Walentynki.
Święto miłości, słodkości, różu i… dramatów. Każdy przecież wie, że to idealny
dzień do wszczynania kłótni i przeżywania osobistych tragedii. Tu nawet nie
chodzi o zdrady czy bolesne rozstania. Pretekstem do malej awantury może być
wszystko. Zimny kurczak na kolację, dwie świece zamiast trzech, stanowczo za
mało róż lub zbyt ciepły szampan. Do wyboru, do koloru. Dlatego też, tego dnia
najlepiej być singlem. Problem pojawia się wówczas, kiedy nie do końca wiesz,
czy jeszcze jesteś sam, czy jednak już w związku. Właśnie taką zagwozdkę miał
Bill Weasley. Z jednej strony Evangeline dawała mu sygnały, że ich relacja jest
czymś więcej niż tylko przyjaźnią, a z drugiej była przy tym na swój sposób
ironiczna i chłopak nie do końca był pewny, czy traktuje go poważnie.
Bardzo
chciał coś dla niej zrobić. Dać jej jakiś oczywisty sygnał, że uważa to
wszystko za coś więcej. I nawet nie
chodziło o to, że są walentynki. Praktycznie rzecz ujmując to święto bardziej
mu przeszkadzało niż pomagało. Czuł się przez nie dziwnie zobowiązany.
Evangeline
nie chciała iść z nim do Hogsmeade, ale Bill czuł, że w swoich powodach była
szczera. Szczególnie że tego dnia, śnieg znów zaczął sypać jak szalony, przez
co ciężko było nawet wyjrzeć przez okno. Chłopak miał do załatwienia kilka
spraw, wiec postanowił udać się do wioski sam, obiecując sobie przy tym, że
wróci najpóźniej za trzy godziny, a potem spotka się z Evangeline i
przynajmniej spróbuje dowiedzieć się na czym stoi.
Na
liście rzeczy do kupienia znalazł się granatowy atrament (chłopak zaczął go
zużywać stosunkowo zbyt szybko, robiąc notatki do konkursu według wytycznych
Evangeline), nowa waga do odmierzania składników do eliksirów (bo stara
zaczynała go zawodzić, wybierając sobie najgorszy moment) i trochę słodkości,
aby umilić sobie zimowe wieczory. Pomyślał też, że fajnie byłoby kupić coś
pannie Potter. Problem leżał jednak w tym, że nie miał zbyt wiele pieniędzy i
wiedział, że dziewczyna zasługuje na coś specjalnego, niebanalnego, a zupełnie
nie miał pomysłu, co by to mogło być.
Najważniejszą
rzeczą na liście była waga, więc to od niej postanowił rozpocząć zakupy.
Najpierw jednak musiał dostać się do odpowiedniego sklepy, co wcale nie było
proste. Bill nie wiedział, co było gorsze. Przepychanie się przez roześmianych
uczniów, czy brodzenie w głębokim śniegu, który w dodatku padał tak mocno, że
chłopak czuł, że jego szal zaczyna przemakać, co zapewne skończy się ostrym
przeziębieniem i odwiedzinami w skrzydle szpitalnym.
Bill
westchnął z ulgą, kiedy z daleka zobaczył szyld apteki. Kiedy w końcu dostał
się do sklepu, uderzył go dość przyjemny zapach mieszanki ziół. A co ważniejsze
wewnątrz było ciepło, sucho i cicho. Najwyraźniej tego dnia uczniowie Hogwartu
nie zamierzali zajmować sobie głowy tak przyziemnymi sprawami jak apteka i
woleli w pełni poświęcić się rozrywkom.
Przy
ladzie stała tylko jedna kobieta, która wyraźnie nad czymś dumała. Chłopak
przyjrzał się jej dyskretnie. Była szczupła i wysoka. Ze względu na jej długie,
rozpuszczone włosy w pierwszej chwili można było pomylić ją z uczennicą
starszych klas. Jednak siateczka drobnych zmarszczek wokół oczu zdradzała, że
ma się do czynienia z dojrzałą kobietą.
–
Cóż… – mruknęła do ekspedientki, a jej głos był dziwnie zimny i oschły. –
Proszę dopisać do mojego zamówienia cztery smocze wątroby i dwie buteleczki
jadu czerwonego trutniowca krwiopijcy. Tylko ma być świeży, bo kiedy ostatnio
zamówiłam odwłoki sennych świetlików, to na niewiele mi się zdały.
–
Oczywiście – odpowiedziała ekspedientka, nerwowo notując coś w swoim notatniku.
– Zamówienie na nazwisko Wagner, prawda?
–
Walker – poprawiła ostro, a Bill odruchowo spojrzał na profil kobiety. – Ma tam
pani dane Edmunda Walkera i pod jego adres proszę wysłać zamówienie.
Ekspedientka
przytaknęła nerwowo, a tajemnicza klientka chyba wyczuła, że jest obserwowana,
bo odwróciła głowę, aby rozejrzeć się po aptece. Kiedy jej wzrok napotkał
zmieszane oczy Billa, uśmiechnęła się delikatnie, jakby próbowała zatuszować
nim niezbyt dobre pierwsze wrażenie.
Chłopak
nie zrobił nic. Uznał, że najrozsądniej
będzie poczekać cierpliwie. Przecież nie było nic niezwykłego w tym, że stała
przed nim kobieta, która prawdopodobnie nazywała się tak samo, jak jego szkolny
kolega. Mogła być nawet matką Alberta i w tym również nie byłoby nic
nadzwyczajnego. Pewnie umówili się w Hogsmeade na herbatę, ale najpierw
postanowiła załatwić swoje sprawunki. Bardziej interesującym zdawało się
pytanie, po co były jej dwie buteleczki akurat tego, wyjątkowo trującego jadu.
Bill
nie potrafił się skupić i myślał o całej sytuacji nawet kiedy kobieta opuściła
aptekę i zniknęła wśród tłumu uczniów. Swoje roztrzepanie przypłacił tym, że
ekspedientka namówiła go na droższą wagę, która niekoniecznie była dużo lepsza.
Kiedy miał wychodzić przeszła mu przez głowę myśl, że zawsze może zapytać o to
Alberta. Pchnął więc drzwi, prowadzące na ulicę i…
Trzask…
Sądząc
po mocnym oporze, trafił w coś, albo raczej w kogoś.
–
Ałł… – jęknęła niewielka postać, kuląc się w puchowej kurtce, a Bill szybko
zorientował się, że uderzył w Beatrice Doyle.
–
Przepraszam! – Bill niemal krzyknął z zakłopotaniem. – Nic ci nie jest?
Dziewczynę
najwyraźniej lekko zamroczyło, bo chwilę trwało zanim rozmasowała czoło,
rozejrzała się i zorientowała, że oberwała właśnie od Billa. Uśmiechnęła się
krzywo i wyprostowała.
–
Nic ci nie jest? – powtórzył pytanie chłopak, zdając sobie sprawę, że kilka
osób przystanęło, bo cała sytuacja zaczęła robić się interesująca.
–
Nie… – burknęła dziewczyna. – Już chyba w porządku, ale będę mieć niezłego
guza. Próbowałam iść bokiem, bo wszędzie straszny tłum, ale najwyraźniej nie
był to najlepszy pomysł. Chyba najlepiej zrobili ci, co zostali w zamku.
–
Chyba tak… jesteś sama? Może dasz się zaprosić na herbatę na przeprosiny? – zapytał
bez większego zastanowienia.
Bea
słysząc to pytanie zakłopotała się lekko, a potem rozejrzała po uliczce, jakby
chciała się upewnić, że nie ma towarzystwa. Wzruszyła ramionami.
–
Może najpierw odwiedzimy kilka sklepów? – zaproponowała. – Chciałam zrobić małe
zakupy, a mam wrażenie, że w tym momencie wszyscy szukają miejsca w
kawiarenkach.
Bill
zamyślił się na chwilę. Nie miał aż tyle czasu, aby marnować go na sprawunki i
herbatę. O trzynastej miał się spotkać z Evangeline, co było sprawą
priorytetową tego dnia. Ale z drugiej strony jakoś nie potrafił odmówić
Beatrice. Spoglądała na niego, uśmiechała się, a jej oczy lśniły podobnie do
licznych kolczyków, które zdobiły jej twarz. Poza tym, sam proponował napicie
się czegoś ciepłego, więc głupio by było
wykręcać się w tym momencie.
–
Jasne – rzekł, mając nadzieję, że ton jego głosu brzmi swobodnie. – To gdzie
idziemy najpierw? Muszę jeszcze kupić atrament, strasznie dużo go zużywam w tym
semestrze, też tak masz?
Bea
uśmiechnęła się delikatnie, a potem wspólnie ruszyli przez zatłoczone ścieżki
Hogsmeade. Rozmawiali na tyle, na ile pozwalał im na to rozkrzyczany tłum
uczniów Hogwartu i mróz szczypiący w twarz.
Kupili
co potrzeba – odwiedzili Miodowe Królestwo, sklep Scrivenshafta, księgarnie i
sklep Derwisza i Bangesa, w którym Bill zaczynał powoli tracić cierpliwość, bo
czas uciekał zaskakująco szybko, a Beatrice musiała wszystko dokładnie obejrzeć
i wyrazić swoją opinię. Uznała między innymi, że fałszoskopy, to zupełnie
nieprzydatne rzeczy, bo wiadomo, że na co dzień mamy do czynienia z ludźmi,
którzy w większości są nieuczciwi i niegodni zaufania. Chłopak przyznał jej
rację, tym bardzie, że kiedy wziął niewielki bączek do ręki, ten zaczął dość
intensywnie wirować.
–
To rzeczywiście jakaś tandeta – westchnął Bill, odkładając niewielki przedmiot
na miejsce. Nie zauważył jednak, że przez twarz Beatrice przebiegł cień
zakłopotania.
Dla
chłopaka zakupy zakończyły się połowicznym sukcesem. Może i kupił to, na czym
mu zależało, ale nadal nie miał podarunku dla Evangeline.
–
Strasznie jestem ciekawa tej czekolady z Miodowego Królestwa – trajkotała jak
najęta Bea. – Biała z cukrowymi płatkami róż… Uwielbiam różany dżem, więc
pewnie ona też mi zasmakuje. Moja babcia robiła kiedyś wspaniałe dżemy.
Wszystko ekologiczne, prosto z ogródka. Robiła też różaną nalewkę. Szkoda, że
byłam dzieckiem i nie pozwolono mi jej spróbować… Pamiętam tylko, że miała
lekko różowy kolor… Słuchasz mnie?
–
Jasne, że tak – rzekł szybko Bill, przystając na chwilę. – Tak sobie myślę, czy
każda dziewczyna lubi róże?
Pytanie
lekko zakłopotało Beatrice. Uśmiechnęła się niepewnie, jakby sama nie
wiedziała, co powinna mu odpowiedzieć. Westchnęła, po czym mechanicznie
podrapała się po nosie.
–
Cóż… lubię smak róży i zapach różanego kremu, ale gdyby ktoś dał mi różę, to
pomyślałabym, że to okropnie sztampowe i mało oryginalne. Ale domyślam się, że
nie pytasz o mnie, tylko o… Evangeline.
Bill
wyczuł w głosie koleżanki nutkę żalu i napięcia. Nie spodziewał się tego, że
Bea może w jakiś sposób go podrywać, ale jej zaciśnięte w cienką linię usta
zdradzały coś innego. Już chciał coś powiedzieć, jednak dziewczyna była
szybsza.
–
Nie sądzę, aby róże pasowały do Evangeline Potter – powiedziała oschłym głosem.
– A jeśli mam być zupełnie szczera, to w ogóle nie widzę jej z kwiatami. Są
chyba nazbyt delikatne.
–
Evangeline nie jest taka, jaką postrzega ją większość osób – oznajmił pewnie
Bill, czując moralną potrzebę, aby stanąć w obronie dziewczyny. – Sporo w życiu
przeszła, nie jest jej łatwo radzić sobie z chorobą, a inni ludzie wcale jej
nie pomagają tymi ciągłymi przytykami.
–
Daj spokój, Bill, kiedyś też nie byłeś święty – rzekła Bea, splatając ręce na
piersiach. – Nie wspomnę już o tym, co wyprawiał Charlie.
Chłopak
poczuł, że słowa Krukonki ugodziły go prosto w serce. Miał niepokojące
wrażenie, że jego policzki przybrały szkarłatnej barwy. Był wściekły, ale Bea
miała trochę racji.
–
Nie wiedziałem, że jest chora – powiedział, a nerwowy śmiech Beatrice
utwierdził go w przekonaniu, że słowa te były wyjątkowo głupie.
–
Słaby argument – burknęła.
Bill
już miał przyznać jej rację, kiedy zupełnie niespodziewanie zawiał ostry wiatr,
który omal nie zwalił ich z nóg. Dzień od rana był nieprzyjemnie chodny, ale
nic nie zwiastowało nadejścia huraganu. Chłopak schował twarz za
przedramieniem, bo ostrych podmuch poderwał do lotu, leżący na uliczkach śnieg.
Kątem oka dostrzegł, że Bea ma większe kłopoty z utrzymaniem równowagi, a w
dodatku wicher zerwał jej z głowy wełnianą czapkę.
–
O nie, moja czapka! – krzyknęła, jakby chciała zagłuszyć siły natury.
Bill
widział, jak kolorowe nakrycie głowy ucieka, niesione ostrym wiatrem. I wówczas
zdał sobie sprawę, że wszystko dziwnie szybko ustało. Płatki śniegu powoli
opadały na chodnik, a inni uczniowie Hogwartu rozglądali się niepewnie, jakby
żaden z nich nie był do końca pewny, co właściwie się stało.
–
Świetnie – burknęła Bea, a potem ruszyła w przeciwną stronę niż zamierzali iść.
–
A ty dokąd? – zapytał Bill do jej pleców.
–
Idę znaleźć czapkę – odpowiedziała, nawet się nie odwracając. – Zaraz
przemarzną mi uszy. Możesz wracać do szkoły. Poradzę sobie.
Chłopak
przez chwilę wpatrywał się w jej niewielką, oddalającą się sylwetkę. Widział,
jak na głowę naciąga kaptur kurtki. Zamyślił się. Jeśli teraz ruszy w kierunku
Hogwartu, to zdąży na spotkanie z Evangeline. Co prawda nie będzie miał dla
niej prezentu, ale przynajmniej nie będzie spóźniony. Ale z drugiej strony on i
Bea znajdowali się na skraju wioski, dalej było już tylko zejście do
Wrzeszczącej Chaty, która sama w sobie nie była czymś niebezpiecznym, ale ostre
i oblodzone spady terenu mogły przyczynić się do nieszczęśliwego wypadku. Bill
wahał się jeszcze chwilę, a potem uznał, że te kilka minut nie zrobi mu chyba
aż tak dużej różnicy. W razie czego będzie całą drogę biegł.
–
Zaczekaj, Bea! – krzyknął, po czym podbiegł do koleżanki. – Razem znajdziemy ją
szybciej.
Dziewczyna
nie odpowiedziała, więc w milczeniu brodzili przez sięgający kolan śnieg. Widać
było, że ścieżka ta nie była zbyt chętnie uczęszczana. Dało się dostrzec
nieliczne ślady, ale raczej większość uczniów darowała sobie wycieczkę w to
miejsce.
Wrzeszcząca
Chata ukazała się im dość szybko. Wszystko za sprawą ogołoconych z liści drzew.
Był to strzelisty, piętrowy budynek. Wyglądał jak ciemna, opuszczona rudera,
która idealnie kontrastowała z bielą śniegu. Większość okien zabita była
deskami. Chata otoczona była metalowym płotkiem, a tuż za nim, parę metrów od
drzwi wejściowych, leżało coś, co obydwoje rozpoznali już z daleka – wełniana
czapka Beatrice.
–
Skoro już tu jesteś, to czy możesz mi ją przynieść? – zapytała Beatrice.
–
Jasne… – burknął Bill, a potem przymierzył się do sprawnego przeskoczenia przez
płot.
Ciężko
było mu zaleźć miejsce, na którym mógłby się podeprzeć, więc w efekcie
wylądował twarzą w śniegu, co i tak było lepsze od metalowego zakończenia,
które mogło mu się wbić w wiadome miejsce.
–
Nic ci nie jest? – zapytała Bea, kiedy otrzepywał się ze śniegu.
–
Nie… pręty są lekko oblodzone – skłamał, aby wyjaśnić swoją nieporadność.
Bea
nic nie powiedziała. A może powiedziała, ale tak cicho, że jej nie usłyszał.
Przedzierał się przez śnieg, który sięgał mu niemal za kolana. Przez chwilę
przeszło mu przez myśl, że pewnie od lat nikt nie postawił stopy na podwórzu
Wrzeszczącej Chaty. Było to całkiem fajne uczucie, kroczyć jakąś niezbadaną
ścieżką. I choć wiedział, że cały czas jest w Hogsmeade, że na plecach ma wzrok
Beatrice i raczej nie ma szans, aby się zgubić, to jednak poczuł dziwny
dreszczyk emocji i ekscytację. A do tego brodził w nieudeptanym śniegu.
Przywołało to wspomnienie z dzieciństwa. Pamiętał, jak wraz z Charliem
wychodził przed dom, rzucali się śnieżkami, lepili bałwana i robili aniołki na
śniegu. One też najlepiej wychodziły na tym nieudeptanym i świeżym. Uśmiechnął
się pod nosem i siłą woli powstrzymał się przed rzuceniem się w śnieg. Teraz
miał siedemnaście lat, dla świata czarodziejów był już dorosły, zdrowy rozsądek
musiał więc wziąć górę. A poza tym… i tak był już dostatecznie przemarznięty.
W końcu udało mu się dotrzeć do czapki. Kiedy
chwycił ją w swoje skostniałe z zimna palce uświadomił sobie, jak wielkim był
idiotą. Wystarczyło przywołać ją jednym, prostym zaklęciem, a nie narażać się
na pośmiewisko, przeskakując płot.
–
Świetnie – burknął, mając nadzieję, że Bea na to nie wpadnie.
Robiąc
dobrą minę do złej gry, odwrócił się i w triumfalnym geście uniósł zgubę
koleżanki nad głowę. Bea zaczęła teatralnie bić mu brawo, a potem potarła
ramiona, co było jasnym znakiem, że ma się spieszyć, bo marznie. No tak… marznie… a co ja mam powiedzieć? –
przeszło mu przez myśl. – Przynajmniej
będę miał pretekst, aby jak najszybciej wrócić do szkoły. Powiem, że obydwoje
jesteśmy przemoczeni, więc musimy jak najszybciej założyć suche skarpety i
owinąć się kocem.
Odwrócił
się i już miał zrobić pierwszy krok w kierunku Beatrice, kiedy nagle usłyszał
okropny huk. Podskoczył, czując, jak jego serce łomocze w piersi. Szczególnie,
że był niemal pewny, że ten dźwięk
dobiegł go z Wrzeszczącej Chaty. Pierwsza myśl – uciekać. Druga myśl –
sprawdzić. Trzeciej myśli już nie było, bo zagłuszył ją przeraźliwy krzyk.
Wzrokiem
napotkał oddaloną twarz Beatrice. Jej oczy się rozszerzyły, więc musiała
usłyszeć to samo.
Bill
się wahał. Naprawdę się wahał. A potem znów coś bardzo głośno huknęło.
Wrzeszcząca Chata niemal zadrżała, a on sam czuł dziwne wibracje pod stopami.
Nie
widząc do końca, co wyprawia i jakie mogą być tego konsekwencje, zrobił kilka
kroków w stronę starego, nawiedzonego domostwa. Chciał tylko zerknąć…
–
Wracaj tu! – Usłyszał drżący krzyk Beatrice.
Chłopak
jej nie posłuchał. Podszedł do jednego z okien. Było zabite grubymi, dębowymi
deskami, ale mógł przyłożyć oko do szpary, znajdującej się między nimi. Stał
tak przez chwilę, czekając, aż jego wzrok przyzwyczai się do panującego
wewnątrz mroku. Nic z tego. Był w stanie dostrzec tylko zarys czegoś dużego, co
mogło być równie dobrze ogromną szafą, jak i ludzką sylwetką. Wówczas Bill
zmienił taktykę i zamiast oka, do szpary przyłożył ucho.
Usłyszał
coś dziwnego. Szmery i świsty, a potem ciche jęki. O ile to w ogóle były jęki,
bo bardziej prawdopodobne, że to wiatr huczał w zakamarkach starego domostwa.
Ale o tym Bill nie pomyślał, bo w jego głowie zrodziła się ogromna chęć
niesienia pomocy. Po pierwsze był Weasleyem. Po drugie był Gryfonem. Po trzecie
był prefektem. Te trzy argumenty powinny wystarczyć każdemu, kto miałby
wątpliwości, dlaczego chłopak postanowił wejść do środka.
Podszedł
do drzwi. Te były jednak zabarykadowane. Wyciągnął różdżkę i szybko zdał sobie
sprawę, że są one chronione silnymi zaklęciami, więc będzie musiał poszukać
innego sposobu, aby dostać się do środka. Postanowił więc obejść chatę, kiedy
nagle poczuł silne szarpnięcie za ramie. Niemal krzyknął ze strachu, ale głos,
który usłyszał za plecami szybko go uspokoił.
–
Czy ty upadłeś na głowę? – zapytała agresywnie Beatrice.
Wyglądała
fatalnie. Była cała oblepiona śniegiem. Miała go na kurtce, szaliku i włosach,
więc musiała zaliczyć niezły upadek przy przechodzeniu przez płot. A w dodatku
ze względu na jej niski wzrost, śnieg sięgał jej do połowy uda.
–
Chodźmy stąd, Bill – powiedziała już spokojniej, choć w jej głosie dało się
usłyszeć błagalny ton. Pociągnęła go nawet za rękaw. Przypominała mu przy tym
jego siostrę Ginny.
–
Ale tam ktoś krzyczał – powiedział chłopak. – Trzeba to sprawdzić.
–
Oszalałeś? Nie będziemy tego sprawdzać sami. Możemy iść po kogoś dorosłego, czy
coś… – powiedziała, a jej głos naprawdę drżał. Chłopak miał nawet wrażenie, że
zaraz się rozpłacze.
–
Ja jestem dorosły – oznajmił, wytaczając najbardziej dziecinny argument świata.
I
wówczas to zobaczył. W jednym miejscu przy ścianie domu nie było śniegu. Stało
się tak zapewne dlatego, że znajdował się tam niewielki daszek, który osłonił
ten niewielki skrawek ziemi. A przy podłożu było coś jeszcze. Niewielki lufcik,
prowadzący prawdopodobnie do piwnicy. Co więcej był on uchylony.
Bill
nie czekał długo i niemal rzucił się w jego kierunku. Okienko otworzyło się bez
problemu i wyglądało jak czarna dziura, prowadząca do czegoś nieznanego i
bardzo niebezpiecznego. Było niewielki, ale przy odrobinie szczęścia, chłopak
dałby radę się przez nie przecisnąć.
–
Nawet o tym nie myśl! – jęknęła Bea, ponownie łapiąc go za rękaw.
–
Muszę to sprawdzić. Ty zostań, w razie czego biegnij po pomoc.
Jej
zaróżowione od mrozu policzki pobladły. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale
Bill był szybszy. Ukucnął i opuścił nogi do wnętrza chaty. Nie poczuł podłogi,
więc nie miał pojęcia, jak tam jest wysoko. W dodatku jego kurtka była dość
obszerna, co jeszcze bardziej utrudniało przeciśnięcie się przez otwór.
Policzył
do trzech, a potem z duszą na ramieniu wślizgnął się do środka. Najpierw
uderzył się głową w ramę okienną, a potem jego kolana dość mocno stuknęły o
betonową podłogę. Jęknął w ciemność, przerywając tym samym głuchą ciszę, panującą
wewnątrz.
Zamarł,
wpatrując się w ciemność, a potem wyciągnął różdżkę.
–
Nic ci nie jest?! – Usłyszał jeszcze wołanie Beatrice.
–
Jest w porządku. Strasznie tu ciemno – odpowiedział, a potem rozpalił światło
na końcu swojej różdżki, rozświetlając tym samym niewielkie pomieszczenie.
Bill
nie był pewny, czego mógł się spodziewać, ale tu było zaskakująco pusto. Trafił
chyba do pomieszczenia, które miało pełnić funkcję spiżarki, bo na ścianach
przymocowano wąskie półki. Teraz jednak stało puste. Już chciał ruszyć w stronę
zamkniętych drzwi, znajdujących się na przeciwległej ścianie, kiedy nagle cos
ciężkiego upadło za jego plecami. Dopiero po chwili zorientował się, że to
Beatrice poszła w jego ślady i wślizgnęła się do wnętrza. Wstała z podłogi i
otrzepała spodnie.
–
Chyba nie myślisz, że będę tam stać i czekać, aż coś ci się stanie? – zapytała.
– Swoją drogę, tu przynajmniej jest cieplej. Choć nadal uważam, że jest to
najgłupszy pomysł, na jaki mogłeś wpaść.
Bill
nie wiedział, czy obecność koleżanki jest przejawem jej odwagi, czy
tchórzostwa, ale jeśli miał być szczery sam przed sobą, to wolał, że była tu z
nim. We dwoje zawsze raźniej.
–
Sprawdźmy to i zmywajmy się stąd – dodała jeszcze Bea, ale nie ruszyła się z
miejsca. To Bill musiał iść przodem.
Wyszli
ze spiżarni i ruszyli wąskimi schodkami w górę. W chacie było dziwnie cicho.
Jedynymi odgłosami były szmery wiatru. Wszystko było pokryte grubą warstwą
kurzu, a w każdym kącie czaiły się cienie i mroki, które przysparzały ich o
dreszcze. W końcu dotarli do głównej izby. Stało tam stare łóżko z poszarpanym
baldachimem. Bill przyjrzał się bliżej materiałowi. Miało ślady po ogromnych
pazurach.
A
potem Beatrice pokazała mu coś, co znajdowało się na drewnianym parkiecie.
Ciemne ślady zaschniętej krwi i kępy czarnego futra.
–
To musi być bardzo stare – powiedział Bill, przyglądając się znalezisku.
Wygląda, jakby nikogo nie było tu od lat. Spójrz, kurz na posadzce nie ma
śladów błota.
–
Cudownie – rzekła Bea z przekąsem. – Czyli możemy już iść?
Chłopak
nie odpowiedział. Podszedł do zakurzonego paleniska i przejechał palcem po
marmurowej płycie kominka. Czuł coś dziwnego. Jakiś dreszcz przebiegł po jego
plecach, ale nie miało to związku ani z zimnem, ani ze strachem, ani z
ciemnością. Pomyślał o tym, co mogło się tu wydarzyć. O miejscach, które niosą
za sobą historie ludzi, o których nigdy nie opowiedzą.
Z
zamyślenia wytrwało go ciche skrzypnięcie. To Beatrice otworzyła kufer, stojący
w rogu pomieszczenia. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w to, co leżało na
jego dnie. Bill obserwował jak wkładała do środka rękę, a potem wyjmuje z
wnętrza jakiś owalny, biały przedmiot.
–
To bandaże – powiedziała, rozwijając jeden z nich. – Są też butelki po jakiś
eliksirach, ale chyba wszytko wywietrzało. I jest też to – dodała, unosząc nad
głowę niewielką książkę i stertę odręcznych notatek.
Bill
podszedł do dziewczyny i przyjął od niej znalezisko.
–
Przemiana w zwierzę, najtrudniejszy
rodzaj transmutacji – odczytał na głos wygrawerowany na skórzanej okładce
tytuł książki. Potem pobieżnie przejrzał notatki. Był niemal pewny, że pisały
je różne osoby. Pismo się zmieniało. Raz było równe i schludne, innym razem
drobne i okrągłe, potem bardzo nieczytelne i ciasne (nawet trochę podobne do tego Evangeline – przeszło mu przez myśl).
I
nagle, zupełnie niespodziewanie z książki wyślizgnęła się fotografia. Wirowała
przez chwilę, nim opadła na okurzoną podłogę. Bea oświetliła ją blaskiem swej
różdżki. Przedstawiała ona czterwch chłopaków, którzy uśmiechali się od ucha do
ucha i machali do obiektywu aparat. Byli uczniami Hogwartu, bo nosili na sobie
czarne szaty, a na ich piersiach mieniły się odznaki Gryffindoru.
–Wcale
nie jest taka stara – rzekła dziewczyna, biorąc zdjęcie do ręki. – Z tyłu jest
data. Hogwart, tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty piąty rok. To zaledwie
dwanaście lat temu.
Bill
przytaknął, choć poczuł się trochę zawiedzony. Wrzeszcząca Chata wydawała mu
się czymś nienamacalnym. Miejscem sekretów i tajemnic sprzed tysięcy lat (choć
chłopak nigdy nie zastanawiał się, kiedy ją wybudowano), a teraz stał w jej
wnętrzu i czuł tylko dziwny smutek i żal.
Niewiedział
nawet, kiedy schował do wewnętrznej kieszeni książę i notatki. Tu i tak nikomu
się nie przydadzą.
–
Czy możemy już wracać? – zapytała Bea. – Sam widzisz, tu nikogo nie ma.
Przecież od lat ludzie gadają, że ten dom jest nawiedzony. Pewnie jakieś duchy
kryją się po szafach. Albo boginy. A ja nie chcę na żadnego natrafić.
–
Dobra – przyznał jej rację po krótszej chwili zastanowienia. – Idziemy.
Wychodząc
z pomieszczenia, Bill zauważył, że Bea zostawiła na kominku fotografię. Chłopak
mechanicznie schował ją do kieszeni, a potem ruszył śladami koleżanki.
W
milczeniu zeszli ponownie do piwnicy i bez problemu odnaleźli niewielką, pustą
spiżarkę. Coś jednak się w niej zmieniło, a po twarzy Beatrice poznał, że i ona
tę zmianę zauważyła. Nie wielkie okienko nie dość, że było szczelnie
zatrzaśnięte, to jeszcze ktoś zabił je deskami tak, że do wnętrza nie dochodził
nawet najmniejszy promień światła.
–
To żart? – wydusiła z siebie Bea.
Bill
nie odpowiedział. Jeśli ktoś w tym duecie powinien zachować zimną krew, to był
to właśnie on. Podszedł do okna i rzucił kilka prostych zaklęć. Nawet nie
drgnęło. Wszystko zdawało się być zapieczętowane wyjątkowo silną magią. Chłopak
jednak się nie poddawała. A w zasadzie już tylko udawał, że próbuje coś
zdziałać, bo bał się momentu, w którym powie Beatrice, że chyba utknęli tu na
dobre.
–
Potrafisz to otworzyć? – zapytała Bea, a jej głos drżał z przerażenia.
–
Nie.
Krótka
odpowiedź. Krótka odpowiedź, która spowodowała lawinę.
–
Jak to, nie? – jęknęła Bea. – Musisz
to otworzyć! Jak inaczej stąd wyjdziemy? To Wrzeszcząca Chata tu nikt nie
przychodzi, nikt nas nie znajdzie! Zostaniemy tu na zawsze, bo ty uznałeś, że
ktoś tu jest w niebezpieczeństwie! W dupie miałeś moje ostrzeżenia, a od
miesięcy powtarzam, że ktoś chce się nas pozbyć, a ty z własnej woli wpadłeś w
pułapkę i jeszcze pociągnąłeś mnie ze sobą!
–
Uspokój się.
–
Nie mów mi, że mam się uspokoić! Ja nie chcę być spokojna. W ogóle nie miało
mnie być dziś w Hogsmeade. Miałam siedzieć w ciepłym zamku i uczyć się na sumy!
–
Ja też miałem zostać w Hogwarcie. Byłem umówiony z Evangeline!
–
Och, no tak… Trzeba było od raz mówić, że masz randkę, a nie włóczyć się ze mną
po wiosce!
–
Więc to moja wina?!
Obydwoje
dyszeli ciężko. Bea ostro wymachiwała rękoma i gdyby Bill stał bliżej, to
pewnie by oberwał. Obydwoje byli wściekli, ale w głębi serca na siebie.
Wchodzenie do Wrzeszczącej Chaty faktycznie było cholernie głupim pomysłem, ale
teraz nie było czasu na bezsensowne kłótnie. Musieli się jakoś wydostać.
–
Idziemu stąd – oznajmił po chwili Bill.
–
Och, świetny plan. Ciekawe tylko dokąd?
–
Znaleźć inne wyjście.
I
wyszedł ze spiżarni, słysząc za sobą kroki Beatrice.
Łoooo! Uwielbiam tak wciągające rozdziały! Czekałam tylko na końcu na jakiś expeliarmus nie wiadomo, z której strony :D a tak pozostaje czekać na prezent na mikołajki ;)
OdpowiedzUsuńI czekam już na pozostałych bohaterów, kto następny, co dalej!
Moja forma, jak widać, spadła trochę. Komentarz krótki, a przecież po dłuższej przerwie. Ale wszystko nadrobiłam :)
Ach, ten Bill... romantyk :D
OdpowiedzUsuńRóże mu w głowie :P E tam, lepiej byłoby, gdyby dał jej tę wagę. Przynajmniej by się dziewczynie przydała :p
Fajny rozdział, bo trzymał w napięciu :D Czekałam aż jakaś istotka na nich wyskoczy, a tutaj nic. Być może w kolejnej części coś się w końcu pojawi.
Evangeline na pewno będzie zła, że Bill ją wystawił. I dobrze :D może w tym czasie spotkać się z inną osobą ;p
Zobaczymy, co wymyśliłaś dalej. Czekam z niecierpliwością i pozdrawiam ;)
No nie :( A już miałam nadzieję na udaną randkę! Cholerna Bea!
OdpowiedzUsuń