Informacje

Opowiadanie o tematyce potterowskiej.
W treści pojawią się przekleństwa i wątki, które mogą budzić kontrowersje.

Blog istnieje od: 04.05.2019


W A T T P A D - Szczypta przebiegłości
W A T T P A D - Odrobina pokory

poniedziałek, 17 lutego 2020

Rozdział 35: Koniec przyjaźni

Mróz opuścił Anglię na dobre. Lód na jeziorze znikał, a hałdy śniegu zmniejszały się z każdym dniem. Pewnego ranka nawet zajęcia z zielarstwa odbyły się z małym opóźnieniem, bo jak się okazało topniejący śnieg zalał cieplarnie tak bardzo, że trzeba było brodzić po kostki w wodzie, a osuszenie podłogi zajęło kilkanaście minut.
Z końcem lutego wyszło słońce, a najbliższe prognozy pogody nie zapowiadały nadejścia fali ulewnego deszczu, co było miłą odmianą po tych kilku wilgotnych miesiącach, które nawiedziły Wielką Brytanię. Mówi się, że po każdej burzy w końcu wschodzi słońce, tylko że pogoda nieznacznie się pospieszyła, bo w życiu młodych uczestników Zaawansowanej Potyczki o Złoty Kociołek nie widać przysłowiowego światełka w tunelu.
Albert wałęsał się bez celu. W ostatnich tygodniach nieprzyjemne sytuacje miały nieznośną przypadłość mnożyć się i przyciągać. Jakiś czas temu uznał, że gorzej być nie może, a teraz… cóż… teraz musiał przyznać przed sobą, że jednak jest. W dodatku zło przestało dotyczyć tylko jego. Evangeline też cierpiała, a Walker miał przeczucie, graniczące z pewnością, że to przez niego. Westchnął głośno. Powinien zachować wobec niej dystans. Przeciąć energicznie, te cieniutkie linie, które ich łączą. Problem w tym, że wówczas zostanie całkiem sam. Ewentualnie może pokajać się przed Gregorym Willsonem i znów być tym samym Albertem, co we wrześniu. Tym samym Albertem, którego tak bardzo się przed sobą wstydził.
Niektórzy wierzą, że myśli mają mistyczną moc przywoływania. Może właśnie dlatego Albert w pewnym momencie dostrzegł przygarbioną sylwetkę wysokiego chłopaka. Był to nie kto inny, jak Gregory. Siedział on na jednym z okiennych parapetów i śledził treść cieniutkiej książeczki. Nie był nią jednak dostatecznie zainteresowany, bo bez problemu usłyszał stukot kroków na kamiennej posadzce korytarza szkoły. Albert nie zdążył nawet pomyśleć o tym, aby się wycofać, bo jego dawny przyjaciel uniósł głowę. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy, a potem wargi Willsona wygięły się delikatnie. Albert jednak nie rozpoznał w tym geście serdecznego uśmiechu. Wręcz przeciwnie, twarz chłopaka wygiął ironiczny grymas, a oczy i odznaka prefekta naczelnego zalśniły w poczuciu wyższości.
– No proszę… – powiedział przeciągle Gregory, zamykając książkę. – Mam niepokojące wrażenie, że niezbyt ci się układa z twoją nową przyjaciółką.
– Jeśli masz na myśli Evangeline, to… – Albert urwał w połowie zdania, bo sam nie był do końca pewien, co właściwe chciał powiedzieć.
Willson bez problemu wyczuł jego zdenerwowanie. Zaśmiał się ironicznie i jednym, zwinnym ruchem zeskoczył z parapetu. Rozprostował kości z cichym chrupnięciem i podszedł do Walkera. Z bliska jego twarz zdawała się być jeszcze bardziej nieprzyjemna i upiorna.
– Co chciałeś powiedzieć? – dociekał pewny siebie Gregory. – Że Evangeline, nie jest twoją przyjaciółką? Wybrała Weasleya? To niesamowite, że ktoś taki, jak ona ma w ogóle jakiś wybór…
– Naprawdę, nie mam ochoty na tę rozmowę – burknął Albert, choć podświadomie wiedział, że powinien bronić dziewczyny, to jednak jakakolwiek dyskusja z Willsonem nie miałaby sensu i mogła przynieść odwrotny efekt do zamierzonego.
Chłopak próbował się wycofać, wyminąć jakoś byłego przyjaciela i gorliwie się modlić, aby już nigdy w życiu nie musieć z nim rozmawiać. Nic z tego. Gregory chwycił go mocno za ramię i przytrzymał. Najwyraźniej nie miał ochoty tak łatwo odpuścić.
– Mówiłam ci, że pewne osoby zasługują na karę – powiedział tak beztrosko, jakby chodziło o to, co zje na kolację.
– Słucham? – wydusił z siebie Albert, czując, że podnosi mu się ciśnienie. Wyprostował się, teraz już nie zamierzał odpuścić. – O czym ty mówisz? Czyli to ty oblałeś Evangeline wodą?
Willson zaśmiał się głośno, co jeszcze bardziej zdenerwowało Alberta.
– No co ty… – wydusił z siebie, ledwo łapiąc powietrze. – Byłem wtedy na transmutacji, przecież wiesz.
– Może kazałeś komuś to zrobić?
– Nie. Nie mam nic wspólnego z tym… przykrym incydentem. Ja bym tę wodę jeszcze poświęcił, wówczas Potter całkiem by się rozpuściła.
Gregory nadal z trudem powstrzymywał chichot, przez co mocno ucierpiało jego skupienie. Nawet nie zauważył (bo zapewne również się tego nie spodziewał), kiedy Albert wyciągnął różdżkę i wbił jej czubek prosto w krtań Gryfona. W jednej chwili wyraz twarzy Willsona zmienił się diametralnie. Najpierw pojawiło się na niej zaskoczenie, maskujące resztki rozbawienia, a później strach. Walker widział, jak jego oczy rozszerzają się nieznacznie a nozdrza drżą.
– Oszalałeś? – wydusił z siebie, a jego głos był dziwnie zachrypnięty. – Nie wygłupiaj się i odłóż tę różdżkę.
– Bo co? Odejmiesz mi punkty, czy dasz szlaban? Ach nie, nie możesz tego zrobić, bo również jestem prefektem… cóż… idź więc do nauczycieli i szybko im o wszystkim naskarż. Tylko lepiej od Snape’a trzymaj się z daleka, bo chyba cię nie lubi.
Albert zauważył, jak po skroni Gregory’ego spływa kropla potu. Wówczas się wystraszył. Ale nie konsekwencji ze swoich czynów a samego siebie i tego, do czego jest zdolny, kiedy naprawdę się zdenerwuje. Opuścił więc różdżkę, ale nadal jej nie schował. Nie cofnął się.
– Mów, co jej zrobiłeś – wyszeptał pewnie. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że słyszy bicie własnego serca. A może wyło to zimne jak lód serce Willsona?
– Nic – burknął chłopak, a jego dłoń również spoczęła na trzymanej w kieszeni różdżce. – Już ci mówiłem, że nawet się do niej nie zbliżam. Chciałem ją lekko nastraszyć, a ta sowa niemal sama się napatoczyła.
– Otrułeś Sophii?
– Sophii… – powtórzył półgębkiem Gregory. – Nie chciałem, aby zdechła, przypadkiem pomyliłem dawki eliksiru. Ale z tego co wiem, nic się nie stało.
– Stało się! – oburzył się Albert. – Wylałeś swoją frustrację na sowie, która w niczym ci nie zawiniła! Na żywej istocie, która nie zasłużyła na takie traktowanie.
– Daj spokój, to tylko zwierzę. W dodatku głupie i hałaśliwe.
– Wiedziałem, że jesteś podły, Willson, ale nie sądziłem, że aż tak. Posłuchaj mnie, nie ma dla mnie znaczenia, co było między nami. Wstydzę się tego, że kiedyś nazywałem cię przyjacielem. I nie zostawię tak tej sprawy.
Gregory pobladł, a potem wykrzywił wargi w nerwowym uśmiechu.
– Naskarżysz na mnie? – zapytał, a jego głos zadrżał. – Posłuchaj, obiecuję, że nie zbliżę się do Potter, ale nie mów nic nauczycielom…
– Mam gdzieś twoje obiecanki. Pójdę do McGonagall i wszystko jej powiem, bo wiem, że to jedyny sposób, abyś nie mścił się na Evangeline. Nie jesteś aż tak głupi i wiesz, że gdyby coś się jej znów przytrafiło, to byłbyś pierwszym podejrzanym.
– Ale to nie ja oblałem ją wodą, a o to też mnie oskarżą!
Albert pokręcił głową, a potem odszedł kilka kroków. Po chwili jednak się zatrzymał i obejrzał na Gregory’ego.
– Nie odpuszczę ci – powiedział wyraźnie.
– Zależy ci tylko na odznace prefekta naczelnego! I tak jej nie dostaniesz – odkrzyknął Willson stanowczo zbyt głośno.
Albert z trudem powstrzymał śmiech. Odznaka prefekta była w tamtym momencie ostatnią rzeczą, na jakiej mu zależało.
~*~
Wnętrze biblioteki jak zwykle było ciche i pogrążone w delikatnym półmroku. W łunach wpadającego przez okna światła tańczyły drobinki pyłu i kurzu. Evangeline westchnęła głośno, monotonnie przewracając kolejną stronę opasłej książki o antidotach i truciznach. Dyskretnie podniosła wzrok, aby rzucić okiem na siedzącego naprzeciwko Billa. Cokolwiek by się między nimi nie działo, wspólne posiedzenia w bibliotece stały się swego rodzaju tradycją, z której żadne nie chciało rezygnować.
Chłopak był chyba bardziej skupiony niż ona. Cały czas coś notował i energicznie przekładał stosy leżących przed nimi książek. Najwyraźniej czuł się lepiej w tym temacie niż ona. A może po prostu miał mniej zmartwień i nie bolała go tak strasznie głowa?
– Mam ochotę wrócić do domu, usiąść w fotelu ojca i czytać to co chcę, a nie to co muszę – szepnęła Evangeline, zwracając na siebie zaskoczone spojrzenie Billa.
– Naprawdę? – zapytał chłopak, przerywając notowanie. – A co byś chciała teraz czytać?
Dziewczyna zamyśliła się na chwilę, wspominając ogromną bibliotekę ojca i literaturę na niemal każdy temat. Oczami wyobraźni dostrzegła piętrzące się po sufit półki wypełnione książkami. Wszystkie były odpowiednio ułożone. Najwięcej było o zaklęciach, o eliksirach i zielarstwie. Sporo o magomedycynie i czarodziejskich chorobach. Ale był też dział muzyki, sztuki, architektury i filozofii. No i były powieści. Całe mnóstwo niesamowitych powieści, które w dzieciństwie tak pasjonowały Evangeline.
– Może coś o piratach – wyszeptała mimowolnie. – O sztormach i wzburzonym morzu.
Jej odpowiedź zaskoczyła Billa. Odłożył pióro i popatrzył dziewczynie w oczy.
– Morze…? – powtórzył. – Myślałem, że boisz się wody.
– Taka książkowa jest bezpieczna – rzekła, wzruszając ramionami. – A ty? Co byś chciał teraz robić?
– Ja?
Bill wyraźnie się zamyślił, co wzmogło w Evangeline tylko ciekawość. Bardzo chciała wiedzieć, o czym w pierwszej chwili pomyślał chłopak, ale niestety nie uzyskała odpowiedzi. Kątem oka dostrzegła, że do biblioteki wszedł Albert i rozejrzał się nieznacznie. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, to zrozumiała, że szukał właśnie jej. I w sumie trochę jej ulżyło, że będzie miała pretekst, aby się stąd wyrwać.
– Cześć – rzekł. – Możemy pogadać?
Te słowa były skierowane ewidentnie w kierunku Evangeline. Na Billa nawet nie spojrzał, albo raczej starał się nie patrzeć, bo wzrok delikatnie mu uciekał, więc zapewne jego uwadze nie uszła nietęga mina Weasleya.
– Coś się stało? – zapytała dziewczyna, zbierając do torby swoje rzeczy.
Albert jednak milczał, co było dla niej jasnym sygnałem, że nie zamierzał zwierzać się w tej chwili. Prawdopodobnie nie odpowiadało mu towarzystwo Billa, a poza tym, pani Pince zaczęła niebezpiecznie łypać na nich groźnym wzrokiem, dając do zrozumienia, że biblioteka nie jest miejscem na pogaduszki.
– Nie przejmuj się, posprzątam twoje książki – rzekł Bill, a jego głos był ewidentnie napięty.
Evangeline podziękowała skinieniem głowy, a potem ruszyła za Albertem.

Evangeline musiała ostro przyspieszyć kroku, aby dogonić Alberta. Po jego minie i zachowaniu rozpoznała, jak mocno jest spięty i zdenerwowany. Jej również udzieliła się ta atmosfera. Pierwsze, o czym pomyślała to że dostał kolejny anonimowy list albo, że coś się stało jego ojcu.
– Możesz się uspokoić? – zapytała, kiedy zrównała z nim krok. – Skoro chciałeś ze mną rozmawiać, to się zatrzymaj i przestań uciekać.
Chłopak wykonał jej polecenie tak energicznie, że Evangeline omal na niego nie wpadła. Stanął wyprostowany, w nerwowym geście poprawił okulary.
– Wybacz – burknął. – Zdenerwowałem się.
W ułamku sekundy przez głowę dziewczyny przebiegła myśl, że Albert najzwyczajniej w świecie jest zazdrosny o Bill. Skarciła się szybko w duchu. To nie czas i miejsce na takie przemyślenia.
– Możemy wyjść na błonia? – zapytał, sprowadzając ją z powrotem na ziemię. –Tam ci wszystko wyjaśnię.
 Evangeline przytaknęła, a później ramię w ramię ruszyli w kierunku wyjścia z zamku.

Zamkowy dziedziniec pogrążony był w płomieniach zachodzącego, popołudniowego słońca. Było dość ciepło, choć nieprzyjemny wiatr szczypał policzki. Evangeline zaskoczyło to, jak wielu uczniów korzystało z ładnej pogody i pierwszych odznak wiosny. Niemal wszystkie ławki były zajęte, a wokół dało się słyszeć gwar głośnych rozmów i śmiechu. No tak… Niewielu uczniów, tak jak ona, każdą wolną chwilę spędzało nad książkami w bibliotece.
Dziewczyna wzięła kilka bardzo głębokich wdechów, a zimne powietrze podrażniło jej płuca. Uczucie było przyjemne i orzeźwiające. Miała nawet wrażenie, że mniej kręciło jej się w głowie. Wówczas uświadomiła sobie, że od niemal miesiąca nie wyściubiła nosa z zamku.
– Nie jest ci zbyt zimno? – zapytał Albert.
– Posłuchaj, Walker – rzekła przeciągle, patrząc mu w oczy. – Byłabym wdzięczna, gdyby twoja troska o mnie była odrobinę dyskretniejsza, bo takie pytania okropnie mnie drażnią.
Chłopak najpierw uniósł brwi ze zdziwienia, a późnej uśmiechnął się delikatnie i pokręcił głową. I za tą reakcję, Evangeline była mu bardzo wdzięczna.
Wolno ruszyli przed siebie. Znalezienie wolnej ławki raczej graniczyło z cudem, więc przycupnęli na sporym kamieniu pod jednym z drzew. Ich ramiona stykały się ze sobą, a Evangeline czuła mrowienie na skórze, które nie miało nic wspólnego ani z jej chorobą, ani z zimnem.
– Wiem, kto otruł Sophii – zaczął Albert bez ostrzeżenia.
– Co…?
– Gregory Willson mi się przyznał – kontynuował chłopak. – Twierdzi, że nie chciał zrobić jej krzywdy. Chciał cię nastraszyć, ale pomylił proporcję trucizny.
Evangeline z niedowierzaniem pokręcił głową, a potem wstała z zimnego kamienia. Nigdy nie siedziała, kiedy się denerwowała. Miała nieznośną manię chodzenia w kółko lub choćby tupania nogami w miejscu. Zupełnie jakby jej ciało próbowało w ten sposób odreagować stres. Albert był zgoła inny. Siedział niewzruszony, obserwował ją i co kilka sekund poprawiał okulary.
– To kłamca – powiedziała oschle. – Nie wierzę, że nie chciał jej krzywdy. Nie pamiętasz? Miał najlepszy wynik na teście eliminacyjnym Potyczki o Złoty Kociołek i mam uwierzyć, że nie pomyślał, że ilość trucizny należy dostosować do przybliżonej masy ciała? On znów chce tobą manipulować.
– Tak, wiem… ale powiedziałem, że on tak twierdzi, a nie, że ja w to wierzę – odpowiedział spokojnie Albert. – Może mówić, co my ślina na język przyniesie. Mnie to już nie obchodzi. Chciałem po prostu abyś wiedziała, bo byłem przed chwilą u profesor McGonagall i wszystko jej powtórzyłem.
Te słowa mocno zaskoczyły dziewczynę. Nie spodziewała się, że Albert tak szybko pójdzie z tym do któregoś z nauczycieli. Nawet jeśli działał pod wpływem impulsu, to i tak w pewien sposób jej zaimponował. I to właśnie była ta dyskretniejsza forma troski…
– McGonagall się mocno zdenerwowała – kontynuował Walker. – Wypytywała go też o tę całą sytuację z wodą, ale to chyba rzeczywiście nie była jego sprawka. Zapewne ciebie też wezwie, bo Willson ma cię przeprosić.
Evangeline zaśmiała się ironicznie.
– W dupie mam jego przeprosiny. Może jeszcze mamy sobie rączki podać?
I wówczas Albert znów się uśmiechnął. W pierwszej chwili Evangeline nie wiedziała, o co mu chodzi, ale później zrozumiała, że chłopak wyobraził sobie tę scenę. Ona również uniosła delikatnie wargi, a potem znów usiadła na kamieniu.
– Biedny Willson – rzekła ironicznie. – Jeszcze się porzyga, jak będzie musiał mnie dotknąć.
– McGonagall nie będzie zachwycona jak zapaskudzi jej dywan w gabinecie.
– Dopóki moje buty nie ucierpią, to nie mój problem – dodała jeszcze dziewczyna. – I dobrze radzę temu palantowi, niech trzyma się ode mnie z daleka, bo moja cierpliwość jest już bliska wyczerpania. Nie nadstawię kolejny raz policzka.
Albert przytaknął, a potem zrobił coś, czego Evangeline się nie spodziewała. Objął ją ramieniem i mocniej do siebie przysunął. Ciepło, które od niego biło kontrastowało z chłodem twardego kamienia, na którym siedzieli.
– Do końca życia będę ci wdzięczna za to, że znalazłeś wówczas Sophii – szepnęła tak cicho, że nie była pewna, czy Albert w ogóle ją usłyszał. Jeśli tak, to odpowiedzią było tylko głośne westchnienie.
~*~
Beatrice Doyle na własnej skórze przekonała się, że dochowanie tajemnicy to jedna z najtrudniejszych sztuk. A tym bardziej, kiedy każdy mówił jej, tylko nie mów o tym nikomu. Tym sposobem, chcąc czy nie, w tym roku szkolnym stała się powierniczką stanowczo zbyt wielu sekretów. Najpierw jej tata przypadkiem wyjawił, że Evangeline nie jest biologiczną córką Potterów, później wraz z Billem natknęła się na dziennik jakiejś Ruth Mery Gebin, która prawdopodobnie była spokrewniona z znienawidzonym nauczycielem obrony przed czarną magią, a teraz jeszcze tajemnica Molly. Jeśli Beatrice miałaby być szczera sama przed sobą, to wolałaby, aby jej przyjaciółka nigdy nie przyznała się do tego, że to ona oblała Evangeline i Alberta wodą.
Wybór Mariny Blau na swoją powierniczkę był zupełnie przypadkowy. Bea zobaczyła ją siedzącą na szerokim parapecie okiennym na jednym z mniej uczęszczanych korytarzy. Machała rytmicznie chudymi nogami, odsłaniając przy tym kolana. Jej wzrok skupiony był na kartkach książki. Na początku Bea pomyślała, że to kolejny tom z cyklu o Mistrzyni Eliksirów, dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to jedna z lektur, z którą mieli się zapoznać na dodatkowe zajęcia z eliksirów (książka jak zwykle była własnością Snape’a, co raczej nie było niczym nowym i jakoś powoli przestawało budzić sensacje).
W pierwszej chwili Beatrice miała nadzieję, że uda jej się przemknąć niepostrzeżenie. Przecież Marina wiecznie żyła tylko na obrzeżasz świata realnego. Jednak kiedy ich ciała znalazły się na jednej linii, Bea usłyszała rozmarzony głos:
– Wiedziałaś, że kiedy do antidotum dodamy zbyt wiele sproszkowanych nasion listnicy zwyczajnej, to mogą nam wypłynąć gałki oczne? To byłoby strasznie zabawne, gdyby ktoś tak się urządził w trakcie Potyczki o Złoty Kociołek, nie uważasz?
Bea przystanęła i popatrzyła na Marinę. Ta jednak nawet na chwilę nie uniosła wzroku znad pożółkłych stron książki.
– Niektórym by to nie zaszkodziło – kontynuowała pod nosem. – Skoro tak trudno im znieść pewne widoki, które powinny budzić współczucie, a nie obrzydzenie.
Beatrice poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją obuchem w głowę. Niemal natychmiast skojarzyła te słowa z Evangeline, oraz tym, co zrobiła Molly. Przełknęła głośno ślinę, a wówczas Marina podniosła głowę i popatrzyła na nią swoimi przenikliwie zimnymi oczami.
– Och, wybacz, wystraszyłam cię? – zapytała panna Blau swobodniej. – Wyglądasz jakbyś zjadła coś wyjątkowo nieświeżego.
– Co…? Nie… – wydukała stanowczo zbyt nerwowo. – Nie miałam jeszcze okazji zerknąć do tej książki.
– Nie martw się. Nie jest zbyt gruba i ma sporo obrazków – dodała Marina, wertując strony. – Szkoda, że takich nudnych. Ja bym zilustrowała te wszystkie efekty uboczne. Na przykład, wybudzając osobę, która struła się odwłokami sennych świetlików można przedobrzyć z ilością miloplazy w eliksirze. Wówczas wylecą mu wszystkie włosy i zęby.
– Czy to nie tymi odwłokami były nafaszerowane czekoladki, które zjadł Gregory? – upewniła się Bea. – Szkoda, że jemu nie wypadły zęby. Najlepiej bezpowrotnie.
- O tak – przytaknęła dziarsko Marina, a na jej twarzy zabłądził delikatny uśmiech. – Pomyślałam też o Gebinie… łysy już jest i kilku zębów chyba też mu brakuje, skoro tak okropnie pluje śliną w trakcie mówienia.
Na samo wspomnienie nauczyciela, Bea poczuła, że jej ostatni posiłek podnosi się do gardła. Marina najwyraźniej to zauważyła, bo uważniej przyjrzała się koleżance.
– Nadal jesteś wściekła o ten szlaban? – zapytała.
– Nie… nie chodzi o szlaban.
Beatrice ściszyła głos i rozejrzała się po korytarzu. Były same. Dziewczyna nie była pewna, czy ekscentryczna Puchonka jest odpowiednią osobą do zwierzeń, ale chęć wygadania się była silniejsza. A skoro Bill totalnie to zlekceważył, to musiała znaleźć innego sojusznika.
– Wiesz, Marino… w czasie tego szlabanu, coś znalazłam. Bill twierdzi, że powinnam zapomnieć o całej sprawie i się nie wtrącać, bo narobię sobie kłopotów, ale ja nie potrafię tego zignorować. Kiedy Gebin wyszedł na chwilę z gabinetu, chciałam tylko pożyczyć pióro, a wówczas znalazłam jakiś dziennik. Dziewczyna pisała, że jest w ciąży, a ojciec więzi ją w domu. Podpisała się Ruth Mery… Gebin…
Bea zrobiła teatralną pauzę w oczekiwaniu na reakcję koleżanki. Przeraziła się jednak nie na żarty, widząc błysk fascynacji w oczach Mariny Blau.
 * * *
Dedykuję ten post laptopom, których kiedyś kochałam... Ja nadal je kocham, ale ona mnie nienawidzą. Jak tak dalej pójdzie, to będę musiała stworzyć zrzutkę na lapka dla Elfaby... 

1 komentarz:

  1. Ooo... kurde... ta końcówka mnie kompletnie rozwaliła... brak słów...

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy