Informacje

Opowiadanie o tematyce potterowskiej.
W treści pojawią się przekleństwa i wątki, które mogą budzić kontrowersje.

Blog istnieje od: 04.05.2019


W A T T P A D - Szczypta przebiegłości
W A T T P A D - Odrobina pokory

wtorek, 24 września 2019

Rozdział 23: Tajemnicza skrytka

W Norze nie było możliwości spać tak długo, jakby się chciało. A już na pewno nie dało się tego zrobić w bożonarodzeniowy poranek.
Billa obudziły głośne piski i tupot małych stóp jego młodszego rodzeństwa. Zachowywali się jak banda dzikusów zbiegająca po schodach wprost do głównej izby z kominkiem, gdzie wisiały ich kolorowe skarpety, które w nocy mama wypełniła drobnymi upominkami.
Chłopak jęknął i naciągał kołdrę na głowę. Obrócił się na drugi bok.
– PREZENTY! – dobiegł go wrzask jednego z bliźniaków.
Usłyszał jęknięcie Charliego, który najwyraźniej również nie pałał aż tak wielkim entuzjazmem. A potem znów tupot stóp. Tym razem dzieciaki wbiegały na piętro. Któryś z nich głośno zapukał do drzwi pokoju najstarszych braci.
– Bill! Charlie, szybko, prezenty!
– Nie uciekną wam te prezenty – odburknął Charlie, a Bill powoli zczołgał się z łóżka.
– Chodź – burknął do brata, owijając się swetrem. – I tak nie dadzą nam spokoju.
Chłopak przytaknął powoli i poszedł w ślady Billa. Na sch0dach minęli ziewającego Percy’ego, który najwyraźniej wyrósł już z wczesnego zrywania się z łóżka. Kiedy zeszli na dół bliźniacy, Ron i Ginny zdążyli już dopaść swoje skarpety i rozrywali papiery, aby dostać się do prezentów. Na fotelach siedzieli też rodzice, którzy z radością obserwowali swoje najmłodsze pociechy.
Starsi synowie przywitali się grzecznie, a potem, aby nie robić przykrości rodzicom, wzięli się za odpakowywanie prezentów.
Bill nie był zaskoczony (choć udawał, że jest inaczej), że główną niespodzianką był ciemnozielony sweter z dużą literką B na piersiach. Dostał też nowe pióro i książkę dotyczącą eliksirów.
– Może przyda ci się do konkursu, kochanie – powiedziała mama, gładząc go czule po włosach.
– Tak, na pewno, dziękuję.
Chłopak przewertował ją szybko, a potem odłożył na bok i zaczął przyglądać się młodszemu rodzeństwu. Każdy z dzieciaków miał już na sobie tradycyjny sweter Weasleyów (Ron oczywiście kasztanowy, czego nie omieszkał wypomnieć, a Ginny i George znów zamienili się swoimi. W efekcie dziewczynka niemal ciągnęła rękawy po ziemi, a chłopiec paradował w za ciasnym, różowym wdzianku). Starym zwyczajem porównywali drobne zabawki i upewniali się, czy aby ktoś nie dostał czegoś lepszego.
Bill i Charlie też tak kiedyś robili, ale z wiekiem zrozumieli, że rodzice nie mają zbyt wielu pieniędzy i należy się cieszyć tym, co mają. Uczono ich, że mają być wdzięczni nie za rzeczy materialne, a miłość i dobroć, która panowała w domu.
– I co, podobają się wam prezenty? – zapytał pan Weasley z dobrotliwym uśmiechem.
– Tak, tatusiu! – krzyknęła entuzjastycznie Ginny, a potem podbiegła do ojca i wspięła się na jego kolana. Złożyła na jego policzku głośnego całusa. – Ale znów nie dostałam kotka…
– Och, kochanie, jak będziesz starsza i pojedziesz do Hogwartu, to dostaniesz jakieś zwierzątko – odpowiedział mężczyzna, gładząc jej długie włosy.
Weasleyowie nie faworyzowali żadnego z synów, ale Ginny to zupełnie inna bajka. Od czasu narodzin była oczkiem w głowie taty i raczej nie należało się spodziewać, że coś się zmieni. Bill wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Charliem.
– Jak Ron pójdzie do Hogwartu, to dostanie pająka – powiedział Fred, na co najmłodszy z synów jęknął cicho.
– Fred! – upomniała go mama. – Nawet w święta nie możecie wziąć sobie na wstrzymanie? Nie chcę dzisiaj słyszeć tego typu komentarzy!
– Dobrze – rzekł chłopiec, opuszczając głowę, choć na jego twarzy nadal błąkał się chytry uśmieszek. – Poczekam do jutra – dodał, kiedy mama zajęła się uspokajaniem Rona i nie zwróciła uwagi na jego słowa.
– To co dzieciaki, czas na śniadanie? – zapytał Artur, co spotkało się z głośnym piskiem aprobaty.

Bill czytał list od Evangeline tak często, że znał go już niemal na pamięć. Nie trudno było odgadnąć, że nie został spisany jej ręką, ale mimo to ucieszył go jakikolwiek znak życia od dziewczyny. Tym bardziej, że treść wskazywała, że czuła się już lepiej. Dała temu potwierdzenie w zgryźliwych komentarzach, które tam zawarła. Chłopak jednak nie potrafił być na nią zły.
– Co tam czytasz? – zapytał Charlie wchodząc do ich wspólnego pokoju. Zamknął za sobą drzwi, aby zagłuszyć hałasy dochodzące z parteru.
– Nic… – rzekł Bill chowając zwitek pergaminu do książki, którą dostał od rodziców. – Przeglądam tę książkę. Może mi się przyda w kolejnym etapie konkursu.
– Daj spokój, są święta! Udzieliło ci się zachowanie Potter, która wszędzie chodzi z jakąś książką pod ręką?
Bill obdarzył brata krótkim spojrzeniem, a potem odrzucił prezent na szafkę nocną.
– Nie – burknął. – A poza tym, lepiej się nie narażaj, bo nadal mi do końca nie przeszła złość za to, co jej powiedziałeś.
– Ok! Wiem, że zachowałem się jak frajer, kiedy wykrzykiwałem na cały korytarz, że ma wracać do gry i zmierzyć się ze mną – przyznał Charlie, a Bill wiedział, że brat mówi szczerze. – Nie miałem pojęcia, że aż tak źle się czuje. Jeśli bardzo chcesz, to przeproszę ją, jak tylko wróci do Hogwartu.
– Daj spokój… lepiej sobie daruj, bo skończy się to jakimś uszczypliwym komentarzem z jej strony. Wkurzysz się i będzie jeszcze gorzej. Najlepiej zachowuj się jak zwykle.
– Czyli? Mam po cichutku obserwować, jak wzdrygasz ramionami za każdym razem, jak przechodzi obok?
– Ja wcale się nie wzdrygam – oburzył się chłopak, przypominając sobie postscriptum zamieszczone w liście.
– Wiesz, Bill… jestem młodszy i pewnie zaraz mi powiesz, że nie mam totalnie pojęcia o stosunkach damsko-męskich, ale uważam, że powinieneś jej szczerze powiedzieć, że się w niej zabujałeś.
Zabujałeś… – powtórzył niechętnie. – Naprawdę musisz używać takich słów?
– Nie, nie muszę, ale wydawało mi się, że zakochałeś to trochę za dużo powiedziane. Ale ok. Zakochałeś się w Evangeline Potter.
Bill zamyślił się na chwilę. Dosłowność Charliego ugodziła go prosto w pierś. Jego umysł sam odtworzył w głowie twarz dziewczyny. Jej długie, czarne jak heban włosy i równie ciemne oczy. Widział, jak pochyla się nad książkami i energicznie spisuje najpotrzebniejsze notatki. Widział jej zabandażowane dłonie, które z trudem przygotowywały składniki do eliksirów.
– Wysłałeś jej świąteczne życzenia? – zapytał po chwili Charlie, częstując się fasolką wszystkich smaków. – Fuuuuj… to chyba chrzan – dodał, wypluwając cukierka.
– No właśnie nie…
– Jejku, Bill i kto tu jest frajerem?
– Dzięki, cieszę się, że zawsze mogę na ciebie liczyć – burknął, mając nadzieję, że Charlie szybko wyjdzie z pokoju, aby mógł w spokoju coś do niej napisać. Może wyśle kilka karmelków? Mama zawsze przygotowywała najlepsze łakocie na świecie.
~*~
Stół w jadalni państwa Doyle uginał się od ciężaru świątecznych łakoci. Elegancka zastawa idealnie pasowała do śnieżnobiałego, haftowanego obrusu i srebrnych świeczników. W rogu pomieszczenia znajdowała się wysoka pod sufit choinka ozdobiona w biel i czerwień, a kryształowy żyrandol rzucał blask na wypolerowany, dębowy parkiet. Z odtwarzacza wydobywały się dźwięki pianina, akompaniującego tradycyjne kolędy.
Dom państwa Doyle był duży, elegancki i zawsze czysty. A wszystko to dzięki dwóm paniom sprzątaczkom, pracującym w nim na zmianę. Rodzina ta nigdy nie zdecydowała się na domowego skrzata, ponieważ z zasady nie służyły one mugolom, a to właśnie nie obdarzonej magicznie pani domu najbardziej zależało na pomocy domowej. Jako chirurg ortopeda całe dnie spędzała w pracy i absolutnie nie miała głowy do tak przyziemnych spraw, jak sprzątanie czy gotowanie.
Beatrice zapaliła świeczki. Ich płomienie przez kilka chwil tańczyły energicznie. Popatrzyła na trzy na krycia. Powinna się cieszyć, że w tym roku spędzą wspólnie święta. Ostatnio dyżur miał tata, dwa i trzy lata temu mama, a cztery tata… Podświadomie jednak wyczuwała, że ten świąteczny posiłek nie będzie wyglądać tak, jak sobie tego życzyła.
Atmosfera w domu była napięta już od momentu, jak wróciła z Hogwartu. Najpierw ojciec zrobił jej aferę o kolczyki, które od niedawna gościły na jej twarzy. Mama też nie była zadowolona, ale odpuściła jako pierwsza, uznając, że zawsze można je wyjąć.
Potem zaczęły się docinki dotyczące jej figury. Tata jak zwykle uważał, że jest za chuda, a mama jak na złość powtarzała, że powinna więcej ćwiczyć, to wysmukliłaby uda. Bea często miała wrażenie, że rodzice specjalnie się ze sobą nie zgadzali w każdej kwestii. Problem w tym, że zwykle ona na tym najbardziej cierpiała.
Z zamyślenia wyrwał ją tupot stóp ojca, wchodzącego do jadalni. Zaciągnął się zapachem świeżego, pieczonego indyka i uśmiechnął z rozmarzeniem. A potem jego mina zrzedła.
– Gdzie mama? – zapytał. – Zaraz wszystko będzie zimne.
Bea wzruszyła ramionami. Już chciała odpowiedzieć, że pewnie w łazience, jednak w ten w progu pojawiła się pani domu. Ojciec Beatrice był niski i raczej korpulentny, więc dziewczyna miała podstawy, aby sądzić, że to po nim odziedziczyła budowę ciała. W dodatku niemal całkowicie wyłysiał i nosił okropne wąsy. Nawet elegancka szata nie dodawała nonszalancji. Wręcz przeciwnie, absolutnie do niego nie pasowała. Co innego jej mama. Kobieta była wysoka i szczupła. Kasztanowe włosy nosiła przystrzyżone na klasycznego, prostego boba z grzywką. Eleganckie ubrania były jej codziennością. Tylko buty zawsze miała płaskie, bo jak twierdziła, szpilki są niezdrowe dla kręgosłupa. Zwykle mawiała: naoglądałam się tyle pokrzywionych pleców, że nie zamierzam sama doprowadzić się do takiego stanu. Oczywiście przy jej wzroście te kilka cali nie miało większego znaczenia. Bea nie powinna tak myśleć, ale uznała, że jej mama bardziej by pasowała do ojca Evangeline – Archibalda Pottera niż do swojego męża.
Po krótkiej wymianie zdań, na kogo zwykle trzeba czekać, w końcu usiedli do posiłku. Złożyli sobie grzecznie życzenia, po czym pan Doyle zabrał się za krojenie indyka. Przez pierwsze dziesięć minut przeżuwali w milczeniu, wsłuchani w melodie kolęd i uderzanie sztućców o talerze. W końcu odezwała się mama:
– Bea, nie mówiłaś, co u Molly?
No tak… dziewczyna powinna się domyślić, że to pytanie w końcu padnie. Mama uwielbiała jej przyjaciółkę. Zawsze dużo rozmawiały, kiedy spędzała u nich dwa tygodnie letnich wakacji. Bea często bywała o nią zazdrosna, choć Molly zaznaczała, że nie zależy jej na atencji pani Doyle.
Z trudem przełknęła kawałek indyka. (Pamiętaj, Bea, że nie powinnaś tyle jeść – upomniała się jeszcze w myślach.)
– Dobrze – burknęła cicho, czując, że mięso zaczyna smakować jak guma.
– Pokłóciłyście się? – zapytał tata, na co Bea nie omieszkała obdarzyć go posępnym spojrzeniem.
– Nie… – rzekła przeciągle. – Molly po prostu nie rozumie, że nie mogę jej poświęcać tyle czasu co zwykle. Mamy w tym roku sumy i jeszcze ten głupi konkurs z eliksirów. Żałuję, że w ogóle się do niego zgłosiłam.
– Och, daj spokój. Za dużo marudzisz – powiedziała mama, dokładając sobie sałatki. – Nikt nie mówił, że będzie łatwo. W życiu trzeba mierzyć wysoko.
To był kolejny przytyk w stronę ojca i Beatrice doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Praca w Czarodziejskim Pogotowiu Ratunkowym? Według mamy był to raczej powód do wstydu niż dumy. Tata też to wyczuł, bo odchrząknął głośno i nalał sobie stanowczo zbyt dużo wina do kieliszka.
– Jesteś najmłodsza ze wszystkich uczestników – rzekł po chwili pan Doyle. – Masz od nich mniejszą wiedzę, więc to normalne, że musisz więcej czasu poświęcać na naukę. Twoja przyjaciółka powinna to zrozumieć, że w tym roku zmieniły ci się priorytety.
– Daj spokój, Gilbercie – prychnęła mama. – Priorytety? Od kiedy uważasz, że praca jest ważniejsza od przyjaźni?
– Chyba jak zwykle źle rozumiesz moje słowa, Helen.
No i się zaczęło… W domu państwa Doyle nie było czegoś takiego, jak bezpieczne tematy. Nawet rozmowa o pogodzie mogła się przerodzić w kłótnie.
– Możecie przestać – poprosiła cicho Bea. – Chociaż dziś?
Rodzice popatrzyli na nią przenikliwe. Dziewczyna wiedział, że na końcu języka mieli komentarze typu: nie wtrącaj się, jesteś dzieckiem, nie możesz nas upominać lub ich ulubiony: przecież my się nie kłócimy. Ale nie powiedzieli nic. Wrócili do przeżuwania kęsów jedzenia.
Milczenie jednak też było uciążliwe, a Bea marzyła, aby ten posiłek skończył się jak najszybciej. Uznała, że podejmie ostatnią próbę nawiązania rozmowy.
– W konkursie bierze udział dziewczyna uczulona na wodę – powiedziała po chwili Bea. – Spotkałeś się, tato z taką przypadłością?
Zanim Gilbert Doyle zdążył zabrać głoś, wyprzedziła go żona.
– Uczulenie na wodę? – powiedziała, ocierając usta serwetką. – To bardzo rzadka i paskudna przypadłość. Myślałam, że czarodzieje potrafią sobie radzić z takimi chorobami i leczą je w kilka sekund.
To znów był atak, ale ojciec najwyraźniej nie zamierzał się sprzeczać. Zlekceważył komentarz i popatrzył na Beatrice. Zmarszczył brwi, jakby próbował sobie coś przypomnieć.
– Masz na myśli dziewczynkę od Potterów? No jasne… przecież ta mała była starsza od ciebie. Nie możliwe, że ten czas tak szybko leci, ciągle myślałem, że to jeszcze dzieciak.
– Znasz ich? – zapytała.
– Nie do końca… Z Archibaldem Potterem rozmawiałem kilka razy, ale raczej na gruncie służbowym. Po prostu była to dość głośna akcja, kiedy znaleźli tę dziewczynkę.
– Znaleźli? – powtórzyła wyraźnie zaskoczona. Zatrzymała widelec w połowie drogi do ust, a jej oczy zrobiły się dwa razy większe.
– Oj, Bea… ale nie rozpowiadaj o tym w szkole, dobrze? Siedemnaście lat temu jakiś facet znalazł noworodka w stanie krytycznym na Nokturnie. Była wyziębiona, a jej skórę pokrywały rany. Pan Potter uratował jej życie, a potem się nią zaopiekował. Całe ministerstwo żyło tą sprawą, bo próbowano odnaleźć jej rodziców, ale jak wiadomo Nokturn nigdy nie był przyjazną okolicą. A na domiar złego oficjalnie rozpoczęła się wówczas wojna, a liczba sierot rosła z każdym dniem.
Beatrice zmarszczyła czoło, czując, że zaczyna tracić apetyt.
– Tato, uważasz, że Evangeline wie, że nie jest biologiczną córką Potterów? – zapytała, czując uścisk w gardle.
– Nie wiem – odpowiedział mężczyzna. – Wydaje mi się że tak, Potterowie to bardzo rozsądni ludzie, ale może się okazać, że jest inaczej, a wówczas nie byłoby dobrym rozwiązaniem, gdyby dowiedziała się o tym od ciebie, albo z jakiś głupich plotek.
Bea przytaknęła nieznacznie, próbując ułożyć sobie w głowie to wszystko, co powiedział ojciec.
– Ostatnio jej się pogorszyło… jej skóra wyglądała okropnie i…
– Musimy o tym teraz rozmawiać? – przerwała dziewczynie matka. – Wystarczy że w pracy naoglądam się obrzydliwości, nie musimy podejmować takich tematów przy świątecznym stole.
– Daj spokój, Helen – burknął mężczyzna. – Nie sądzę, aby obrzydzały cię wystające kości z ran.
– Myślisz, że mam do czynienia tylko z czymś takim? – odburknęła agresywnie.
I znów to samo – pomyślała Bea. Czyli temat Evangeline był chwilowo zakończony.
Beatrice wróciła do jedzenia, nie zdając sobie sprawy, że przypadkiem została obarczona jednym z największych sekretów, a tajemnice mają to do siebie, że czasem bardzo ciężko ich dotrzymać…
~*~
Marina Blau po raz setny rozejrzała się po korytarzu, upewniając się, że jest on zupełnie pusty. Nie powinno jej to specjalnie dziwić, ponieważ trwała przerwa świąteczna, więc lwia część uczniów nadal przebywała w domach, zajadała się przysmakami i podniecała prezentami, które za jakiś czas i tak rzucą w kąt, bo im się znudzą. Marina też dostała prezenty. Aż dwa. W jednym była okropna sukienka z falbaną i szczotka do włosów. Pakunek był rzekomo od matki i Davida, ale jakoś wątpiła, aby mężczyzna miał z tym coś wspólnego. Druga paczka sprawiła jej dużo więcej radości. Była to książka od Evangeline. Na początku pomyślała, że to jakiś naukowy bełkot, więc jej zdziwienie było ogromne, kiedy okazało się, że jest to powieść. Evangeline nie omieszkała dołączyć krótkiej informacji (tym razem spisanej jej ręką, więc, rozczytanie zajęło Marinie sporo czasu), że jest to romans należący do klasyki gatunku i może czas przerzucić się na treści tego typu.
Panna Blau zaczęła go nawet czytać, ale tak jak się spodziewała, akcja toczyła się bardzo powoli i chwilami robiło się naprawdę nudno… Ale musi przez to przebrnąć, choćby po to, aby później zapytać Evie od kiedy ona czyta takie rzeczy.
Rozejrzała się jeszcze raz, a potem wyjęła różdżkę i szepcząc cicho: alohomora!, stuknęła w zamek znajdujący się w drzwiach. Coś cicho skrzypnęło, a potem wrota do gabinetu profesora Gebina stanęły przed nią otworem. Uśmiechnęła się pod nosem, wślizgując się do środka. Nawet przez chwilę nie zastanawiała się nad tym, dlaczego nauczyciel tak słabo zabezpieczył to pomieszczenie.
Komnata była niewielka, choć wydawała się przestronniejsza niż gabinet Snape’a, w którym ostatnio zdarzało jej się bywać. A może to tylko mylne wrażenie spowodowane faktem, że nie było tu tyle półek z książkami i podejrzanymi substancjami w słoikach? W sumie stało tu tylko masywne, dębowe biurko i dwa krzesła. Nic więcej.
Marina nie byłą pewna, czego szuka, ale czuła, że musi w końcu zająć się tą tajemniczą sprawą i rozmową, którą podsłuchała w Hogsmeade. Gebin ewidentnie miał coś na sumieniu i coś kombinował z jakimś uczniem, a dziewczyna bardzo chciała wiedzieć, o co chodzi. No i była jeszcze kwestia tej tajemniczej kobiety…
Puchonka wzięła kilka głębokich wdechów, a potem zabrała się do pracy. Najpierw przeszukała stosy pergaminów leżące na biurku. Były to głównie stare gazety, testy i prace domowe, które aktualnie sprawdzał. Marina zaczęła otwierać kolejne szuflady biurka. Nic. Pusto. W jednej znalazła pióro i kałamarz. W drugiej garść cukierków (musiała z całych sił oprzeć się pokusie poczęstowania się). A w trzeciej kolejne prace domowe. Nic więcej. Już chciała odejść zrezygnowana, jednak wtem dostrzegła niewielki sekretarzyk, stojący głęboko pod biurkiem.
Mebel ten zupełnie nie pasował do reszty i prawdopodobnie nie było to jego stałe miejsce. Marina musiała na kolanach wgramolić się pod biurko, aby się do niego dostać. Pociągnęła za haczyk. Był zamknięty. Raz jeszcze wyjęła różdżkę. Alohomora! – szepnęła. Bez skutku.
Dziewczyna nagryzła wargę, czując, że narasta w niej ciekawość. Zaklęcie… potrzebowała innego zaklęcia, które otworzy ten niewielki zamek. Mogła go wywarzyć, ale wówczas zostawiłaby po sobie zbyt wiele śladów. I nagle ją olśniło. Przecież w najnowszej części Mistrzyni Eliksirów też  potrzebowała silniejszego zaklęcia otwierającego. Zaraz, zaraz… jak ono brzmiało…
Fammi vedere – rzekła pewnie, stukając różdżką w zatrzask. Prawie krzyknęła z wrażenie, kiedy rygiel odskoczył. Czyli nawet w Mistrzyni Eliksirów było trochę prawdy. Będzie musiała koniecznie powiedzieć o tym Evie, kiedy znów się zobaczą.
Drzwiczki sekretarzyka się uchyliły, ukazując jego wnętrze. Marina wstrzymała oddech czując, że jest gotowa na wszystko, a w szczególności na… kolejny stos pergaminów. Dziewczyna jęknęła przeciągle. Pomyślała, że jeśli znajdzie tam kolejne prace domowe, to spali je bez skrupułów. Papiery wyciągnęła niedbale i przewertowała je szybko. Ta na pewno nie były głupie eseje uczniów…
Marina miała przed sobą plik akt i dokumentów, ale też wycinki z gazet. Większość z nich prawdopodobnie było kopią. W pierwszej chwili pomyślała, że dotyczą one jednej i tej samej osoby, dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że nazwisko rzeczywiście było identyczne, ale różniły się imiona. Panna Blau miała przed sobą wnikliwą kartotekę członków dumnego rodu Lestrange sięgającą końcówki dziewiętnastego wieku.
Marina znała to nazwisko. Wiedziała, że rodzina Lestrange była jedną z nienaruszalnych dwudziestu ośmiu rodzin czystej krwi z brytyjskiej społeczności czarodziejów, ale nie rozumiała, po co profesor Gebin tak wnikliwie zbierał o nich informacje. Jeśli dobrze kojarzyła, to w Hogwarcie nie było obecnie nikogo o takim nazwisku.
Dziewczyna raz jeszcze przejrzała dokumenty: zesłanie do Azkabanu Rudolfa Lestrange, zesłanie do Azkabanu Belllatriks Lestrange, odpis z posiedzenia Wizengamotu w sprawie Rudolfa Lestrange, odpis z posiedzenia Wizengamotu w sprawie Belllatriks Lestrange, zesłanie do Azkabanu Rabastana Lestrange, akt zgonu Corvusa Lestrange VI, zesłanie do Azkabanu Corvusa Lestrange VI, akt zgonu Corvusa Lestrange V, akt zgonu Lety Lestrange, akt zgonu Corvusa Lestrange IV, akt zgonu Laureny Lestrange, akt zgonu Clarisse Lestrange…
Odpisy z posiedzeń Wizengamotu były długie i obszerne. Ktoś zadał sobie wiele trudu, aby spisać wszystkie zbrodnie, których dopuścili się owi czarodzieje. Niemal w każdym zdaniu widniała wzmianka o ich przynależności do Śmierciożerców i posłudze na rzecz Lorda Voldemorta. Marina bardzo chciała przyjrzeć się temu dokładniej, ale wiedziała, że nie ma na to czasu.
Rzuciła okiem na kilka wycinków z gazet i widniejące na nich tytuły: Czarne chmury nad rodem Lestrange, Kolejny członek rodu Lestrange posądzony o współpracę z Sami-Wiecie-Kim, Kim jest dziewczynka znaleziona na Nokturnie?, Czy to koniec dumnego rodu Lestrange?, Początek wojny, początkiem kryzysu – kolejne dzieci trafiają do sierocińców.
Marina już chciała przyjrzeć się bliżej artykułom, jednak wtem dostrzegła jeszcze jeden dokument leżący na dnie tego stosu. Kolejny akt zgonu. Tym razem nie należał on do rodziny Lestrange. Pod datą dwudziestego siódmego grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku widniało imię i nazwisko, które zupełnie zbiło ją z tropu: Ruth Mery Gebin. W pierwszej chwili myślała, że była to żona nauczyciela, dopiero później dostrzegła datę urodzenia: ósmy stycznia tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty czwarty rok. Dziewczyna w chwili śmierci miała szesnaście lat, więc bardziej prawdopodobne, że była córką znienawidzonego profesora. W przyczynie śmierci ktoś wpisał: zmarła po długiej chorobie.
Marina zamyśliła się na chwilę. Gdyby została zamordowana po długich torturach, to wówczas dziewczyna dodałaby dwa do dwóch i mogła być niemal pewna, że stał za tym ktoś z rodziny Lestrange. Pomyślała, że może jednak warto cofnąć się do odpisów z posiedzeń Wizengamotu, gdy nagle usłyszała, że drzwi gabinetu się otwierają. Wstrzymała oddech, kiedy jej uszu dobiegły dźwięki rozmowy.
– Drogi Severusie, masz chyba zbyt wiele wiary w swoich uczniów – powiedział profesor Gebin, a jego kroki odbiły się echem na kamiennej posadce.
Marina wstrzymała oddech, dziękując w duchu, że biurko było zabudowane od zewnętrznej strony. Skuliła się w sobie i zacisnęła powieki.
– Chyba mnie przeceniasz… – burknął drugi mężczyzna obecny w gabinecie – Severus Snape. – Absolutnie nie twierdzę, że uczniowie mają w głowach przynajmniej połowę wiedzy, którą mieć powinni. Dlatego też nie wiem, po co w ogóle kazałeś mi tu przyjść…
Marina słyszała, że Gebin zatrzymał się przy biurku i zaczął przeglądać leżące na nim prace domowe. Nie była pewna, czy nie zostawiła na blacie bałaganu, który mógłby zaniepokoić nauczyciela. Przez wąską szparę dostrzegła cienie i delikatny zarys podeszw butów mężczyzn.
– Dobrze wiesz, Severusie – rzekł Gebin odrobinę za głośno. – Faworyzujesz swoich Ślizgonów, a tak naprawdę są takimi samymi półgłówkami jak cała reszta. O! Znalazłem.
I nagle, zupełnie niespodziewanie, to co znalazł nauczyciel, wysmyknęło mu się z ręki. Arkusz pergaminu ze świstem opadł na podłogę tak, że jego większa część wsunęła się pod biurko. Marina nie musiała nawet czytać, aby być pewną, że była to praca domowa Evangeline Potter. Jej pismo było chyba najbardziej charakterystycznymi bazgrołami w całym Hogwarcie.
Ktoś się schylił, a po chudych palcach, które podnosiły pergamin zorientowała się, że był to Snape.
– Evangeline Potter – przeczytał na głos nauczyciel eliksirów. – Cóż… jeśli coś ci się w tej pracy nie podoba, to może powinieneś sam z nią porozmawiać, jak już wróci do szkoły.
– Nie podobają mi się jej poglądy! I to nie tylko jej. Większość uczniów ma za nic zasady panujące w naszym świecie. Nie rozumieją, że ich rodziny walczyli i tracili życie w imię tych zasad! Być może problem Ślizgonów polega na złym opiekunie domu.
Snape prychnął. Marina słyszała to doskonale.
– Wybacz, Gebin, ale z tego co wiem, na zajęciach obrony przed czarną magią chyba nie ocenia się poglądów. A jeśli masz jakieś wątpliwości co do mnie lub moich uczniów, to weź te ich prace domowe i pomaszeruj z nimi prosto do dyrektora. Zapewne się ucieszy z miłej pogawędki.
– Właśnie o tym mówię, Snape! Jesteś bezczelny, a uczniom przedstawiasz poglądy nie zgodne z wolą Ministerstwa Magii. Bo wiesz, jak to jest… to nigdy nie wychodzi z człowieka. Kto raz został Śmierciożercą będzie nim już do końca życia. Nie uciekniesz przed tym.
Ktoś jęknął i Marina ze zgrozą uświadomiła sobie, że była to ona. Przytknęła dłonie do ust tak mocno, że rozbolały ją nadgarstki. Milczenie nad biurkiem nie zwiastowało niczego dobrego.
– Doprawdy? – rzekł oschle Snape. – Nie zamierzam o tym z tobą dyskutować. Idź do dyrektora, droga wolna.
– Żebyś chciał wiedzieć, że pójdę – odfuknął Gebin, a potem rzeczywiście skierował swoje kroki w kierunku drzwi. Wyszedł z gabinety, a jego śladami podążył Snape.
Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Marina jeszcze dłuższą chwilę siedziała skulona pod biurkiem. Dopiero po trzech minutach znalazł w sobie odwagę, aby schować do sekretarzyka dokumenty, zatrzasnąć go cicho i na kolanach wygrzebać się ze swojej kryjówki. Wyprostowała się stanowczo zbyt gwałtownie, bo zakręciło jej się w głowie. Pouczyła też mrowienie w ścierpniętych stopach. A potem, nie zastanawiając się zbyt długo, wybiegła z gabinetu na korytarz. Dopiero tam zdała sobie sprawę, że dyszy ciężko, a jej serce wali w piersi jak oszalałe. Na bladym czole pojawiły się krople zimnego potu. Tego było stanowczo zbyt wiele, jak na jeden dzień.
Zrobiła niepewny krok, aż nagle usłyszała chłodny głos za plecami.
– Blau… jestem bardzo ciekawy, jak zamierzasz się z tego wytłumaczyć.
Odwróciła się nieporadnie i stanęła oko w oko ze Snape’em. Westchnęła głośno, nie siląc się nawet na uśmiech. W tamtym momencie zabrakło jej animuszu.

I znów była w gabinecie nauczyciela eliksirów. Znów siedziała naprzeciwko niego i znów patrzyła mu prosto w oczy. Tym razem jednak wiedziała o nim coś, czego wiedzieć nie powinna i czuła, że z nerwów robi jej się niedobrze. Marzyła o tym, aby uciec jak najdalej z lochów i schować się pod grubym kocem. Marzyła o tym, aby znów być małą dziewczynką, która naiwnie myślała, że jej życie będzie usłaną różami bajką.
– Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie – burknęła. – Niech pan da mi ten szlaban i odejmie milion punktów. Możemy też od razu iść do profesor Sprout, która wyrzuci mnie z Hogwartu.
– Nie sądzę, aby opiekunka twojego domu była zdolna do takich decyzji – rzekł Snape, a jego głos był zaskakująco spokojny jak na zaistniałą sytuację.
– W sumie też nie sądzę – rzekła zgodnie z prawdę. – Tak mi się powiedziało. To możemy iść do profesora Gebina, który wniesie skargę do samego Dumbledore’a.
– Gdybym chciał, aby profesor Gebin cię ukarał, to nakryłbym cię, kiedy byliśmy w gabinecie – odpowiedział Snape, co jeszcze bardziej zaskoczyło Marinę.
– To czemu pan tego nie zrobił?
– Chyba ja zadaję teraz pytania. Czego tam szukałaś?
Milczała. Uparcie milczała, choć w głowie nie siliła się na wymyślanie kłamstw.
– Odpowiedz, Blau.
– Nie – rzekła z dziwną pewnością siebie. – Pan wie, co usłyszałam. Nie jestem idiotką, choć sądzą tak niemal wszyscy w tej szkole. Teraz już rozumiem, dlaczego w tak młodym wieku zaczął pan uczyć, pan się chowa.
Przez dłuższą chwilę patrzeli sobie prosto w oczy. Marina Blau czuła, że wargi drżą jej z nerwów. W gardle pojawiła się niewygodna gula, a spod powiek omal nie wypłynęły łzy. Przełknęła je w ostatniej chwili, nie chcąc po sobie poznać, jak bardzo jest zdenerwowana.
Snape natomiast zdawał się być niewzruszony. Patrzył na nią chłodnym wzrokiem swych czarnych oczu. Marina wytrzymała to spojrzenie i nie opuściła głowy, choć wiedziała, że jej słowa zakrawały o skrajną bezczelność w stosunku do nauczyciela.
– Nigdy nie uważałem cię za idiotkę, Blau – rzekł, zbijając ją lekko z tropu. – Ale mówisz o rzeczach, o których nie masz pojęcia, o czasach, w których byłaś małą dziewczynką i nie rozumiałaś, co tak naprawdę się dzieje. Życie nie jest namiętną historyjką z tych kretyńskich książek, które pochłaniasz bez opamiętania.
– Bardzo bym chciała, aby moje życie było tak cudowne, jak się panu wydaje – burknęła niewyraźnie. – Czy mogę już iść?
– Najpierw odpowiedz mi na pytanie, co robiłaś w gabinecie profesora Gebina? – Snape był uparty i najwyraźniej nie zamierzał jej ustąpić.
Marina nagryzła wargę.
– To głupek – rzekła wzruszając ramionami. – Chciałam zrobić mu jakiś żart, no wie pan, pierdzące krzesło, te sprawy…
– Myślisz, że w to uwierzę, Blau?
Dziewczyna wzruszyła ramionami, a potem włożyła całą energię w przybranie swego naturalnego, lekko nieobecnego uśmiechu.
– Tak było – dodała. – A potem znalazłam te wszystkie akta i dokumenty i lekko zbiło mnie to z tropu…
– Jakie dokumenty?
Powiedziała to specjalnie. To wszystko było grą, bo wiedziała, że nauczyciela eliksirów zainteresuje ta sprawa i w końcu da jej spokój.
– Nie wiem… były tam jakieś akty zgonu, aresztowania… pewnie jakieś stare papiery z czasów, jak profesor Gebin pracował w brygadzie uderzeniowej… Większość dotyczyła jednej rodziny. Zaraz, zaraz… jak oni się nazywali… To dość znane nazwisko…Coś na L… ale chyba sobie nie przypomnę…
– Blau, dobrze ci radzę, przestań mieszać się w nieswoje sprawy – odpowiedział, a przez jego twarz przebiegł dziwny cień.
– Ależ ja się nie mieszam. Mówię przecież, że odkryłam to przypadkiem. Proszę się nie martwić, nie snuję żadnych spiskowych teorii, a w dotrzymywaniu sekretów jestem całkiem dobra więc nie rozpowiem całej szkole tego, czego dziś się dowiedziałam.
– Jesteś najbardziej bezczelną osobą w Hogwarcie, Blau – powiedział Snape, a ton jego głosu nie zmienił się nawet o jotę. – Nie doceniać ciebie to duży błąd.
Marina nieznacznie uniosła brew. Czyżby rzeczywiście Snape wiedział więcej niż powinien? Zawsze wiedziała, że trzeba na niego uważać, ale dziś dowiedziała się rzeczy, które zupełnie zmieniły spojrzenie na jego osobę.
– Nie rozumiem, o czym pan mówi – oznajmiła.
– Rozumiesz doskonale. A teraz się wynoś i postaraj się, abym nie musiał cię oglądać do końca przerwy świątecznej.
– Och… pewnie większość czasu i tak spędzę w bibliotece… muszę się przygotować do kolejnego etapu konkursu. Evie mówiła…
– Powiedziałem, wynocha – powtórzył Snape, przerywając jej w pół zdania.
Marina podniosła się z krzesła i raz jeszcze spojrzała na napiętą twarz nauczyciela. Uśmiechnęła się delikatnie i pożegnała się grzecznie, kierując swoje kroki do drzwi. Zawahała się, kiedy dłoń dotknęła klamki.
– To nazwisko – rzekła, nie odwracając głowy. – Chyba brzmiało Lestrange…
A potem wyszła na zimny korytarz lochów, mając wrażenie, że przed chwilą stało się coś, co absolutnie nie powinno się wydarzyć.


4 komentarze:

  1. Muszę przyznać, że ten rozdział jest chyba najlepiej napisanym dotychczas. Mogłam się wczuć w przedstawione tutaj sytuacje, a dialogi zostały poprowadzone w taki sposób, że czekałam, co będzie dalej.
    Na początku Święta u Weasleyów wywołały u mnie uśmiech. Ta rodzina jest cudowna! Nawet jeśli się kłócą, prędzej czy później pojawi się między nimi zgoda.
    Bea również nie ma za wesoło w domu. Jej rodzice działają jak dwa przeciwstawne bieguny :/
    Nade wszystko zaintrygował mnie profesor Gebin i cała ta sprawa z aktami. Wydaje mi się, że to będzie niezła... łajnobomba xD Rozmowy Snape'a i Mariny mnie rozwalają. Są tak różni, a jednocześnie tak komiczni razem. Teraz Marina zna sekret Snape'a, a on wie, że ona coś wie. Ciekawy układ.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ ciekawy part :D
    Czytałam z totalnym skupieniem, bo było naprawdę interesująco. Zwłaszcza, gdy Snape nakrył Marinę. Rodzina Lestrange też mnie intryguje, bo zawsze jakoś byłam jej fanką. Zdarzyło mi się nawet napisać jedną historię dawno temu ;p
    Coraz więcej tajemnic, super.

    OdpowiedzUsuń
  3. O co chodzi z tymi aktami i profesorem Gebinem?

    OdpowiedzUsuń
  4. Rozmowa Mariny i Snape'a - cudo! Ciekawią mnie ta akta oj bardzo ciekawią

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy