Evangeline
niemal nie spała. Przewracając się z boku na bok myślała o Billu i o tym, co
wydarzyło się w weekend. Wierzyła w to, co jej powiedział niedzielnego poranka.
Wierzyła, że wraz z Beatrice wpadli w mało sprytną pułapkę i na wiele godzin
utknęli we Wrzeszczącej Chacie. Wierzyła, bo miała nadzieję, że chłopak nie ma
powodów, aby ją okłamywać. Wierzyła tak bardzo, że przestała w tym wszystkim
poznawać siebie.
Okropny
mętlik w głowie. Z jednej strony dobry i troskliwy Bill, który każdego dnia
próbował obdarować ją tym nadmiarem miłości, który nosił w sercu, a z drugiej
Albert, dla którego każdy, nawet najmniejszy dotyk był czymś obcym i pierwszym.
Zupełnie jak dla niej. Weasley ją osaczał. Walker był niedostępny. Ona nie
wiedziała, jak ma się zachować. Nie przypuszczała, że kiedykolwiek będzie mieć
taki problem.
Evangeline
położyła się na wznak i zaczęła uporczywie wpatrywać w ciemność, jakby chciała
odszukać w niej jakąś wskazówkę. Choćby malutką. Bezskutecznie. Po kilku
minutach rozbolał ją brzuch, więc przewróciła się na bok. Potem znów zaczęła
swędzieć ją skóra. Potarła delikatnie uda, wiedziała, że nie może się drapać.
Wówczas Pomfrey zauważyłaby ślady i poinformowała o wszystkim jej ojca. Nie
chciała tego. Nie chciała go martwić. Przecież jeszcze kilka dni temu okłamywała
go w liście, że jest w porządku. Nie wspomniała o zawrotach głowy i uporczywym
swędzeniu. Czuła, że to nie jest dobry moment, o ile w ogóle miał on
kiedykolwiek nadejść.
–
To najgorszy rok w moim życiu – wyszeptała w ciemność. – Gorzej już być nie
może…
Tej
nocy dziewczyna nie zmrużyła oka.
Rano
okazało się, że była w błędzie. Przy śniadaniu wszyscy mówili tylko o jednym. O
powrocie Gregory’ego Willsona do szkoły. Sama dowiedziała się tego od Antoniego
– kapitana drużyny Ślizgonów. Rosły chłopak wzruszył tylko ramionami i dodał,
że tak gadają Gryfoni. Evangeline
rozejrzała się wówczas po Wielkiej Sali, ale nie znalazła w niej ani Willsona,
ani nawet Alberta czy Billa. Jej wzrok napotkał natomiast Beatrice Doyle, która
siedziała pochylona nad stołem i niemal z otwartymi ustami słuchała tego, co
miała jej do powiedzenia jej przygłupia przyjaciółka Molly.
Evangeline
bez słowa podeszła do dziewcząt i odchrząknęła głośno. Molly zamilkła i nawet
nie siliła się powstrzymać grymasu niechęci na twarzy.
–
Wiecie gdzie jest Albert? – zapytała.
Krukonki
wymieniły spojrzenia i kiwnęły delikatnie głowami, jakby to pytanie miało je w
czymś utwierdzić. Potem Bea rozejrzała się po twarzach najbliżej siedzących
znajomych, jakby chciała się upewnić, że nie ma wśród nich Walkera. Natomiast
Evangeline zaczęła się zastanawiać, jakim cudem Tiara przydzieliła te dwie
dziewczyny do Ravenclawu, który ponoć słynie z mądrości, inteligencji i
bystrości umysłu.
–
Nie – odpowiedziała krótko Beatrice.
–
Walker jest u Dumbledore’a – wtrąciła jakaś dziewczyna ze starszej klasy. –
Chce oddać Willsonowi odznakę prefekta naczelnego. Od wczoraj o niczym innym
nie gada. Pewnie się cieszy, że jego przyjaciel wrócił.
Evangeline
kiwnęła głową i bez słowa się wycofała. Kiedy odeszła kilka kroków, usłyszała
jeszcze za plecami komentarz Molly.
–
No naprawdę… Można mieć bogatych rodziców i niezłe ciuchy, ale przy takiej
twarzy, to te plisowane spódniczki i wiązane trzewiki wyglądają jak worek od
ziemniaków. A poza tym, kto w wieku siedemnastu lat nosi czarne, kryjące
pończochy?
Po
plecach panny Potter przeszedł dreszcz. Nie odwróciła się. Była stanowczo zbyt
zmęczona, aby wdawać się w dyskusję z kimś takim, jak Molly Kabbot. Tylko że
tym razem zabolało. Zabolało jakoś bardziej niż zwykle.
Wówczas
przy stole Puchonów dostrzegła zamyśloną Marinę, która beznamiętnie grzebała w
porcji jajecznicy. Kiedy tak obserwowała ją niepostrzeżenie z daleka, miała
wrażenie, że koleżanka wygląda dziwnie staro. Jakby zupełnie nie pasowała do
roześmianych uczniów Hogwartu. Evangeline jednak nie miała ochoty na rozmowy.
Bez śniadania opuściła Wielką Salę i skierowała swoje kroki na pierwszą tego
dnia lekcję.
~*~
Willson
się uśmiechał, ukazując sznur równych, białych zębów. Może i stracił kilka
kilogramów, ale ani grama uroku osobistego i charyzmy. Stojąca z boku profesor
McGonagall też się cieszyła, że jej uczeń w końcu wrócił do zdrowia. No i
Dumbledore. Dumbledore też wyrażał aprobatę i żartował swobodnie. Tylko Albert
stał w gabinecie dyrektora i wyglądał, jakby zaraz miał zwymiotować.
Wieczorem
dokładnie wypolerował odznakę prefekta naczelnego, a dziś rano odpiął ją ze
swojej piersi. W drodze do gabinetu z całej siły ściskał ją w dłoni. Kiedy
wspiął się po krętych schodach, Willson już na niego czekał. Uścisnął go nawet
serdecznie, choć Albert najchętniej by go odepchnął. Nie mógł jednak tego
zrobić przy dwóch najważniejszych osobach w szkole.
–
Nie wymagam od Alberta, aby oddał mi odznakę – powiedział Gregory beztrosko. –
Na pewno był świetnym prefektem naczelnym.
–
Należy do ciebie – powiedział krótko Walker, kładąc odznakę na biurku. – Ja
tylko cię zastępowałem.
–
Cóż, chłopcy, myślę, że powinniście załatwić to między sobą – rzekł Dumbledore,
drapiąc się po nosie. – Obydwoje bardzo dobrze sprawdzaliście się w roli
prefekta.
Naprawdę? – pomyślał Albert. – Czyżby wszyscy już zapomnieli, jak Willson
nie udzielił pomocy, kiedy Evangeline straciła przytomność w sowiarni? Albo
tego, jak przezywał Beatrice i pojedynkował się na zaklęcia z Billem? Naprawdę
tak niewiele było trzeba, aby zapomnieć o tym wszystkim?
–
Mówiłem to, kiedy przyjmowałem odznakę, pamięta pan, panie dyrektorze? Że wróci
ona do Gregory’ego, jak tylko wyzdrowieje. To jest ten moment.
Dumbledore
przyjął tę informacje skinieniem głowy, a Willson, nie czekając na pozwolenie,
chwycił odznakę. Potarł ją energicznie o jedną ze swoich nowych, idealnie
skrojonych szat, a potem z dumą przypiął ją sobie do piersi tuż nad godłem
swojego domu. Nie przestawał się przy tym uśmiechać.
–
Bardzo się cieszę – wtrąciła profesor McGonagall. – A teraz idźcie na zajęcia.
I pamiętaj, Gregory, jakbyś miał jakieś kłopoty, czy problemy, to zawsze możesz
do mnie przyjść. Jakoś je rozwiążemy.
–
Dziękuję, pani profesor – rzekł chłopak.
Albert
pożegnał się szybko i niemal zbiegł ze schodów. Miał nadzieję, że Willson
będzie miał jeszcze jakąś sprawę do wyjaśnienia i nie uda mu się go dogonić. I
choć wiedział, że uciekanie nie ma sensu, to jednak próbował tę rozmowę jak
najbardziej odwlec w czasie. Niestety, tym razem mu się nie udało. Kiedy
zeskoczył z ostatniego stopnia, usłyszał rozbawiony głos Gregory’ego.
–
Albert, zaczekaj, dlaczego uciekasz?
–
Nie uciekam – burknął chłopak, nie zwalniając kroku. – Spieszę się na zajęcia.
Zapomniałeś? W poniedziałek rano mamy transmutację.
–
Nie zapomniałem, ale jakbyś nie zauważył, to McGonagall była z nami u
dyrektora, więc nie ma jej jeszcze w klasie. Też się spóźni kilka minut – dodał
Gregory. – Możesz mi powiedzieć, co się z tobą dzieje? Jesteś wściekły na tę
odznakę?
Odznaka – pomyślał Albert, nie mając odwagi powiedzieć tego na
głos. – Ta cholerna odznaka jest teraz moim
najmniejszym problemem, a gdybym mógł, to już dawno wyrzuciłbym ją do jeziora.
–
Nie – powiedział na głos, ważąc słowa. – Należy do ciebie. Jeśli mam być
szczery, to owszem, zazdrościłem ci jej we wrześniu, ale teraz jest mi to
zupełnie obojętne. Wiesz, Gregory, wiele się zmieniło. Ja się zmieniłem.
Chłopcy
przystanęli i spojrzeli sobie w oczy, a potem Willson zrobił coś, czego Albert
najmniej się spodziewał. Wybuchnął głośnym, perlistym śmiechem, przez który
ledwo mógł łapać oddech i powiedzieć cokolwiek.
–
Że co? – wydusił z siebie, kiedy trochę doszedł do siebie. – Wybacz, zabrzmiało
to strasznie patetycznie. Albercie, cóż się mogło takiego stać w ciągu tych
miesięcy, że aż tak się zmieniłeś? Siedziałeś sobie w ciepłym Hogwarcie, a ja
walczyłem o życie! Mogłem nigdy się nie obudzić, ale najwyraźniej nikogo to nie
obchodzi, skoro osoba odpowiedzialna za to wszystko nadal spokojnie się uczy.
–
O kim ty mówisz? – zapytał zaskoczony Walker. – Wiesz, kto ci to zrobił?
Wargi
Willsona wygięły się w nieprzyjemnym, ironicznym uśmiechu. Jego oczy zalśniły
niebezpiecznie.
–
Oczywiście, że wiem – odpowiedział. – Wszyscy to wiedzą, ale udają głupich, bo
siedzą w kieszeni jej cudownego, mądrego ojca.
–
Czekaj… Czy ty mówisz o Evangeline? – upewnił się Albert, czując, że jego głos
lekko drży.
–
Evangeline… – powtórzył oschle Gregory. – Tak, mówię o tej przebrzydłej Potter.
Powinni wylać ją ze szkoły i…
–
To nie była ona – wtrącił niespodziewanie Albert, a Willson uniósł z zaskoczeniem
brwi. – Nie patrz tak, mówię poważnie. Jestem pewny, że to nie była ona.
Evangeline jest w porządku. Mieliśmy… miałeś o niej złe zdanie.
–
Żartujesz sobie, Walker? Ja wiedziałem, że beze mnie będzie ci ciężko, ale nie
sądziłem, że jesteś aż tak naiwny, aby dać się omotać Potter.
–
Nikomu nie dałem się omotać! Po prostu uważam, że nasze zachowanie w stosunku
do niej było niesprawiedliwe i podłe. Wygląd jej skóry wynika z choroby i…
–
Wiem – wszedł mu w słowo Willson. – Słyszałem, że jest uczulona na wodę, czy
coś. To tylko potwierdza, jak wielkim jest dziwakiem i że w Hogwarcie nie ma
miejsca dla ludzi jej pokroju. Poza tym, zastanów się, czyją stronę trzymasz,
moją – ofiary, czy jej – agresora.
Gregory
odwrócił się na pięcie, zrobił kilka kroków, po czym zatrzymał się jeszcze na
chwilę i wyszeptał, nie odwracając głowy:
–
Naprawdę myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi, Albercie i że ucieszysz się na mój
widok. Nie mogłem się nawet doczekać spotkania z tobą.
A
potem odszedł, pozostawiając chłopaka samego z tymi słowami, które niczym
cienkie igły zaczęły wbijać się w jego ciało i dusze. Nie był gotowy na to
starcie i chyba nadal nie potrafił się chronić przed wpływami Gregory’ego
Willsona. Znów był tym samym, słabym i naiwnym Albertem Walkerem. Albertem,
którego najbardziej na świecie nienawidził. Przeklął pod nosem, czując, że to
wszystko naprawdę zaczyna go przerastać.
~*~
Evangeline
zobaczyła Billa z daleka. Stał pod klasą i mechanicznie wertował strony w
podręczniku. Wypatrzenie go nie było trudne nie tylko ze względu na
charakterystyczny wygląd, ale też dlatego, że numerologia nie była zbyt
lubianym przedmiotem. Nawet na eliksiry zapisało się więcej uczniów. Panna
Potter nie potrafiła ocenić, czy przedmiot ten w ogóle by się jej spodobał,
ponieważ w trzeciej klasie nawet nie brała go pod uwagę w wyborze.
Jej
pojawienie się w miejscach, w których nikt jej nie oczekiwał, zwykle budziło
niewielkie poruszenie i zainteresowanie. Tak samo było również pod klasą od
numerologii. Ciche szepty sprawiły, że Bill podniósł głowę zanim zdążyła
ostentacyjnie westchnąć.
–
Cześć – powiedziała, wkładając sporo wysiłku, aby jej ton brzmiał normalnie.
–
Cześć – odpowiedział dość oschle.
–
Pewnie wiesz, że Willson wrócił – rzekła tylko po to, aby zacząć jakoś rozmowę.
–
Tak, miałem nawet wątpliwą przyjemność zamienić z nim wczoraj kilka słów –
oświadczył, a samo wspomnienie tamtej chwili wywołało grymas na jego twarz. – Naprawdę
miałem nadzieję, że w tym roku nie będziemy musieli go oglądać.
–
Wiesz, z dwojga złego chyba wolę, aby zaliczył ten jeden semestr teraz i
zniknął mi z oczu na zawsze. Gdyby wrócił we wrześniu, to byłby na tym samym
roku co my i musielibyśmy go znosić na większości zajęć.
Bill
przytaknął powoli, zamykając podręcznik. Wpatrywał się w jej twarz długo i
odrobinę zbyt nachalnie. Evangeline zaczęła się peszyć pod ciężarem jego
wzroku. Odchrząknęła więc cicho.
–
A jak tam szlaban? – zapytała, zmieniając temat.
–
Cóż… beznadziejnie jak zwykle. Gebin kazał nam pisać esej, w którym ocenimy
który Śmierciożerca zasługuje na pocałunek dementora, a który na dożywocie w
Azkabanie. To tylko potwierdziło, jak wielkim jest świrem.
–
Powinniście to zgłosić.
Bill
machnął od niechcenia ręką i wzruszył ramionami.
–
Mamy już to z głowy – rzekł. – Gdyby się dowiedział, że skarżymy na niego
McGonagall, to mielibyśmy przechlapane i znów byśmy oberwali za jakąś
błahostkę. Już chyba wolę szlabany u Snape’a. Przy czyszczeniu śmierdzących
słoików przynajmniej nie trzeba zbytnio myśleć, a obydwoje wiemy, że ostatnio nie
wychodzi mi to najlepiej.
Evangeline
zacisnęła dłonie. Ostatnią rzeczą, jaką spodziewała się po Billu był tego
rodzaju atak. Zabolało, że przyszła do niego sama, starała się, a dla niego
najwyraźniej nie miało to znaczenia. Była zmęczona. Nieprzespana noc zaczęła
dawać jej się we znaki. Powinna poświęcić ten czas na drzemkę.
–
Nie atakuj mnie – powiedziała cicho. – Wiem, że nie zawsze jestem taka, jaką
chciałbyś, abym była, ale nie atakuj mnie. Nie dzisiaj.
Szeptała
cicho, aby nikt nie był w stanie zrozumieć jej słów. Nawet Bill miał z tym
niemały problem. Nachylił się delikatnie, a z jego twarzy powoli zaczęła
schodzić maska obojętności. Tym razem się zmartwił.
–
Evangeline, dobrze się czujesz? – zapytał, łapiąc ją za ramiona.
Dotyk
sprawił jej ból. Wzdrygnęła się mimowolnie, choć ostatnią rzeczą, jakiej
chciała w tamtym momencie było, aby Bill to dostrzegł.
–
Co ci jest? – zapytał, potrząsając nią delikatnie.
Teraz
już zaczęli zwracać na siebie uwagę reszty uczniów. Na korytarzu nie było już
słychać szeptów.
–
Nic – burknęła, próbując delikatnie wyrwać się z jego uścisku. – Nie wyspałam
się. Pójdę do pokoju wspólnego, zobaczymy się na transmutacji.
–
Może jednak odprowadzę cię do skrzydła szpi…
–
Nie – przerwała mu nazbyt agresywnie. – Nic mi nie jest, Bill. Porozmawiamy
wieczorem?
–
Tak – odpowiedział, uśmiechnął się i przez chwilę wyglądał jak dobry i poczciwy
Bill, któremu na niej zależy.
Evangeline
odeszła. A w głowie kręciło jej się tak bardzo, że miała ogromną nadzieję, że
stawia prosto kroki, a chłopak nie widzi jak walczy sama ze sobą. Bardzo
chciała zignorować wszystko na około i dostać się do lochów. Gdyby teraz się
położyła, to zapewne by zasnęła na kilka długich godzin. Jeśli obudziłaby się w
lepszym stanie, to wówczas zignorowałaby pogorszone samopoczucie i dalej robiła
swoje. Jeśli jednak dalej byłoby tak samo fatalnie, to poszłaby do pani
Pomfrey. Właśnie to sobie obiecała, że pójdzie do szkolnej pielęgniarki i
pozwoli jej poinformować tatę.
Z
tą myślą zeszła na parter zamku, a tam zupełnie niespodziewanie wpadła na
osobę, którą szukała już rano. Albert Walker wyglądał dziwnie pusto bez swojej
odznaki prefekta naczelnego. Choć Evangeline nie znała jego planu zajęć na
pamięć, to jednak miała pewne wątpliwości, czy aby nie powinien być teraz na
lekcjach.
–
Wagarujesz? – zapytała.
–
A ty?
Stali
chwile w milczeniu. Nie uśmiechali się i chyba żadne z nich nie miało ochoty na
tę rozmowę.
–
Nie chodzę na numerologię – wyjaśniła dziewczyna.
–
A ja powinienem być na transmutacji – odpowiedział. – Później powiem profesor
McGonagall, że bolał mnie brzuch. Nie wiem, czy mi uwierzy bo widziała mnie
przed zajęciami, ale chyba mnie to nie obchodzi.
–
Chodzi o Willsona? – zapytała, bo miała wrażenie, że Albert ma to nazwisko
wypisane na twarzy.
–
Tak – burknął. – Ja już naprawdę mam tego dość…
Chłopak
ukrył twarz w dłoniach, a Evangeline w pierwszej chwili miała wrażenie, że się
rozpłacze. Nagryzła wargę, czując ukłucie w okolicach serca.
–
Albercie… – szepnęła, po czym odważyła się dotknąć jego ramienia. Wzdrygnął
się. Zupełnie tak jak ona pod dotykiem Bill. Tylko on jej nie odtrącił, nie
próbował się wycofać, ani uciec. Po prostu stał i pozwolił, aby jej zimna dłoń
gładziła jego ramiona.
–
Marzę tylko o tym, aby ten rok jak najszybciej się skończył – wyjąkał, a głos
mu się łamał. – Nie chcę już tu być, nie chcę przejmować się tym głupim
konkursem i anonimami, nie chcę mieć nic wspólnego z Gregorym Willsonem.
–
Nie musisz – powiedziała cicho. – Możesz go zignorować, nie rozmawiać z nim i
trzymać się na dystans.
–
On cały czas próbuje mną manipulować, rozumiesz? – zapytał, opuszczając dłonie.
– W dodatku uważa, że to ty go otrułaś.
Evangeline
wiedziała, że nie powinna, ale nie udało jej się powstrzymać prychnięcia.
Wygięła nawet wargi w ironicznym uśmiechu i popatrzyła na Alberta.
–
No to mnie akurat nie dziwi – powiedziała. – Naprawdę spodziewałeś się po nim
czegoś bardziej odkrywczego?
Chłopak
zamyślił się na chwilę, a potem też delikatnie się rozchmurzył.
–
Chyba nie – powiedział tylko. – Po prostu martwię się tym, do czego może być
zdolny. Czy może chcieć ci w jakiś sposób zaszkodzić. Najpierw te anonimy, a
teraz Willson, masz stanowczo zbyt wielu wrogów.
Dziewczyna
prychnęła cicho.
–
Wcale się o niech nie proszę – powiedziała cierpko. – A może to Gregory pisał
te listy?
–
Nie… przecież był jeszcze wtedy nieprzytomny. Poza tym, rozpoznałbym jego pismo.
To dwie różne osoby chcą cię skrzywdzić.
–
Proszę cię, Albercie… Bo jeszcze pomyślę, że się o mnie martwisz. Poza tym, co
oni mogą mi zrobić? Nie dam się nabrać na zatrute czekoladki i nie wejdę jak
Bill i Bea do Wrzeszczącej Chaty. Naprawdę nie musisz się…
Nie
dokończyła. Ten poniedziałek ewidentnie miał szanse stać się jednym z
najgorszych dni w jej życiu.
Trzask.
Ani
ona, ani Albert nie zauważyli, jak ktoś za zakrętem zaczarował wiadro zimnej
wody, aby uniosło się nad ich głowami, a potem w najmniej spodziewanym momencie
przechylił je i wylał na nich całą zawartość.
Evangeline
zadrżała, kiedy lodowaty płyn kaskadami wpłynął po jej włosach, twarzy i
szacie. W pierwszej chwili naprawdę nie wiedziała z czym ma do czynienia, bo
tak bliski kontakt z taką ilością wody był dla niej czymś nowym i nieznanym.
Przez ułamek sekundy było jej okropnie zimno, fala bólu przyszła dopiero
później.
Najpierw
zapiekła ją twarz, później szyja, klatka piersiowa, ramiona i ręce. Krzyknęła.
–
Jasna cholera. – Głos Alberta słyszała jakby z oddali. – Uspokój się – mówił do
niej i chyba potrząsał nią delikatnie. – To tylko woda. Nic się nie stało,
zaraz się osuszysz.
Ale
ona nie słuchała. Ból zaczął odbierać jej resztki świadomości. Miała wrażenie,
że ktoś przypala jej skórę, polewa żrącym kwasem, pozostawiając sączące się
rany. I chyba rzeczywiście tak było, bo w ułamku sekundy napotkała przerażony
wzrok Alberta. Jego twarz była dziwnie blisko. Mogła dokładnie zobaczyć krople
wody spływające po jego okularach i twarzy. Mogła też policzyć niewielkie
pieprzyki, znajdujące się na jego twarzy.
–
To mnie parzy – wyszeptała w końcu.
Jakaś
część jej resztkami sił próbowała utrzymać się na powierzchni świadomości. Inna
marzyła tylko o tym, aby jak najszybciej stracić przytomność.
Spada.
Nie ma już nic. Jest tylko ona i niemożliwy do opisania ból. I krzyk, który
rozdziera jej gardło.
I
metalowe wiadro, które z brzdękiem toczyło się po kamiennej podłodze.
W tym wspomnieniu Evangeline znów ma
sześć lat. Siedzi na kanapie w eleganckim salonie i słucha, jak jej mama gra na
fortepianie. Obserwuje profil kobiety i jej powiększający się ciążowy brzuch. Widzi
jej zadumę i radość, że w końcu spełni się jej największe marzenie.
– Będziesz miała Braciszka lub
Siostrzyczkę – mówi cicho, a jej słowa giną między dźwiękami fortepianu. –
Evangeline, będziesz musiała być dla niego dobra i zawsze mu pomagać. Jesteś
starsza, a taka jest kolej rzeczy.
Dziewczynka przytakuje, obserwując swą
piękną matkę. Przez chwilę zachwyca się kaskadami jej jasnych włosów i
niebieskimi oczami. Myśli o tym, że jej Braciszek lub Siostrzyczka będą tak
samo piękni, że będą mieć wszystko to, czego nie dano jej.
Evangeline bezwiednie bawi się bandażem,
którym jej tata przewiązał rany na jej dłoniach. Mama tego nie lubi. Karci ją
wzrokiem, przerywa grę i mówi:
– Przestań, kochanie… Tata wróci późno,
kto opatrzy ci rany do jego powrotu? Chyba będę musiała z nim porozmawiać, aby
zaczarował węzełki tak, abyś nie mogła już ich rozwiązać.
Dziewczynka bez słowa kładzie dłonie na
kanapie, a mama wraca do gry. Muzyka płynie przez elegancki salon i osiada w
każdym jego zakamarku.
– Twój Braciszek lub Siostrzyczka zapewne
będą pięknie grać – dodaje jeszcze mama, a w jej oczach płonie ogień radości.
Dźwięki gromadzą się pod sufitem, jest
ich tak wiele, że zaczynają ulatywać przez okno. Znikają wśród kropel deszczu.
* * *
Notka z dedykacją dla wszystkich tych, co tak jak ja, najlepiej czują się we własnych czterech ścianach i dla których nie ma znaczenia, czy jest sylwester, czy zwykły dzień. Oraz dla tych, co również uważają, że petardy powinny być zabronione.
A z okazji Nowego Roku życzę Wam zdrowia, spełnienia marzeń, czasu na realizację swoich pasji, cierpliwości i zapału. Bo jak wszyscy dobrze wiemy, samo nie zrobi się nic.
Jestem ciekawa i może też trochę przerażona, jak pomyślę, co może przynieść ten rok. Bo jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to w lipcu w końcu obronię tytuł magistra, a co za tym idzie, moje życie wkroczy na zupełnie inny etap. Mimo wszystko mam ogromną nadzieję, że w roku 2020 uda mi się zakończyć Szczyptę i ruszyć z nowym, własnym pomysłem na opowiadanie.
Pozdrawiam Was, całuję i dziękuję za to pół roku. Nie spodziewałam się, że ta spontaniczna decyzja o powrocie do pisania będzie tak dobra. Bez pisania przeżyłam jakieś pięć lat...
Wszystkiego dobrego w 2020 roku, Elfabo! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że wróciłaś do regularnego pisania :). Jestem wierną czytelniczką Twojej twórczości jeszcze od czasów opowiadania o Ginny i Remusie. Choć chyba nigdy nie zostawiłam komentarza, nad czym ubolewam i biję się w pierś, zawsze bardzo podobało mi się zarówno "Serce Wybrańca", jak i Twoje pozostałe teksty. Jest w nich coś naprawdę magicznego, nie tylko jeśli chodzi o tematykę :D. Mam nadzieję, że wena będzie dopisywać i uda Ci się dokończyć "Szczyptę". :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło,
Lilyanne.
Jasna cholera! No nie biedna Evangeline! Kto to zrobił do jasnej anielki!
OdpowiedzUsuń