W
bibliotece było ciepło i przytulnie. Klimat w niej panujący
diametralnie różnił się od tego, który panował w pozostałych
częściach zamku. Pachniało w niej historią i starością, a
wszystko za sprawą starych woluminów piętrzących się na półkach
aż po sufit. W powietrzu tańczyły drobinki kurzu, które ludzkie
oko mogło bez problemu dostrzec w łunach światła, rzucanych przez
świece.
Marina
Blau rzadko tu bywała. Do napisania pracy domowej zwykle korzystała
tylko z obowiązkowego podręcznika i nie zaprzątała sobie głowy
dodatkową literaturą. Nie przepadała też za klasyką powieści,
bo uważała ją za okropnie nudną i pozbawioną akcji. Nie musiała
też wypożyczać książek o eliksirach zadawanych przez Snape’a,
bo ten zawsze dawał jej swój prywatny egzemplarz. Choć teraz
wiedziała, że przed kolejnymi etapami Potyczki o Złoty Kociołek
będzie musiała poświęcić dłuższą chwilę w bibliotece, to
jednak nie to było celem jej dzisiejszej wyprawy.
Marina,
nie dotrzymując słowa danego nauczycielowi eliksirów, postanowiła
jednak przyjrzeć się bliżej całej sprawie z obleśnym profesorem
Gebinem. Nigdy nie prowadziła podobnego śledztwa, ale uznała, że
najrozsądniej będzie zacząć od znalezienia archiwalnych numerów
Proroka Codziennego i przeczytania artykułów, które tak
skrupulatnie kolekcjonował znienawidzony nauczyciel.
Jeszcze
tego samego dnia, kiedy została przyłapana przez Snape’a, spisała
sobie te tytuły, które zapamiętała i kilka kluczowych słów,
które utkwiły jej w pamięci, ale nie potrafiła dopasować ich do
żadnego z nagłówków.
Stojąc
przed regałem z archiwalną prasą, dziewczyna wiedziała, że
porywa się z motyką na słońce, a zadanie, które sobie wyznaczyła
nie należy do najłatwiejszych. Półki uginały się pod ciężarem
starych, pożółkłych gazet, a znalezienie kilku artykułów
wydawało się być przysłowiową igłą w stogu siana. Wzięła
kilka głębokich wdechów i usiadła przy pobliskim stoliku.
Wyciągnęła pióro, atrament i kawałek pergaminu ze swoimi
notatkami i zastanowiła się przez chwilę.
Spokojnie…
przecież nie musi wertować dokładnie wszystkich gazet, które tu
się znajdują. Może i dokumenty dotyczące rodziny Lestrange
sięgały poprzedniego wieku, ale artykuły prawdopodobnie dotyczyły
okresu przedwojennego i pierwszych lat konfliktu. Przecież pierwszy
z nich na pewno nosił tytuł: Kolejny członek rodziny Lestrange
posądzony o współpracę z Sami-Wiecie-Kim. A ostatni… czy to był
ten o wojennych sierotach? Chyba tak, ale tego Marina nie mogła być
pewna.
Oficjalnie
wojna rozpoczęła się w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym
roku, ale o konflikcie mówiono już wiele lat szybciej. Od czego
powinna więc zacząć? Może cofnie się o te dwa, trzy lata… ale
wówczas będzie musiała przejrzeć ponad sześćset gazet więcej…
Marina
przeklęła pod nosem, a potem podeszła do półki. Powiodła palcem
po oznaczeniach i znalazła interesujący ją przedział. Długo się
wahała, a potem zdjęła pierwszą stertę gazet, tę z tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku i wzięła się
do procy. Najbardziej żałowała, że w bibliotece nie można jeść,
bo przydałby się jej jakieś orzeszki na przekąskę.
Po
godzinie bezowocnych poszukiwań miała wrażenie, że od starego
pergaminu marszczą jej się dłonie. Po kolejnych trzydziestu
minutach chciała dać sobie z tym spokój i zaczęła zastanawiać
się nad ponownym włamaniem się do gabinetu Gebina. Byłoby to
szybsze i prostsze rozwiązanie i nie musiałaby tracić tylu godzin
swojego marnego życia.
Czasem
trafiła na coś interesującego. Zdarzało się, że w prasie
przewijały się nazwiska, które znała. Widziała artykuł o
Arturze Weasleyu, który jak się domyśliła był ojcem Billa.
Przeczytała go pobieżnie i dowiedziała się, że osiemnaście lat
temu zatrzymał jakąś szajkę handlującą nawiedzonymi lalkami,
które sprzedawano mugolskim dziewczynkom. Raz było też coś o panu
Doyle, który wypowiadał się na temat słabego stanu
czarodziejskiego pogotowia ratunkowego. Trafiła też na wzmiankę o
aktorce Dianie Walker i jej sukcesie w magicznej sztuce pantomimy.
Marina jednak uznała, że musi być to zbieżność nazwisk, bo
Albert nigdy nie wspominał o młodzieńczych sukcesach swojej matki.
Z resztą… Albert nic nie mówił o swojej rodzinie.
Pomijając
jednak te kilka krótkich artykułów, największą gwiazdą
ówczesnej prasy był Archibald Potter. O tym zdolnym uzdrowicielu
pisano niemal w co drugim wydaniu. Okrzyknięto go mistrzem klątw i
rozpływano się nad jego umiejętnościami. W jednej z gazet
znalazła nawet trzystronicowy wywiad z mężczyzną. Przeczytała go
pobieżnie i dowiedziała się, że największym marzeniem mężczyzny
było posiadanie potomka. Marina już chciała przewrócić stronę,
ale wówczas coś ją tknęło i spojrzała na datę wydania Proroka
Codziennego. Na okładce widniała data 4 kwietnia 1970. Dziewczyna
wiedziała, że Evangeline urodziła się w grudniu, co by znaczyło,
że kiedy Archibald udzielał wywiadu, to jego żona była już w
pierwszych tygodniach ciąży. Musiał się więc bardzo ucieszyć,
kiedy jakiś czas później się o tym dowiedział – pomyślała
panna Blau.
Tamtego
wieczora Marina musiała przerwać swoje bezowocne poszukiwania,
ponieważ bibliotekarka za pomocą swojego małego, irytującego
dzwoneczka obwieściła wszystkim, że za piętnaście minut zamyka.
Dziewczyna zapisała sobie numer gazety, na której skończyła i
wyszła.
Przez
całą kolację, wieczór, a potem jeszcze w trakcie piątkowych
zajęć, zastanawiała się, czy to co robi aby na pewno ma sens. Bo
co ją właściwie obchodził Gebin i jego niewyjaśnione sprawy z
rodziną Lestrange? Ale z drugiej strony w tym całym konflikcie było
coś, co ją mocno przyciągało, jakiś problem, który aż się
prosił, aby go rozwiązać.
I
może przez to dziwne przyciąganie Marina Blau już w sobotę rano
zjawiła się w bibliotece. Przywitała się krótko z panią Pince i
udała się prosto do działu z czasopismami. Wyjęła z półki
kolejny stos Proroków Codziennych (choć przez chwilę przeszło jej
przez myśl, że może te artykuły wcale nie zostały wydrukowane w
Proroku), a potem zaczęła je przyglądać.
Przy
majowym numerze omal nie krzyknęła. Artykuł, który poszukiwała
znajdował się na pierwszej stronie. Pod ogromnym tytułem: Czarne
chmury nad rodem Lestrange widniała sporo czarnobiała fotografia
przedstawiająca eleganckiego mężczyznę. Marina przeczytała
wszystko w pośpiechu, a potem wróciła do początku i powoli
chłonęła każde zdanie tekstu, aby wyłapać to, co mogło być
kluczowe dla Gebina.
Rodzina
Lestrange, znana w świecie czarodziejów jako jedna z
nienaruszalnych dwudziestu ośmiu rodzin czystej krwi ma niemałe
kłopoty. Ministerstwo Magii dotarło do informacji, że senior rodu
– Corvus VI Lestrange przynależy do grupy czarodziejów poddanych
Sami-Wiecie-Komu. Aurorzy przeprowadzili przeszukanie w jego
domostwie, jednak jak donosi nasze źródło, nie znaleźli tam nic,
co potwierdziłoby te przypuszczenia. Sam Corvus VI Lestrange nie
zamierza komentować sprawy. Również jego żona postanowiła
milczeć, bo jak twierdzi, nie chce narażać nieletnich synów.
Chodzi tu o Rudolfa i Rabastana, którzy są wychowankami Szkoły
Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Pan Lestrange nie został
aresztowany, ale Minister Magii osobiście poinformował nas, że
trzyma rękę na pulsie i każde doniesienie dotyczące współpracy
z Sami-Wiecie-Kim traktuje poważnie. Nie ma dla niego znaczenia, jak
bardzo zamożni są podejrzani i jak wiele zrobili dla społeczności
czarodziejów. Słowa te zdaje się potwierdzać szef biura aurorów
– Alastor Moody, który wyraził głęboką nadzieję, że konflikt
z Sami-Wiecie-Kim uda się rozstrzygnąć jak najszybciej i przy jak
najmniejszej liczbie ofiar. Dodał również, że społeczeństwo
czarodziejów nie jest przygotowane na wojnę, w której nie wiadomo
kto jest przyjacielem, a kto wrogiem.
Marina
odłożyła gazetę i westchnęła głośno. Podrapała się po
skroni. Starając się myśleć jak profesor Gebin doszła do
wniosku, że w artykule nie ma kompletnie nic wartościowego. A może
nauczyciel trzymał go po to, aby podbudowywać swoje ego? No bo
skoro Corvus w późniejszych latach okazał się Śmierciożercą, a
aurorom nie udało się odkryć tego zawczasu, to coś mogło być na
rzeczy. Ale czy aby na pewno o to chodziło?
Dziewczyna
kartkowała dalej stare wydania Proroka. Po nagłówkach widać było,
że wojna szalała w pełni i Alastor Moody miał racje, mówiąc, że
Wielka Brytania nie była gotowa na ten konflikt. Codzienne
doniesienia o morderstwach i atakach zaczęły być naprawdę
dołujące. Co rusz natrafiała na wzmianki o brutalnych mordach i
bezsilności Ministerstwa Magii. Przez chwilę pomyślała nawet, że
powinna się cieszyć, że doczekała innych, lepszych czasów.
I
wówczas przed jej oczami wyłonił się kolejny artykuł, który
interesował Gebina. Nie był on aż tak długi, a zdjęcie przy nim
było raczej niewielkie i przedstawiało młodego chłopaka o
czarnych włosach i pociągłej twarzy. Ubrany był w szaty Hogwartu,
a na jego piersi lśniła odznaka Slytherinu.
Kolejny
członek rodu Lestrange posądzony o współpracę z Sami-Wiecie-Kim
Rudolf
Lestrange, absolwent Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie był
widziany w czasie zamieszek na Ulicy Pokątnej. Według zeznań
naocznych świadków to on miał zamordować z zimną krwią
wieloletniego pracownika Ministerstwa Magii – Arnolda Doplingsa i
użyć zaklęcia Morsmordre, w wyniku którego na niebie pojawił się
mroczny znak. Młody mężczyzna poszukiwany jest przez aurorów i
brygadę uderzeniową. Apelujemy o czujność i ostrożność.
Ten
artykuł również przeczytała kilkakrotnie. Próbowała dopasować
go w jakiś sposób do poprzedniego, ale bezskutecznie. Marina znów
zaczęła mieć wrażenie, że grzebie w sprawach, które jej nie
dotyczą i nie przyniosą żadnego pożytku. Zastanowiła się przez
chwilę, czy w Hogwarcie znajdował się obecnie ktoś z rodu
Lestrange? Nikt nie przychodził jej do głowy, ale jednocześnie nie
miała pojęcia jak nazywają się uczniowie młodszych klas.
Przyjrzała się jeszcze raz twarzy z fotografii. Chłopak nie był
brzydki, ale jego ostre rysy sprawiały, że czuć było przed nim
dziwny respekt i strach. I do tego te czarne włosy i ostre kości
policzkowe.
Marina
odłożyła gazetę na bok i zaczęła przeglądać dalej. Po
kolejnej godzinie dotarła do grudniowych numerów, choć świadczyły
o tym tylko daty na pierwszych stronach, bo na próżno było w nich
szukać wzmianki o świętach, wesołym kolędowaniu i przepisów na
pieczeń i pudding świąteczny.
Boże
Narodzenie również minęło pod znakiem mordów i wypadków.
Zdołowana, chciała zrobić sobie przerwę, lecz wtem jej wzrok
napotkał kolejny artykuł z teczki Gebina: Kim jest dziewczynka
znaleziona na Nokturnie? W sumie ciężko było to nazwać artykułem.
Była to tylko mała wzmianka w bocznej kolumnie. Nie było tu nawet
żadnej fotografii i niewiele brakowało, a Marina by ją przeoczyła.
W
Wigilię Bożego Narodzenia w godzinach wieczornych znaleziono na
Ulicy Śmiertelnego Nokturnu nowonarodzone niemowlę. Zostało ono
bezzwłocznie przetransportowane do Szpitala Świętego Munga, gdzie
zajęli się nim uzdrowiciele. Z ich zeznań wynika, że jest to
dziewczynka, która dopiero co przyszła na świat. Poinformowano nas
również, że była i nadal jest w bardzo ciężkim stanie i nie
wiadomo czy przeżyje. Jeden z członków brygady uderzeniowej –
Dalibor Gebin – powiedział, że Ministerstwo nie zamierza się
zajmować problemem wojennych sierot i do jego obowiązków nie
należy poszukiwanie matek, które porzucają swoje dzieci.
Marina
wstrzymała na chwilę oddech. Artykuł ten nie miał nic wspólnego
z rodziną Lestrange, ale pojawiło się w nim nazwisko profesora.
Dziewczyna już chciała przeczytać go ponownie, kiedy nagle,
zupełnie niespodziewanie usłyszała znajomy głos za plecami.
– No
proszę, Marina Blau… nie wiedziałam, że wiesz gdzie jest
biblioteka.
W
głosie Evangeline dało się słyszeć lekkie rozbawienie, a Marina,
sama nie wiedząc dlaczego w panice zakryła przeglądany numer
Proroka Codziennego. Odwróciła się energicznie czego omal nie
przypłaciła upadkiem z krzesła.
Panna
Potter stała za jej plecami z naręczem książek. Ze zdziwieniem
unosiła lewą brew i zerkała na stosy gazet leżące przed
koleżanką.
– Co
ty właściwie tu robisz? – zapytała, wskazując czasopisma.
– Co?
Ach… przyłapałaś mnie…
– Niby
na czym? – dopytywała Evangeline, odkładając książki i
chwytając jeden z numerów Proroka Codziennego, który panna Blau
odłożyła na bok. – Czarne chmury nad rodem Lestrange –
przeczytała na głos tytuł artykułu z okładki. – To gazeta z
początków wojny. Po co ją czytasz?
Zapadło
krótkie milczenie. Marina nagryzła wargę. Powinna powiedzieć
prawdę. Już dawno miała powtórzyć Evangeline podsłuchaną
rozmowę Gebina i tamtej tajemniczej kobiety oraz wspomnieć o tym,
co znalazła w skrytce pod biurkiem profesora. Powinna, ale jakoś
nie potrafiła się na to zebrać.
– Chyba
powinnam poczuć się urażona twoim komentarzem – rzekła. –
Oczywiście, że wiem, gdzie jest biblioteka. Kiedyś wypożyczyłam
nawet książkę o robótkach ręcznych, bo chciałam dziergać
rękawiczki na mroźne dni. Ale zamiast pięciopalcowych wyszły mi
siedmiopalcowe więc zrezygnowałam.
– Doprawdy?
– zapytała Evangeline. – A może zamiast zmieniać temat,
powiesz mi, czego szukasz w starych gazetach? Chyba że to tajemnica.
– Tajemnicą
bym tego raczej nie nazwała. Ot… zwykła ciekawość.
Evangeline
odsunęła pobliskie krzesło i usiadła obok koleżanki. Pochyliła
niżej głowę, aby pani Pince nie wyrzuciła ich za głośne
rozmowy.
– Interesują
mnie Śmierciożercy – wypaliła bez zastanowienia Marina, na co
panna Potter omal nie spadła z krzesła.
– Co?
– wydusiła z siebie skołowana. – Dlaczego?
– Jejku…
nie rób takiej miny. Nie planuję bawić się w Czarną Panią czy
coś…
– Nawet
tak nie żartuj! – Evangeline szybko pożałowała podniesienia
głosu, bo już po chwili usłyszała głośne chrząknięcie pani
Pince. Starsza kobieta pogroziła jej palcem, co było oczywistym
znakiem, że w bibliotece należy zachować ciszę.
– Dobra…
– burknęła Marina. – Powiem ci, ale nie tu.
Panna
Potter przytaknęła, choć jej twarz nadal byłą napięta.
Dziewczyny odłożyły gazety i książki i cicho wymknęły się z
biblioteki. Uwadze Mariny nie uszło, że przy jednym ze stolików
siedział Bill, a Evie u ułamku sekundy gestem dłoni wskazała mu,
że musi wyjść.
– Więc?
– zapytała Evangeline, kiedy siedziały już w jednej z
nieużywanych klas. – O co chodzi? Tylko nie kręć.
Marina
westchnęła.
– Ale
nie powiesz nikomu? – upewniła się. – Nawet Billowi?
– Po
co miałabym mu cokolwiek gadać? Nie widzę potrzeby dzielenia się
z nim wszystkimi moimi problemami. Prędzej zwierzyłabym się tobie
niż jemu.
– Tak?
To miło z twojej strony… Chodzi o to, że w czasie ferii
świątecznych podsłuchałam pewną rozmowę… Chodzi o Snape’a i
Gebina… Gebin wypominał, że Ślizgoni mają zły… jak on to
nazwał?... światopogląd i ich prace domowe dalekie są od tego,
czego oczekuje od nich nasz drogi profesor. Zostałaś nawet
wymieniona jako jeden z przykładów tej krnąbrności. Snape
oczywiście nie miał ochoty tego słuchać i powiedział, że nie
odpowiada za to, co piszą jego podopieczni, na co Gebin uznał, że
nic dziwnego, że tacy jesteście skoro macie takiego opiekuna domu…
Od słowa do słowa, aż w końcu Gebin powiedział, że Snape był
Śmierciożercą.
Oczy
Evangeline zrobiły się większe. Zrobiła kilka kroków wokół
sali i westchnęła głośno. Nagryzła wargę, a potem się
opamiętała, bo wiedziała, że nic dobrego z tego nie będzie.
– Szukałam
w gazetach jakiejś wzmianki o Snape’ie. Wiesz, byłam ciekawa, co
tak właściwie zrobił. – Marina kłamała. Potrafiła to robić,
choć w duszy czuła, że Evangeline nie zasługuje na takie
traktowanie. Może i fakt, że Snape należał do Śmierciożerców
był prawdą, ale pannę Blau niewiele obchodziło, jakich czynów
dopuścił się w przeszłości.
– Znalazłaś
coś? – zapytała Evangeline po chwili.
– Co…?
Nie… Ale nie doszłam też zbyt daleko. W sumie to zaczęło mi się
nudzić to szukanie i pomyślałam, że co mnie to w zasadzie
obchodzi.
Panna
Potter przytaknęła powoli, a potem zbladła i popatrzyła na
Marinę.
– Czekaj…
czy Snape wie, że usłyszałaś tę rozmowę? – zapytała.
Dziewczyna
powoli przytaknęła.
– To
dlatego mówiłaś mi, że nie mam się martwić? Myślisz, że masz
haka na Snape’a?
– Haka?
Nie… nie nazwałabym tak tego… Myślę, że sprawa konkursu i tej
rozmowy nie ma ze sobą nic wspólnego. Po prostu się zastanawiałam
nad tym wszystkim… Może właśnie dlatego Snape zaczął uczyć w
tak młodym wieku, bo próbował się ukryć.
– No
coś ty… – Evangeline pokręciła z niedowierzaniem głową. –
Dumbledore nie jest idiotą. Nie narażałby uczniów, a skoro
przyjął go do pracy w takim trudnym okresie, to znaczyło, że miał
do niego pełne zaufanie. Myślę, że przeszukiwanie gazet nic ci
nie da. Daj sobie spokój, Marino.
Evangeline
miała rację i panna Blau wiedziała o tym doskonale. Przytaknęła.
Oczywiście, że nie zamierzała szukać w Proroku dowodów na
przynależność Snape’a do Śmierciożerców. Podświadomie
cieszyła się jednak, że koleżanka złapała haczyk i uwierzyła.
Panna
Potter wyglądała na mocno zamyśloną, więc Marina uznała, że
najbezpieczniej będzie zmienić temat.
– Przeglądając
gazety trafiłam na kilka ciekawych artykułów. Było coś o ojcu
Billa, ale też o twoim. Sporo o nim pisali, głównie w kontekście
jego zdolności. Musi być świetnym uzdrowicielem, skoro okrzyknięto
go największym znawcą i mistrzem klątw. Nigdy nie mówiłaś, co
ty chcesz robić w przyszłości, chcesz iść w jego ślady? Bo
chyba odziedziczyłaś talent.
Marina
zauważyła, że te słowa mocno zakłopotały Evie. Dziewczyna
zmarszczyła czoło i odwróciła wzrok w stronę okna.
– Nie
myślałam o tym, aby być uzdrowicielem – odpowiedziała,
wzruszając ramionami, a ton jej głosu był dziwnie zachrypnięty. –
Poza tym, nie wiem czy wierzę w coś takiego jak talent, a tym
bardziej w fakt, że jest on dziedziczony w genach. Myślę, że
człowiek rodzi się z predyspozycjami a nie z talentem. I tylko od
niego zależy, jak je wykorzysta i ile pracy włoży w rozwój samego
siebie.
– Może
masz rację… No ale zawsze są wyjątki. Niektórzy rodzą się z
pięknym głosem i nie potrzebują go szlifować.
– To
prawda – przytaknęła Evangeline. – Niektórzy też z łatwością
opanowują grę na instrumencie. Ale według mnie, to nadal są tylko
predyspozycje. Matka mojej mamy była wspaniała pianistką, ale to
nie uczyniło muzyka z mojej mamy.
Marina
uniosła brew. Wiadomość o uzdolnieniach muzycznych w rodzinie
Potterów nie zaskoczyła ją tak bardzo, jak sposób w jaki
Evangeline wypowiedziała i ułożyła to zdanie. Mama mojej mamy…
a nie łatwiej byłoby powiedzieć babcia? Dziewczyna uznała jednak,
że nie będzie drążyć tego tematu. Z doświadczenia wiedziała,
że sprawy rodzinne mogą być bardziej skomplikowane, niż wydaje
się to na pierwszy rzut oka.
– Jeśli
to już wszystko, co chciałaś mi powiedzieć, to pozwolisz, że
wrócę do biblioteki, bo zostawiłam tam swoje rzeczy – oznajmiła
po dłuższej chwili, kierując swoje kroki w stronę wyjścia na
korytarz. – I nie martw się, Marino, tajemnica Snape’a jest u
mnie bezpieczna.
A
potem wyszła, zostawiając Puchonkę samą ze swoimi myślami. Udało
się. Znów mogła prowadzić swoje samotne śledztwo dotyczące
Dalibora Gebina. Problem w tym, że wciąż miała wrażenie, że
umyka jej jakiś wyjątkowo istotny szczegół, który miała na
wyciągnięcie ręki.
Popatrzyła
przez okno. Słońce wisiało nisko na horyzoncie i rzucało długie
łuny światła na śnieg leżący na błoniach. Białe kryształki
lśniły niczym kawałki potłuczonego szkła.
~*~
Albert
czuł, że z każdym dniem staje się coraz bardziej nerwowy. Choć
przed wyjazdem do szkoły obiecał sobie w duchu, że nie będzie
zamartwiać się o ojca, to jednak troska była silniejsza od niego.
Co prawda kilka dni temu otrzymał krótki list z domu, w którym pan
Walker zapewnił go, że u niego wszystko w porządku. Chłopakowi
jednak ciężko było uwierzyć w te zapewnienia, szczególnie, że
pismo ojca było pochyłe i zrobił stanowczo zbyt dużo błędów
ortograficznych.
Albert
zapobiegawczo zapakował do kufra kilka pamiątek po babci, aby ojcu
nie przyszło do głowy ich sprzedać. Chłopak spodziewał się
bowiem, że jak w czerwcu skończy szkołę, to prawdopodobnie nie
pozna swojego domu. Już teraz zdawał sobie sprawę, że będzie
musiał znaleźć pracę, wynająć jakiś niewielki pokój i
próbować się usamodzielnić. Tym sposobem jego marzenia o zastaniu
uzdrowicielem przepadło w szarości rzeczywistości. Musiał
pogodzić się z tym, że nigdy nie uzbiera pieniędzy na opłacenie
kursów, pomijając fakt, że nie wygospodaruje aż tyle czasu, aby
uczyć się i pracować. Im wcześniej pogodzi się z porażką tym
lepiej dla niego.
Prócz
trosk o ojca miał jeszcze na głowie konkurs i owutemy. Z każdym
dniem martwił się bardziej, a kiedy w końcu nastał ostatni
wieczór przed drugim etapem Potyczki o Złoty Kociołek zdał sobie
sprawę, że nic nie pamięta z receptury, którą przygotował. Był
w rozsypce.
Miał
też dziwne wrażenie, że nie ma z niego żadnego pożytku, a jako
prefekt naczelny się nie sprawdza i jak tak dalej pójdzie, to zjawi
się przed nim sam Albus Dumbledore i siłą wyrwie odznakę z jego
piersi.
A
najlepiej by było, jakbym po prostu skoczył z wieży – pomyślał
mimochodem, ale potem szybko zawstydził się własnych myśli. Co by
powiedziała jego babcia? Na pewno nie byłaby zachwycona.
Tego
wieczora Albert wziął bardzo długi i bardzo gorący prysznic.
Polewał się wrzącą wodą tak długo, że w pewnej chwili zrobiło
mu się słabo. Łazienkę zostawił zaparowaną i wilgotną, ale nie
przyznał się przed kolegami z sypialni, ze to jego sprawka. Łaknąc
chwili spokoju, zasłonił kotary i już chciał położyć się do
łóżka, aby tam w spokoju poczytać swoją recepturę i upewnić
się, że nie jest z nim aż tak źle, kiedy nagle zauważył, że
coś białego wystaje spod jego poduszki.
Poprawiając
okulary, wyciągnął niewielką kopertę. Nie było na niej adresata
ani nadawcy. Była za to zapieczętowana, ale jako pieczęci użyto
prawdopodobnie najzwyklejszej szyjki od butelki. W pierwszej chwili
Albert nie był pewny, co powinien zrobić. Przypomniał sobie słowa
Beatrice, że ktoś poluje na uczestników konkursu, więc zaczął
zastanawiać się, jakie jest prawdopodobieństwo, że w kopercie
ukryto wrzący kwas? Raczej niewielkie. Pod światło dostrzegł, że
jest tam tylko niewielki kawałek pergaminu.
Kawałek
pergaminu może być przeklęty. – Usłyszał w głowie głos
rozsądku.
Stuknął
więc w kopertę różdżką i wymamrotał pod nosem przeciwzaklęcia.
Nic się nie wydarzyło.
Z
duszą na ramieniu przełamał pieczęć, a drżącymi rękoma
wyciągnął niewielki kawałek pergaminu. Pismo było wyraźne i
dziwnie staranne, jakby ktoś bardzo chciał, aby Albert dobrze
odczytał wiadomość. Chłopak miał wrażenie, że nigdy wcześniej
nie widział tak prosto stawianych liter. Wziął głęboki wdech i
przeczytał. Potem zrobił to jeszcze kilkakrotnie, bo nie mógł
uwierzyć w słowa, które się przed nim jawiły.
Drogi
Albercie,
Evangeline
Potter i Marina Blau oszukują. Blau nie ma pojęcia o eliksirach i
wszystkie jej wywary wymyśla Potter. One nie są tymi, za kogo się
podają. To wszystko jest grą, idealnie zaplanowaną grą, w której
wszyscy tańczą tak, jak one grają. Potter chce zwyciężyć za
wszelką cenę. Droga nie ma dla niej znaczenia. Liczy się tylko i
wyłącznie cel. Uważaj na siebie. Możesz być następny.
Wybacz, że dopiero teraz zjawiam się z komentarzem, ale ostatnio nie mogę znaleźć czasu na żadne przyjemności... Studia potrafią wykończyć i to na samym początku...
OdpowiedzUsuńJak zwykle świetny rozdział, zwłaszcza najbardziej podobała mi się końcówka. Robi się tajemniczo, co zresztą lubię najbardziej. Zastanawiam się kto był adresatem tego listu? Mam nadzieję, że wkrótce się dowiemy, kto za tym wszystkim stoi.
Pozdrawiam.
Ja też przepraszam, że jestem tutaj tak późno.
OdpowiedzUsuńMyślę, że wszyscy Twoi bohaterowie mają swoje małe tajemnice, a każdy z nich boryka się z problemami. To bardzo ludzkie. Niby świat magii i tak dalej, ale magia nie zawsze jest rozwiązaniem.
Końcowy list trochę mnie zmroził. To fakt, dziewczyny oszukują, ale ktoś ewidentnie próbuje je oczernić. Jestem ciekawa tożsamości nadawcy ;)
Zaintrygował mnie ten list i trochę przeraził. Kim jest tajemniczy nadawca?
OdpowiedzUsuń