Bill
czuł, że wyrzuty sumienia nie opuszczą go zbyt szybko. Gdyby tylko się uparł i
od razu zaprowadził Evangeline do skrzydła szpitalnego, to nikt nie wylałby na
jej głowę wiadra wody. A przynajmniej tak sobie wmawiał, bo przecież nie mógł
mieć pewności. Z tego też powodu nie potrafił skupić się na zajęciach i
przyswojeniu wiedzy z lektury, którą Snape co tydzień im zadawał. Czuł, że na
czwartkowe zajęcia dodatkowe z eliksirów idzie jak na ścięcie. Od rana poważnie
rozważał nawet ucieczkę, ale nie miał pomysłu na żadną, w miarę sensowną
wymówkę, a po szlabanie u Gebina miał dość kar. W dodatku musiałby słuchać
przemądrzałego Gregory’ego Willsona, który nie omieszkałby wypomnieć Billowi że
prefektom nie wypada dostawać szlabanów.
Dlatego
też z duszą na ramieniu skierował swoje kroki do lochów. A kiedy zobaczył, kto
stoi pod klasą od eliksirów, zrozumiał, że nie był to aż tak głupi pomysł.
Prócz stojącej na uboczu Beatrice, dostrzegł Marinę Blau, która z wielkim
zaangażowaniem opowiadała coś dziewczynie stojącej do niego plecami. Po
wysokiej, chudej sylwetce i czarnych, lśniących włosach bez problemu poznał
Evangeline.
Nie
widzieli się od poniedziałku i w sumie Bill nie za bardzo wiedział, czego może
się spodziewać. Uznał jednak, że choćby nie wiem, co zobaczył, stanie na
wysokości zadania i nie da po sobie poznać, że jej wygląd w jakimś stopniu go
odrzuca.
Podchodząc
bliżej zauważył, że Marina się śmieje, a w pewnej chwili miał nawet wrażenie,
że Evangeline również cicho zachichotała. Panna Potter zwykle robiła to bardzo
dyskretnie, jakby nie chciała pozwalać sobie na obnażanie swoich uczuć.
Częściej prychała ironicznie, niż choćby unosiła kąciki warg.
–
Co was tak bawi? – zapytał, kiedy stanął tuż za plecami Evangeline.
Wówczas
dziewczyna się odwróciła i cóż… nie był to najpiękniejszy widok, ale i tak
wyglądała lepiej, niż Bill sobie wyobrażał. Twarzy była zaczerwieniona i
pomarszczona, a w niektórych miejscach nadal grubo posmarowana tłustą maścią.
Najgorzej prezentował się chyba nos, z którego łuszczyły się płaty skóry.
Dłonie miała natomiast zabandażowane.
–
Marina właśnie opowiedziała mi swój sen, którego głównym bohaterem był nie kto
inny, jak nasz profesor Snape – wyjaśniła Evangeline, wzruszając ramionami, a
kąciki jej warg znów uniosły się delikatnie.
–
Nie wiem, czy chcę znać szczegóły – odpowiedział szybko Bill.
–
I tak bym ci go nie opowiedziała – sprostowała szybko Marina. – Taki grzeczny
chłopiec jak ty, mógłby poczuć się zgorszony.
–
No bardzo śmieszne – burknął chłopak, kręcąc głową, a potem znów popatrzył na
Evangeline. – Dobrze cię widzieć – dodał. – Nie spodziewałem się ciebie tutaj.
Uciekłaś ze skrzydła szpitalnego skoro na zajęciach cię nie było?
–
Coś ty… – odpowiedziała, a uśmiech nadal błąkał się po jej twarzy. – To by
chyba nie przeszło. Pomfrey, Snape, mój tata… oni wszyscy są w zmowie. Po
prostu grzecznie poprosiłam. Okazało się, że czasem to pomaga.
–
To bez znaczenia. Naprawdę cieszę się, że tu jesteś – rzekł, czując, że zrobiło
mu się jakoś lżej na duszy. – A jak się czujesz?
–
Daj spokój, Bill… mam już dość tego pytania… – odburknęła.
–
Evie ma super tatę – wtrąciła Marina. – Okazuje się, że całe życie żyłam w
błędnym przekonaniu, że nie istnieją idealni faceci. A tu proszę. Jednak jeden
się znalazł. Pan Potter jest mądry, elegancki, ma poczucie humoru i ma w sobie
ogromne pokłady miłości. Serio… facet idealny.
Bill
zaśmiał się cicho, a potem zauważył, że dobry humor Evangeline gdzieś prysł.
Dziewczyna zmarszczyła brwi, jakby nie do końca była zadowolona ze słów
koleżanki. Chłopak już chciał coś powiedzieć, ale zdał sobie sprawę, że
Beatrice cały czas ich obserwuje i nasłuchuje o czym rozmawiają.
–
Czy on w ogóle ma jakieś wady? – zapytała jeszcze Marina.
–
Chyba jak każdy – odpowiedziała lakonicznie Evangeline. – Mama twierdzi, że te
jego pokłady miłości są nierówno rozłożone między członków rodziny.
–
To brzmi, jakby twoja mama była o ciebie zazdrosna – wtrąciła Beatrice, nie
spuszczając wzroku z panny Potter.
–
A czy to nie jest normalne, że rodzice bardziej kochają swoje dzieci niż siebie
nawzajem? – zapytał szybko Bill, mając nadzieję, że uratuje jakoś sytuację, bo
Evangeline ewidentnie się skrzywiła. Efekt okazał się jednak odwrotny.
Na
dźwięk jego słów Marina wyprostowała się jak struna, a jej zwykle rozmarzoną
twarz spowił dziwny cień. Zmrużyła zimne jak lód oczy i naprawdę przestała
przypominać samą siebie. Bill poczuł się niezręcznie i z całych sił zapragnął
cofnąć wypowiedziane słowa. Nic z tego… uratowało go jednak nadejście Snape’a,
który chyba również wyczuł, że atmosfera w lochu stała się napięta. Rozejrzał
się niespiesznie po korytarzu i twarzach zebranych uczniów, a potem zapytał:
–
A gdzie Walker?
To
pytanie wyrwało z otępienia nie tylko Billa, ale również trójkę dziewcząt.
Dopiero wówczas zorientowali się, że brakuje wśród nich Alberta. Popatrzyli po
sobie, a potem zupełnie mechanicznie wszystkie pary oczu spoczęły na Evangeline,
która jeszcze mocniej zmarszczyła brwi.
–
Dlaczego patrzycie na mnie? – zapytała skołowana. – Nie mam pojęcia, gdzie się
podziewa…
~*~
Mróz powoli zaczął puszczać. Wiatr odgonił
ciężkie chmury, a leżące na błoniach Hogwartu grube hałdy śniegu niespiesznie
topniały. Albert spacerował leniwie wzdłuż jeziora, obserwując jego taflę pokrytą
cienką warstwą lodu, po której za kilka dni nie będzie nawet śladu.
Dzień
powoli chylił się ku końcowi, więc niebo pomału szarzało. Chłopakowi to jednak
nie przeszkadzało. Oddychał głęboko, czując w nozdrzach przyjemną wilgoć
nadchodzącej wiosny. Przemijający cykl pór roku nie był żadną nowością, ale w
tym roku Albert miał wrażenie, że zima zadomowiła się w Anglii już na zawsze.
Był czas, że nie opuszczało go poczucie, że wszystko stanęło w miejscu. Teraz
jednak było inaczej.
Znów
miał głowę pełną myśli. To wszystko zaczęło robić się dla niego nudne. Ciągle
te same obrazy odtwarzane przez umysł. W kółko, i w kółko… Te same obawy i
scenariusze rozmów, do których zapewne nigdy nie dojdzie. To wcale nie
sprawiło, że stracił poczucie czasu. Nie. Albert cały czas pamiętał, że za
kilka minut zaczynają się zajęcia ze Snape’em. Wydawało mu się nawet, że tę
jedną, jedyną rzecz ma w swoim życiu pod kontrolą. Już nawet zawrócił i
skierował swoje kroki w stronę zamku. Poślizgnął się co prawda na topniejącym śniegu,
ale to nie to było sprawcą jego spóźnienia.
Coś
wyjątkowo niepokojącego zobaczył dopiero później, choć w pierwszej chwili nie
zdawał sobie sprawy, z czym tak naprawdę ma do czynienia. Albert dostrzegł
niewielką, szarą kulkę pod pobliskim drzewem. Z daleka pomyślał, że to jakiś
pozwijany szalik, poruszany delikatnie przez słaby wiatr. Chciał go zignorować,
ale cichy wewnętrzny głos nakazał mu podejść bliżej. Wówczas zauważył, że nie
ma do czynienia z żadną wełną czy materiałem, a pierzem i piórami, a owa kulka
jest mała sówką, która przykucnęła na śniegu ze zwieszoną głową i cicho
popiskiwała.
Chłopak
nachylił się powoli, aby nie wystraszyć zwierzątka, a wówczas dostrzegł coś, co
sprawiło, że wstrzymał oddech. Sowa miała charakterystyczne dłuższe frędzelki z
piór na uszach, co sprawiło, że Albert rozpoznał ją bez problemu.
–
Sophii? – powiedział wyciągając rękę w jej stronę. – Co się stało?
Sowa
zapiszczała trochę głośniej, ale nadal nie podniosła głowy. Albert przyjrzał
się jej dokładnie. Skrzydła trzymała blisko siebie, więc raczej nie było mowy,
że któreś mogło się złamać. Chłopak nie dostrzegł też żadnych śladów krwi czy
oskubanych miejsc, mogących świadczyć o bliskim spotkaniu z jakimś
drapieżnikiem. Zwierzę jednak ewidentnie cierpiało z bólu.
Albert
nie zastanawiał się nawet przez chwilę. Zdjął ciepłą pelerynę, bardzo
delikatnie owinął w nią sówkę i szybkim krokiem ruszył w stronę zamku.
Do
lochów zbiegł najszybciej, jak potrafił, a do klasy od eliksirów wpadł bez
pukania. Spóźnił się może pięć minut, ale nie był zaskoczony tym, że w jednej
chwili zwrócił na siebie uwagę wszystkich zgromadzonych w niej uczniów i
profesora Snape’a, który najwyraźniej przerwał w pół zdania.
–
Walker, czy ja nie wspominałem, że jeśli zamierzacie się spóźniać, to lepiej w
ogóle nie przychodźcie?
–
Przepraszam – odburknął, a wówczas sowa, którą trzymał owiniętą w szatę
zapiszczała dość głośno.
–
Co ty tam masz? – zapytał jeszcze Snape i zrobił kilka kroków w stronę
chłopaka.
Albert
już miał się odezwać, ale wtem zdał sobie sprawę, że w klasie jest ktoś, kogo
zupełnie się nie spodziewał, ktoś, kto dla swojego własnego dobra nie powinien
był tu przychodzić i oglądać tego, co za chwile miało się wydarzyć.
–
Evangeline, czy to nie twoja sowa? – zapytał, ignorując nauczyciela.
Prawdę
powiedziawszy nie musiał tego robić. Znał odpowiedź na to pytanie, bo doskonale
pamiętał, jak w Wigilię Bożego Narodzenia dostał od dziewczyny paczkę z
jedzeniem, przyniesioną właśnie przez Sophii, która później długo grasowała po
jego domu. Wszystko chciała dziobnąć i zobaczyć, co lekko irytowało Alberta.
Evangeline
wstała i bez słowa podeszła do chłopaka, który ostrożnie odsłonił szatę,
ukazując jej małą, opierzoną przyjaciółkę. Dziewczyna jęknęła i mechanicznie
zasłoniła usta dłonią. I wtem Albert Walker zobaczył ogromny smutek, malujący
się na pokaleczonej twarzy panny Potter.
–
Sophii… – wyszeptała. – Co się stało?
Próbowała
wziąć sowę w ramiona, ale jej zabandażowane dłonie dalej były niezgrabne i
sztywne, więc Albert dla bezpieczeństwa jej na to nie pozwolił.
–
Nie wiem – odpowiedział. – Byłem na błoniach. Leżała pod drzewem. Chyba się
czymś zatruła…
–
Odsuń się, Potter – rozległ się głos Snape’a, co przypomniało Albertowi, że
nadal znajdują się w sali od eliksirów.
Dziewczyna chyba nie zamierzała posłuchać
nauczyciele, bo nie ruszyła się nawet na krok. Z pomocą nadeszła Marina, która
złapała koleżankę za łokieć i pociągnął dość stanowczo, nie zwracając uwagi na
jej sprzeciw.
–
Pokaż ją, Walker – powiedział Snape, a Albert delikatnie ułożył Sophii na
jednej z przednich ławek. – Rzadko się zdarza, aby sowa sama się czymś zatruła…
–
Tak, ale ta nie należy do najinteligentniejszych – wyszeptał chłopak
półgębkiem, zerkając jednocześnie na Evangeline, aby upewnić się, że nie
słyszała jego słów.
–
Walker… – upomniał go szorstkim głosem Snape. – Ktoś otruł tego ptaka umyślnie.
Spróbuję jakoś zaradzić, a ty zajmij się Potter.
Chłopak
przytaknął, a potem uważniej przyjrzał się sytuacji, która rozgrywała się w
klasie od eliksirów. Evangeline, prawdopodobnie siłą, została zaciągnięta na
jedno z krzeseł. Siedziała zgarbiona, a twarz ukrytą miała w dłoniach. Co kilka
chwil jej ciałem wstrząsały nieprzyjemne dreszcze i spazmy, jakby za wszelką
cenę chciała przełknąć płacz, na który nie mogła sobie pozwolić. Tuż przed nią
klęczała Marina. Dłonie trzymała na kolanach koleżanki i gładziła ją
niespiesznie i delikatnie. Szeptała coś, ale robiła to tak cicho, że Albert nie
był w stanie rozróżnić wypowiadanych słów. Równie blisko stała Beatrice Doyle.
Nerwowo bawiła się złotym kolczykiem, który tkwił w jej dolnej wardze. Co jakiś
czas przytakiwała słowom Mariny i ukradkiem zerkała w stronę nauczyciela
eliksirów. Nie zdawała jednak relacji z jego poczynań. Najbardziej na uboczu
był Bill. W zasadzie nawet nie ruszył się ze swojego miejsca, co według Alberta
nie świadczyło o nim najlepiej. Siedział zamyślony i najwyraźniej nie potrafił
znaleźć w sobie odwagi, aby podejść do dziewczyny i przynajmniej spróbować ją
pocieszyć.
Walker
nie miał z tym żadnego problemy. W dosłownie trzech krokach pokonał dystans
dzielący go od Evangeline. Wówczas usłyszał, co powtarzała jej Marina.
–
Evie, proszę cię, będzie dobrze, zobaczysz, wszystko będzie dobrze… Znasz
kogoś, kto lepiej zająłby się twoją sową niż profesor Snape? Ja nie…
Albert
zauważył, że słowa Mariny wywołują odwrotny skutek do zamierzonego, więc
delikatnie szturchnął dziewczynę w ramie, dając jej znak, aby zamilkła.
–
Kiedyś miałam kota – powiedziała po chwili Bea. – Miał na imię Puszek. Ale nie
dlatego, że był puszysty, czy coś… Po prostu nie chciał jeść nic innego, jak
tylko jedzenie z puszek.
Słowa
dziewczyny najwyraźniej odwróciły na chwilę uwagę od przykrej sytuacji, bo
Evangeline przestała drżeć, ale nadal nie opuściła dłoni. Bea natomiast mówiła
dalej, choć Albert nie był pewny, czy ta historia odpowiednia na ten moment.
–
Był kochany. W domu niemal nie odstępował mnie na krok. Uwielbiał też moją
mamę. Kiedy się malowała, to zawsze siadał na toaletce i bawił się jej pędzlami
do makijażu. Tylko taty nie potrafił zaakceptować. Był wykastrowany, a mimo to
sikał mu na poduszkę, albo do butów. Nie mógł on zostawić żadnej szaty na
wierzchu, bo od razu na nią wskakiwał i ją paskudził. Tata powtarzał, że trzeba
coś z nim zrobić, bo nie będzie tolerował w domu takiego zwierzęcia. Mama
oczywiście nie chciała się zgodzić na pozbycie się Puszka. Lubiła go, a poza
tym, zawsze musiała mieć odwrotne zdanie niż tata. Kot mieszkał z nami niecałe
dwa lata, aż pewnego poranka nie przywitał mnie, kiedy wyszłam z sypialni. Nie
przyszedł nawet, jak otwierałam puszkę z kocim jedzeniem. Okazało się, że leżał
martwy na swoim posłaniu.
–
Cierpliwość twojego taty się skończyła? – zapytała cicho Marina.
–
Nigdy nie powiedział tego wprost, ale… chyba tak.
Albert
zauważył, że po policzku Beatrice spłynęły łzy. Zapadła ciszy, przerywana przez
głośny, przyspieszony oddech Evangeline. Dopiero po chwili dziewczyna opuściła
dłonie. Jej oczy były zaczerwienione, ale nie płakała.
–
Kiedy miałam trzy lata, to pod nasz dom przybłąkał się kundelek – powiedziała
cicho, próbując powstrzymać łamiący się głos. – To była suczka. Nie była nawet
specjalnie ładna. Miała krzywy zgryz i krótkie nóżki. Mama nazwała ją Jaśmina.
Była kochana… nie miała problemów z zaakceptowaniem żadnego członka rodziny.
Nie była nawet zazdrosna, kiedy po kilku latach urodził się Fabian. A kiedy
miałam jedenaście lat, zniknęła. Jej poranione, martwe ciało podrzucono do
naszego ogrodu po ośmiu dniach. Nie wiem, na ile mieszkańcom wioski
przeszkadzał piesek, a na ile chcieli zrobić na złość mi.
Głos
Evangeline się załamał, a Albert poczuł, że robi mu się niedobrze z nerwów.
Obserwował, jak dziewczyna unosi dłonie do oczu i za wszelką cenę próbuje
powstrzymać napływające do nich łzy.
–
Nigdy nie chciałam niczyjej krzywdy – jęknęła, a jej głos przypominał
zranionego zwierzęcia. – Nigdy nie życzyłam nikomu źle i nigdy nie zrobiłam nic
złego… a mimo to cały świat uparł się przeciwko mnie. Karze mnie za każdy dobry
uczynek. Po prostu nie opłaca się być dobrym.
Słowa
Evangeline wstrząsnęły nie tylko Albertem. Chłopak widział, jak Marina wycofała
się kilka kroków i uporczywie wpatrywała się w podłogę.
–
Masz rację – rozległ się po chwili głos Snape’a. – Masz rację, Potter, że świat
jest niesprawiedliwy, a ludzie są podli i wykorzystają każdą twoją słabość.
Możesz ją głęboko ukrywać, ale oni zawsze ją wypatrzą i zrobią z niej użytek,
aby jak najmocniej cię zranić. Ale to wcale nie oznacza, że masz być taka sama
jak oni. Nie możesz pozwolić na to, aby ta złość miała nad tobą przewagę, bo
wówczas zaczniesz podejmować decyzje, których będziesz żałować do końca życia.
Albert
nie spodziewał się takich słów po nauczycielu eliksirów, ale musiał się z nim
zgodzić, czemu dał wyraz krótkim skinieniem głowy. Spojrzał na Evangeline, a
jego uwadze nie uszło, że w jej przymrużonych, zaczerwienionych oczach było coś
dziwnego i niepokojącego. Jakby te słowa znaczyły dla niej więcej i nie były
tylko pustymi radami.
–
Wiem, co próbuje mi pan powiedzieć – oświadczyła cierpko.
Snape
prychnął, a potem podał jej szatę, w którą ewidentnie okryta była jej sowa.
Albert przez chwilę się przeraził, mając nadzieję, że nauczyciel nie wpadł na
pomysł, aby dawać jej do rąk martwą Sophii.
–
Wyjdzie z tego – powiedział, widząc wahanie na twarzy swojej uczennicy. – Nie
wysyłaj jej na razie z pocztą.
–
Dziękuję, panie profesorze – szepnęła. – Odkupię ci szatę, Albercie – dodała
jeszcze.
Wówczas
chłopak zdał sobie sprawę, w jak złym stanie jest jego własność. Materiał był
ubrudzony ptasimi odchodami i dziwną, gęstą wydzieliną, a do tego w niektórych
miejscach pojawiły się dziury i przetarcia od ostrych pazurów sowy. Cóż… była
to jego najlepsza i najnowsza szata. Pozostałe były wyblakłe i przykrótkie i
nie za bardzo lubił je nosić. Poczuł jednak, że w tym momencie nie ma to
żadnego znaczenia.
–
Daj spokój – rzekł, machając od niechcenia ręką. – Była już stara i w zasadzie
w ogóle nie powinienem jej nosić – skłamał. – Poza tym, za kilka miesięcy
kończę szkołę, więc nowe szaty do niczego mi się nie przydadzą.
Evangeline
uniosła brew i raczej nie wydawała się zbytnio przekonana jego słowami.
–
Jestem ci bardzo wdzięczna za to, że ją znalazłeś – dodała jeszcze, gładząc
nastroszone pióra Sophii. – I za poniedziałek… za poniedziałek też jestem ci
wdzięczna.
–
Daj spokój, nie ma tematu – oświadczył szybko.
Albert
czuł, że jego serce bije szybciej. Czuł, że im bardziej ktoś próbował ich od
siebie oddalić, tym mocniej się do siebie zbliżali. Ale przy tym wszystkim nie
zapominał o Billu Weasleyu, który nadal twardo siedział przy swoim stanowisku i
nie spuszczał pleców Walkera z oczu. Nie zapomniał o przystojnym, dowcipnym
chłopaku, przy którym nie miał zbyt wielkich szans. Nie zapomniał, choć bardzo
tego pragnął.
~*~
Beatrice
przywykła do tego, że czwartkowe zajęcia ze Snape’em nie mają w sobie kompletnie
nic z przyjemności i powodują natężenie stresu w jej organizmie. Dziś, choć
nikt nawet nie wspomniał o eliksirach, było jeszcze gorzej. Cała sytuacja z
Evangeline Potter odbiła się na niej tak dotkliwie, że jedyne o czym marzyła,
to gorący prysznic i łóżko.
Nie
chciała analizować. Wiedziała, że jeśli zacznie zbyt długo o tym myśleć, to
wyrzuty sumienia nie pozwolą jej zasnąć.
Na
palcach przemknęła przez roześmiany pokój wspólny Krukonów, a potem skierowała
swoje kroki w stronę sypialni. Jak wielkie było jej zaskoczenie, kiedy
dostrzegła na jednym z łóżek przygarbioną sylwetkę przyjaciółki. Molly miała
opuszczoną głowę, a sądząc po zaczerwienionych policzkach, niedawno płakała. Pierwsza
myśl Beatrice była taka, że ma kłopoty z chłopakiem, a panna Doyle naprawdę nie
miała dziś na to siły. Cóż jednak miała poradzić?
–
Co się stało? – zapytała podchodząc do przyjaciółki i niespiesznie dotykając
jej ramienia. – Dlaczego płakałaś? Pokłóciłaś się z Peterem?
–
Nie…to nie ma z nim nic wspólnego – odpowiedziała. – A ty? Masz czerwone oczy,
coś się stało na zajęciach? Jest dość wcześnie, nie mów, że wyrzucił cię z
sali.
–
To nie to – odrzekła Bea, siadając na brzegu łóżka Molly. – W zasadzie, to
zajęcia się nie odbyły. Albert znalazł otrutą sowę Evangeline. Na szczęście
Snape jakoś uratował sytuację, ale Evangeline i tak była załamana…
–
Potter przyszła na zajęcia? – zapytała Molly, a jej głos lekko zadrżał. –
Myślałam, że nadal jest w skrzydle szpitalnym… I jak wyglądała?
–
No a jak mogła wyglądać? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Bea. – Ja bym się
chyba nie pokazała z taką twarzą.
Wówczas
Beatrice zauważyła, że coś jest nie tak. Molly unikała jej wzroku i cały czas
zawzięcie bawiła się rogiem koca. Zwijała go bezustannie w cienki rulonika, a
później rozwijała. Czynność tę powtarzała tak często, że Bea zaczynała się
denerwować.
–
Powiesz mi w końcu, co się stało? – zapytała, łapiąc przyjaciółkę za rękę.
–
Ale obiecujesz, że zostanie to między nami? Choćby nie wiem co, nie możesz
nikomu powtórzyć tego, co teraz ci powiem. Obiecujesz, że tego nie zrobisz?
Oczy
Molly były szeroko otwarte, a Beatrice dostrzegła w nich iskierki strachu.
–
Jeśli ktoś się dowie, to będę miała poważne kłopoty. Może nawet zawieszą mnie w
drużynie quidditcha. Nie przeżyłabym tego…
–
Uspokój się – upomniała ją Bea. – Nic nikomu nie powiem, obiecuję. Ale teraz
wyduś to z siebie, bo zaraz postradasz zmysły od tego zamartwiania się.
Molly
głośno przełknęła ślinę, a potem rozejrzała się niespiesznie, jakby chciała
upewnić, ze w sypialni są same. Nachyliła głowę i ściszyła głos do niemal
niemego szeptu:
–
To ja wylałam wodę na Potter.
Chwilę
trwało zanim te słowa w pełni dotarły do Beatrice.
–
Co zrobiłaś? – zapytała niedowierzając. – Dlaczego?
–
Nie domyślasz się? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Dla ciebie! Skąd
miałam wiedzieć, że stanie się coś takiego? Myślałam, że wyjdą jej pryszcze na
twarzy, a nie, że zwykła woda zacznie wypalać jej skórę!
–
Molly, ale co ja mam do tego? – jęknęła Bea, załamując ręce.
–
Chłopacy lubią ładne dziewczyny. Gdyby Bill zobaczył te pryszcze, to na pewno
by z nią zerwał. Wówczas umówiłby się z tobą tak na poważnie.
Beatrice
zaśmiała się nerwowo. Nie mogła uwierzyć własnym uszom, że jej przyjaciółka zrobiła
coś takiego i tłumaczyła się w tak idiotyczny sposób. Pokręciła głową z
niedowierzaniem, a potem wstała z łóżka. Zrobiła kilka kółek po sypialni, a
potem się odezwała:
–
Błagam cię, Molly, zostaw tę sprawę – rzekła pewnie. – Między mną a Billem nic
nie będzie. Zupełnie inaczej postrzegamy pewne sprawy i najzwyczajniej w
świecie się nie dogadujemy. Poza tym, chyba bez twojej pomocy jego relacje z
Evangeline są mocno nadszarpnięte. A po dzisiejszym dniu naprawdę zrobiło mi
się jej szkoda.
–
Zrobiłam to dla ciebie, Bea – wyszeptała jeszcze Molly. – Więc pamiętaj, że
obiecałaś milczeć.
Dziewczyny
spojrzały sobie prosto w oczy, a wówczas Beatrice pomyślała, że jakoś zbyt
wiele tych tajemnic musi zachować dla siebie. Jeszcze moment, a któraś z nich
ujrzy światło dzienne. Westchnęła głośno. Przyjaźń z Molly była łatwiejsza,
kiedy były młodsze. Teraz wszystko zaczęło wymykać się spod kontroli.
Aż nie mogę uwierzyć, że Molly jest Krukonką, bo zbyt inteligentna nie jest... ale może jest mądrzejsza niż odważniejsza, przebiegła lub troskliwa, więc tylko do Ravenclawu mogła trafić. Poza tym wydaje się bardzo toksyczną osobą, wiem, że Bea ma nikłe szanse, aby się od niej odciąć, jednak to byłoby najlepsze dla niej.
OdpowiedzUsuńEvie ma więcej wrogów niż można było się spodziewać. Pytanie, ile my sami mamy takich osób, które czegoś nam zazdroszczą i chcą nam to odebrać. Za dużo na pewno.
W normalnym naszym świecie też już czekam na wiosnę, taką prawdziwą, ze słońcem, spacerem po parku i pierwszą kawą na świeżym powietrzu. Pozdrawiam cieplutko :)
Elfabo, wszystko dobrze u Ciebie? Od dwóch dni wchodzę w poszukiwaniu nowego rozdziału... I pewnie nie tylko ja :)
UsuńMolly! Co za suka! Nosz kurde balans! I ona jest Krukonką?! Jakim cudem?!
OdpowiedzUsuń