewnością, że to przez niego. Westchnął głośno.
Powinien zachować wobec niej dystans. Przeciąć energicznie, te cieniutkie
linie, które ich łączą. Problem w tym, że wówczas zostanie całkiem sam. Ewentualnie
może pokajać się przed Gregorym Willsonem i znów być tym samym Albertem, co we
wrześniu. Tym samym Albertem, którego tak bardzo się przed sobą wstydził.
Niektórzy
wierzą, że myśli mają mistyczną moc przywoływania. Może właśnie dlatego Albert
w pewnym momencie dostrzegł przygarbioną sylwetkę wysokiego chłopaka. Był to
nie kto inny, jak Gregory. Siedział on na jednym z okiennych parapetów i
śledził treść cieniutkiej książeczki. Nie był nią jednak dostatecznie zainteresowany,
bo bez problemu usłyszał stukot kroków na kamiennej posadzce korytarza szkoły.
Albert nie zdążył nawet pomyśleć o tym, aby się wycofać, bo jego dawny
przyjaciel uniósł głowę. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy, a potem
wargi Willsona wygięły się delikatnie. Albert jednak nie rozpoznał w tym geście
serdecznego uśmiechu. Wręcz przeciwnie, twarz chłopaka wygiął ironiczny grymas,
a oczy i odznaka prefekta naczelnego zalśniły w poczuciu wyższości.
–
No proszę… – powiedział przeciągle Gregory, zamykając książkę. – Mam
niepokojące wrażenie, że niezbyt ci się układa z twoją nową przyjaciółką.
–
Jeśli masz na myśli Evangeline, to… – Albert urwał w połowie zdania, bo sam nie
był do końca pewien, co właściwe chciał powiedzieć.
Willson
bez problemu wyczuł jego zdenerwowanie. Zaśmiał się ironicznie i jednym,
zwinnym ruchem zeskoczył z parapetu. Rozprostował kości z cichym chrupnięciem i
podszedł do Walkera. Z bliska jego twarz zdawała się być jeszcze bardziej
nieprzyjemna i upiorna.
–
Co chciałeś powiedzieć? – dociekał pewny siebie Gregory. – Że Evangeline, nie
jest twoją przyjaciółką? Wybrała Weasleya? To niesamowite, że ktoś taki, jak
ona ma w ogóle jakiś wybór…
–
Naprawdę, nie mam ochoty na tę rozmowę – burknął Albert, choć podświadomie
wiedział, że powinien bronić dziewczyny, to jednak jakakolwiek dyskusja z
Willsonem nie miałaby sensu i mogła przynieść odwrotny efekt do zamierzonego.
Chłopak
próbował się wycofać, wyminąć jakoś byłego przyjaciela i gorliwie się modlić,
aby już nigdy w życiu nie musieć z nim rozmawiać. Nic z tego. Gregory chwycił
go mocno za ramię i przytrzymał. Najwyraźniej nie miał ochoty tak łatwo
odpuścić.
–
Mówiłam ci, że pewne osoby zasługują na karę – powiedział tak beztrosko, jakby
chodziło o to, co zje na kolację.
–
Słucham? – wydusił z siebie Albert, czując, że podnosi mu się ciśnienie.
Wyprostował się, teraz już nie zamierzał odpuścić. – O czym ty mówisz? Czyli to
ty oblałeś Evangeline wodą?
Willson
zaśmiał się głośno, co jeszcze bardziej zdenerwowało Alberta.
–
No co ty… – wydusił z siebie, ledwo łapiąc powietrze. – Byłem wtedy na
transmutacji, przecież wiesz.
–
Może kazałeś komuś to zrobić?
–
Nie. Nie mam nic wspólnego z tym… przykrym incydentem. Ja bym tę wodę jeszcze
poświęcił, wówczas Potter całkiem by się rozpuściła.
Gregory
nadal z trudem powstrzymywał chichot, przez co mocno ucierpiało jego skupienie.
Nawet nie zauważył (bo zapewne również się tego nie spodziewał), kiedy Albert
wyciągnął różdżkę i wbił jej czubek prosto w krtań Gryfona. W jednej chwili
wyraz twarzy Willsona zmienił się diametralnie. Najpierw pojawiło się na niej
zaskoczenie, maskujące resztki rozbawienia, a później strach. Walker widział,
jak jego oczy rozszerzają się nieznacznie a nozdrza drżą.
–
Oszalałeś? – wydusił z siebie, a jego głos był dziwnie zachrypnięty. – Nie
wygłupiaj się i odłóż tę różdżkę.
–
Bo co? Odejmiesz mi punkty, czy dasz szlaban? Ach nie, nie możesz tego zrobić,
bo również jestem prefektem… cóż… idź więc do nauczycieli i szybko im o
wszystkim naskarż. Tylko lepiej od Snape’a trzymaj się z daleka, bo chyba cię
nie lubi.
Albert
zauważył, jak po skroni Gregory’ego spływa kropla potu. Wówczas się wystraszył.
Ale nie konsekwencji ze swoich czynów a samego siebie i tego, do czego jest
zdolny, kiedy naprawdę się zdenerwuje. Opuścił więc różdżkę, ale nadal jej nie
schował. Nie cofnął się.
–
Mów, co jej zrobiłeś – wyszeptał pewnie. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że
słyszy bicie własnego serca. A może wyło to zimne jak lód serce Willsona?
–
Nic – burknął chłopak, a jego dłoń również spoczęła na trzymanej w kieszeni
różdżce. – Już ci mówiłem, że nawet się do niej nie zbliżam. Chciałem ją lekko
nastraszyć, a ta sowa niemal sama się napatoczyła.
–
Otrułeś Sophii?
–
Sophii… – powtórzył półgębkiem Gregory. – Nie chciałem, aby zdechła, przypadkiem
pomyliłem dawki eliksiru. Ale z tego co wiem, nic się nie stało.
–
Stało się! – oburzył się Albert. – Wylałeś swoją frustrację na sowie, która w
niczym ci nie zawiniła! Na żywej istocie, która nie zasłużyła na takie
traktowanie.
–
Daj spokój, to tylko zwierzę. W dodatku głupie i hałaśliwe.
–
Wiedziałem, że jesteś podły, Willson, ale nie sądziłem, że aż tak. Posłuchaj
mnie, nie ma dla mnie znaczenia, co było między nami. Wstydzę się tego, że
kiedyś nazywałem cię przyjacielem. I nie zostawię tak tej sprawy.
Gregory
pobladł, a potem wykrzywił wargi w nerwowym uśmiechu.
–
Naskarżysz na mnie? – zapytał, a jego głos zadrżał. – Posłuchaj, obiecuję, że
nie zbliżę się do Potter, ale nie mów nic nauczycielom…
–
Mam gdzieś twoje obiecanki. Pójdę do McGonagall i wszystko jej powiem, bo wiem,
że to jedyny sposób, abyś nie mścił się na Evangeline. Nie jesteś aż tak głupi
i wiesz, że gdyby coś się jej znów przytrafiło, to byłbyś pierwszym
podejrzanym.
–
Ale to nie ja oblałem ją wodą, a o to też mnie oskarżą!
Albert
pokręcił głową, a potem odszedł kilka kroków. Po chwili jednak się zatrzymał i
obejrzał na Gregory’ego.
–
Nie odpuszczę ci – powiedział wyraźnie.
–
Zależy ci tylko na odznace prefekta naczelnego! I tak jej nie dostaniesz –
odkrzyknął Willson stanowczo zbyt głośno.
Albert
z trudem powstrzymał śmiech. Odznaka prefekta była w tamtym momencie ostatnią
rzeczą, na jakiej mu zależało.
~*~
Wnętrze
biblioteki jak zwykle było ciche i pogrążone w delikatnym półmroku. W łunach
wpadającego przez okna światła tańczyły drobinki pyłu i kurzu. Evangeline
westchnęła głośno, monotonnie przewracając kolejną stronę opasłej książki o
antidotach i truciznach. Dyskretnie podniosła wzrok, aby rzucić okiem na
siedzącego naprzeciwko Billa. Cokolwiek by się między nimi nie działo, wspólne
posiedzenia w bibliotece stały się swego rodzaju tradycją, z której żadne nie
chciało rezygnować.
Chłopak
był chyba bardziej skupiony niż ona. Cały czas coś notował i energicznie
przekładał stosy leżących przed nimi książek. Najwyraźniej czuł się lepiej w
tym temacie niż ona. A może po prostu miał mniej zmartwień i nie bolała go tak
strasznie głowa?
–
Mam ochotę wrócić do domu, usiąść w fotelu ojca i czytać to co chcę, a nie to
co muszę – szepnęła Evangeline, zwracając na siebie zaskoczone spojrzenie
Billa.
–
Naprawdę? – zapytał chłopak, przerywając notowanie. – A co byś chciała teraz
czytać?
Dziewczyna
zamyśliła się na chwilę, wspominając ogromną bibliotekę ojca i literaturę na
niemal każdy temat. Oczami wyobraźni dostrzegła piętrzące się po sufit półki
wypełnione książkami. Wszystkie były odpowiednio ułożone. Najwięcej było o
zaklęciach, o eliksirach i zielarstwie. Sporo o magomedycynie i czarodziejskich
chorobach. Ale był też dział muzyki, sztuki, architektury i filozofii. No i
były powieści. Całe mnóstwo niesamowitych powieści, które w dzieciństwie tak
pasjonowały Evangeline.
–
Może coś o piratach – wyszeptała mimowolnie. – O sztormach i wzburzonym morzu.
Jej
odpowiedź zaskoczyła Billa. Odłożył pióro i popatrzył dziewczynie w oczy.
–
Morze…? – powtórzył. – Myślałem, że boisz się wody.
–
Taka książkowa jest bezpieczna – rzekła, wzruszając ramionami. – A ty? Co byś
chciał teraz robić?
–
Ja?
Bill
wyraźnie się zamyślił, co wzmogło w Evangeline tylko ciekawość. Bardzo chciała
wiedzieć, o czym w pierwszej chwili pomyślał chłopak, ale niestety nie uzyskała
odpowiedzi. Kątem oka dostrzegła, że do biblioteki wszedł Albert i rozejrzał
się nieznacznie. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, to zrozumiała, że szukał właśnie
jej. I w sumie trochę jej ulżyło, że będzie miała pretekst, aby się stąd
wyrwać.
–
Cześć – rzekł. – Możemy pogadać?
Te
słowa były skierowane ewidentnie w kierunku Evangeline. Na Billa nawet nie
spojrzał, albo raczej starał się nie patrzeć, bo wzrok delikatnie mu uciekał,
więc zapewne jego uwadze nie uszła nietęga mina Weasleya.
–
Coś się stało? – zapytała dziewczyna, zbierając do torby swoje rzeczy.
Albert
jednak milczał, co było dla niej jasnym sygnałem, że nie zamierzał zwierzać się
w tej chwili. Prawdopodobnie nie odpowiadało mu towarzystwo Billa, a poza tym,
pani Pince zaczęła niebezpiecznie łypać na nich groźnym wzrokiem, dając do
zrozumienia, że biblioteka nie jest miejscem na pogaduszki.
–
Nie przejmuj się, posprzątam twoje książki – rzekł Bill, a jego głos był
ewidentnie napięty.
Evangeline
podziękowała skinieniem głowy, a potem ruszyła za Albertem.
Evangeline
musiała ostro przyspieszyć kroku, aby dogonić Alberta. Po jego minie i
zachowaniu rozpoznała, jak mocno jest spięty i zdenerwowany. Jej również
udzieliła się ta atmosfera. Pierwsze, o czym pomyślała to że dostał kolejny
anonimowy list albo, że coś się stało jego ojcu.
–
Możesz się uspokoić? – zapytała, kiedy zrównała z nim krok. – Skoro chciałeś ze
mną rozmawiać, to się zatrzymaj i przestań uciekać.
Chłopak
wykonał jej polecenie tak energicznie, że Evangeline omal na niego nie wpadła.
Stanął wyprostowany, w nerwowym geście poprawił okulary.
–
Wybacz – burknął. – Zdenerwowałem się.
W
ułamku sekundy przez głowę dziewczyny przebiegła myśl, że Albert najzwyczajniej
w świecie jest zazdrosny o Bill. Skarciła się szybko w duchu. To nie czas i
miejsce na takie przemyślenia.
–
Możemy wyjść na błonia? – zapytał, sprowadzając ją z powrotem na ziemię. –Tam
ci wszystko wyjaśnię.
Evangeline przytaknęła, a później ramię w
ramię ruszyli w kierunku wyjścia z zamku.
Zamkowy
dziedziniec pogrążony był w płomieniach zachodzącego, popołudniowego słońca.
Było dość ciepło, choć nieprzyjemny wiatr szczypał policzki. Evangeline
zaskoczyło to, jak wielu uczniów korzystało z ładnej pogody i pierwszych odznak
wiosny. Niemal wszystkie ławki były zajęte, a wokół dało się słyszeć gwar głośnych
rozmów i śmiechu. No tak… Niewielu uczniów, tak jak ona, każdą wolną chwilę
spędzało nad książkami w bibliotece.
Dziewczyna
wzięła kilka bardzo głębokich wdechów, a zimne powietrze podrażniło jej płuca.
Uczucie było przyjemne i orzeźwiające. Miała nawet wrażenie, że mniej kręciło
jej się w głowie. Wówczas uświadomiła sobie, że od niemal miesiąca nie
wyściubiła nosa z zamku.
–
Nie jest ci zbyt zimno? – zapytał Albert.
–
Posłuchaj, Walker – rzekła przeciągle, patrząc mu w oczy. – Byłabym wdzięczna, gdyby
twoja troska o mnie była odrobinę dyskretniejsza, bo takie pytania okropnie
mnie drażnią.
Chłopak
najpierw uniósł brwi ze zdziwienia, a późnej uśmiechnął się delikatnie i
pokręcił głową. I za tą reakcję, Evangeline była mu bardzo wdzięczna.
Wolno
ruszyli przed siebie. Znalezienie wolnej ławki raczej graniczyło z cudem, więc
przycupnęli na sporym kamieniu pod jednym z drzew. Ich ramiona stykały się ze
sobą, a Evangeline czuła mrowienie na skórze, które nie miało nic wspólnego ani
z jej chorobą, ani z zimnem.
–
Wiem, kto otruł Sophii – zaczął Albert bez ostrzeżenia.
–
Co…?
–
Gregory Willson mi się przyznał – kontynuował chłopak. – Twierdzi, że nie
chciał zrobić jej krzywdy. Chciał cię nastraszyć, ale pomylił proporcję
trucizny.
Evangeline
z niedowierzaniem pokręcił głową, a potem wstała z zimnego kamienia. Nigdy nie
siedziała, kiedy się denerwowała. Miała nieznośną manię chodzenia w kółko lub
choćby tupania nogami w miejscu. Zupełnie jakby jej ciało próbowało w ten
sposób odreagować stres. Albert był zgoła inny. Siedział niewzruszony,
obserwował ją i co kilka sekund poprawiał okulary.
–
To kłamca – powiedziała oschle. – Nie wierzę, że nie chciał jej krzywdy. Nie
pamiętasz? Miał najlepszy wynik na teście eliminacyjnym Potyczki o Złoty
Kociołek i mam uwierzyć, że nie pomyślał, że ilość trucizny należy dostosować
do przybliżonej masy ciała? On znów chce tobą manipulować.
–
Tak, wiem… ale powiedziałem, że on tak twierdzi, a nie, że ja w to wierzę –
odpowiedział spokojnie Albert. – Może mówić, co my ślina na język przyniesie.
Mnie to już nie obchodzi. Chciałem po prostu abyś wiedziała, bo byłem przed
chwilą u profesor McGonagall i wszystko jej powtórzyłem.
Te
słowa mocno zaskoczyły dziewczynę. Nie spodziewała się, że Albert tak szybko
pójdzie z tym do któregoś z nauczycieli. Nawet jeśli działał pod wpływem
impulsu, to i tak w pewien sposób jej zaimponował. I to właśnie była ta
dyskretniejsza forma troski…
–
McGonagall się mocno zdenerwowała – kontynuował Walker. – Wypytywała go też o
tę całą sytuację z wodą, ale to chyba rzeczywiście nie była jego sprawka.
Zapewne ciebie też wezwie, bo Willson ma cię przeprosić.
Evangeline
zaśmiała się ironicznie.
–
W dupie mam jego przeprosiny. Może jeszcze mamy sobie rączki podać?
I
wówczas Albert znów się uśmiechnął. W pierwszej chwili Evangeline nie
wiedziała, o co mu chodzi, ale później zrozumiała, że chłopak wyobraził sobie
tę scenę. Ona również uniosła delikatnie wargi, a potem znów usiadła na
kamieniu.
–
Biedny Willson – rzekła ironicznie. – Jeszcze się porzyga, jak będzie musiał
mnie dotknąć.
–
McGonagall nie będzie zachwycona jak zapaskudzi jej dywan w gabinecie.
–
Dopóki moje buty nie ucierpią, to nie mój problem – dodała jeszcze dziewczyna.
– I dobrze radzę temu palantowi, niech trzyma się ode mnie z daleka, bo moja
cierpliwość jest już bliska wyczerpania. Nie nadstawię kolejny raz policzka.
Albert
przytaknął, a potem zrobił coś, czego Evangeline się nie spodziewała. Objął ją
ramieniem i mocniej do siebie przysunął. Ciepło, które od niego biło
kontrastowało z chłodem twardego kamienia, na którym siedzieli.
–
Do końca życia będę ci wdzięczna za to, że znalazłeś wówczas Sophii – szepnęła
tak cicho, że nie była pewna, czy Albert w ogóle ją usłyszał. Jeśli tak, to
odpowiedzią było tylko głośne westchnienie.
~*~
Beatrice
Doyle na własnej skórze przekonała się, że dochowanie tajemnicy to jedna z
najtrudniejszych sztuk. A tym bardziej, kiedy każdy mówił jej, tylko nie mów o
tym nikomu. Tym sposobem, chcąc czy nie, w tym roku szkolnym stała się
powierniczką stanowczo zbyt wielu sekretów. Najpierw jej tata przypadkiem
wyjawił, że Evangeline nie jest biologiczną córką Potterów, później wraz z
Billem natknęła się na dziennik jakiejś Ruth Mery Gebin, która prawdopodobnie
była spokrewniona z znienawidzonym nauczycielem obrony przed czarną magią, a
teraz jeszcze tajemnica Molly. Jeśli Beatrice miałaby być szczera sama przed
sobą, to wolałaby, aby jej przyjaciółka nigdy nie przyznała się do tego, że to
ona oblała Evangeline i Alberta wodą.
Wybór
Mariny Blau na swoją powierniczkę był zupełnie przypadkowy. Bea zobaczyła ją
siedzącą na szerokim parapecie okiennym na jednym z mniej uczęszczanych
korytarzy. Machała rytmicznie chudymi nogami, odsłaniając przy tym kolana. Jej
wzrok skupiony był na kartkach książki. Na początku Bea pomyślała, że to
kolejny tom z cyklu o Mistrzyni Eliksirów, dopiero po chwili zdała sobie
sprawę, że to jedna z lektur, z którą mieli się zapoznać na dodatkowe zajęcia z
eliksirów (książka jak zwykle była własnością Snape’a, co raczej nie było
niczym nowym i jakoś powoli przestawało budzić sensacje).
W
pierwszej chwili Beatrice miała nadzieję, że uda jej się przemknąć
niepostrzeżenie. Przecież Marina wiecznie żyła tylko na obrzeżasz świata
realnego. Jednak kiedy ich ciała znalazły się na jednej linii, Bea usłyszała
rozmarzony głos:
–
Wiedziałaś, że kiedy do antidotum dodamy zbyt wiele sproszkowanych nasion
listnicy zwyczajnej, to mogą nam wypłynąć gałki oczne? To byłoby strasznie
zabawne, gdyby ktoś tak się urządził w trakcie Potyczki o Złoty Kociołek, nie
uważasz?
Bea
przystanęła i popatrzyła na Marinę. Ta jednak nawet na chwilę nie uniosła
wzroku znad pożółkłych stron książki.
–
Niektórym by to nie zaszkodziło – kontynuowała pod nosem. – Skoro tak trudno im
znieść pewne widoki, które powinny budzić współczucie, a nie obrzydzenie.
Beatrice
poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją obuchem w głowę. Niemal natychmiast
skojarzyła te słowa z Evangeline, oraz tym, co zrobiła Molly. Przełknęła głośno
ślinę, a wówczas Marina podniosła głowę i popatrzyła na nią swoimi przenikliwie
zimnymi oczami.
–
Och, wybacz, wystraszyłam cię? – zapytała panna Blau swobodniej. – Wyglądasz
jakbyś zjadła coś wyjątkowo nieświeżego.
–
Co…? Nie… – wydukała stanowczo zbyt nerwowo. – Nie miałam jeszcze okazji
zerknąć do tej książki.
–
Nie martw się. Nie jest zbyt gruba i ma sporo obrazków – dodała Marina,
wertując strony. – Szkoda, że takich nudnych. Ja bym zilustrowała te wszystkie
efekty uboczne. Na przykład, wybudzając osobę, która struła się odwłokami sennych
świetlików można przedobrzyć z ilością miloplazy w eliksirze. Wówczas wylecą mu
wszystkie włosy i zęby.
–
Czy to nie tymi odwłokami były nafaszerowane czekoladki, które zjadł Gregory? –
upewniła się Bea. – Szkoda, że jemu nie wypadły zęby. Najlepiej bezpowrotnie.
-
O tak – przytaknęła dziarsko Marina, a na jej twarzy zabłądził delikatny
uśmiech. – Pomyślałam też o Gebinie… łysy już jest i kilku zębów chyba też mu
brakuje, skoro tak okropnie pluje śliną w trakcie mówienia.
Na
samo wspomnienie nauczyciela, Bea poczuła, że jej ostatni posiłek podnosi się
do gardła. Marina najwyraźniej to zauważyła, bo uważniej przyjrzała się
koleżance.
–
Nadal jesteś wściekła o ten szlaban? – zapytała.
–
Nie… nie chodzi o szlaban.
Beatrice
ściszyła głos i rozejrzała się po korytarzu. Były same. Dziewczyna nie była
pewna, czy ekscentryczna Puchonka jest odpowiednią osobą do zwierzeń, ale chęć
wygadania się była silniejsza. A skoro Bill totalnie to zlekceważył, to musiała
znaleźć innego sojusznika.
–
Wiesz, Marino… w czasie tego szlabanu, coś znalazłam. Bill twierdzi, że
powinnam zapomnieć o całej sprawie i się nie wtrącać, bo narobię sobie
kłopotów, ale ja nie potrafię tego zignorować. Kiedy Gebin wyszedł na chwilę z
gabinetu, chciałam tylko pożyczyć pióro, a wówczas znalazłam jakiś dziennik.
Dziewczyna pisała, że jest w ciąży, a ojciec więzi ją w domu. Podpisała się
Ruth Mery… Gebin…
Bea
zrobiła teatralną pauzę w oczekiwaniu na reakcję koleżanki. Przeraziła się
jednak nie na żarty, widząc błysk fascynacji w oczach Mariny Blau.
Ooo... kurde... ta końcówka mnie kompletnie rozwaliła... brak słów...
OdpowiedzUsuń