W
Norze nie było możliwości spać tak długo, jakby się chciało. A już na pewno nie
dało się tego zrobić w bożonarodzeniowy poranek.
Billa
obudziły głośne piski i tupot małych stóp jego młodszego rodzeństwa.
Zachowywali się jak banda dzikusów zbiegająca po schodach wprost do głównej
izby z kominkiem, gdzie wisiały ich kolorowe skarpety, które w nocy mama
wypełniła drobnymi upominkami.
Chłopak
jęknął i naciągał kołdrę na głowę. Obrócił się na drugi bok.
–
PREZENTY! – dobiegł go wrzask jednego z bliźniaków.
Usłyszał
jęknięcie Charliego, który najwyraźniej również nie pałał aż tak wielkim
entuzjazmem. A potem znów tupot stóp. Tym razem dzieciaki wbiegały na piętro.
Któryś z nich głośno zapukał do drzwi pokoju najstarszych braci.
–
Bill! Charlie, szybko, prezenty!
–
Nie uciekną wam te prezenty – odburknął Charlie, a Bill powoli zczołgał się z
łóżka.
–
Chodź – burknął do brata, owijając się swetrem. – I tak nie dadzą nam spokoju.
Chłopak
przytaknął powoli i poszedł w ślady Billa. Na sch0dach minęli ziewającego
Percy’ego, który najwyraźniej wyrósł już z wczesnego zrywania się z łóżka.
Kiedy zeszli na dół bliźniacy, Ron i Ginny zdążyli już dopaść swoje skarpety i
rozrywali papiery, aby dostać się do prezentów. Na fotelach siedzieli też
rodzice, którzy z radością obserwowali swoje najmłodsze pociechy.
Starsi
synowie przywitali się grzecznie, a potem, aby nie robić przykrości rodzicom,
wzięli się za odpakowywanie prezentów.
Bill
nie był zaskoczony (choć udawał, że jest inaczej), że główną niespodzianką był
ciemnozielony sweter z dużą literką B na piersiach. Dostał też nowe pióro i
książkę dotyczącą eliksirów.
–
Może przyda ci się do konkursu, kochanie – powiedziała mama, gładząc go czule
po włosach.
–
Tak, na pewno, dziękuję.
Chłopak
przewertował ją szybko, a potem odłożył na bok i zaczął przyglądać się
młodszemu rodzeństwu. Każdy z dzieciaków miał już na sobie tradycyjny sweter
Weasleyów (Ron oczywiście kasztanowy, czego nie omieszkał wypomnieć, a Ginny i
George znów zamienili się swoimi. W efekcie dziewczynka niemal ciągnęła rękawy
po ziemi, a chłopiec paradował w za ciasnym, różowym wdzianku). Starym
zwyczajem porównywali drobne zabawki i upewniali się, czy aby ktoś nie dostał
czegoś lepszego.
Bill
i Charlie też tak kiedyś robili, ale z wiekiem zrozumieli, że rodzice nie mają
zbyt wielu pieniędzy i należy się cieszyć tym, co mają. Uczono ich, że mają być
wdzięczni nie za rzeczy materialne, a miłość i dobroć, która panowała w domu.
–
I co, podobają się wam prezenty? – zapytał pan Weasley z dobrotliwym uśmiechem.
–
Tak, tatusiu! – krzyknęła entuzjastycznie Ginny, a potem podbiegła do ojca i
wspięła się na jego kolana. Złożyła na jego policzku głośnego całusa. – Ale
znów nie dostałam kotka…
–
Och, kochanie, jak będziesz starsza i pojedziesz do Hogwartu, to dostaniesz
jakieś zwierzątko – odpowiedział mężczyzna, gładząc jej długie włosy.
Weasleyowie
nie faworyzowali żadnego z synów, ale Ginny to zupełnie inna bajka. Od czasu
narodzin była oczkiem w głowie taty i raczej nie należało się spodziewać, że
coś się zmieni. Bill wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Charliem.
–
Jak Ron pójdzie do Hogwartu, to dostanie pająka – powiedział Fred, na co
najmłodszy z synów jęknął cicho.
–
Fred! – upomniała go mama. – Nawet w święta nie możecie wziąć sobie na
wstrzymanie? Nie chcę dzisiaj słyszeć tego typu komentarzy!
–
Dobrze – rzekł chłopiec, opuszczając głowę, choć na jego twarzy nadal błąkał
się chytry uśmieszek. – Poczekam do jutra – dodał, kiedy mama zajęła się
uspokajaniem Rona i nie zwróciła uwagi na jego słowa.
–
To co dzieciaki, czas na śniadanie? – zapytał Artur, co spotkało się z głośnym
piskiem aprobaty.
Bill
czytał list od Evangeline tak często, że znał go już niemal na pamięć. Nie
trudno było odgadnąć, że nie został spisany jej ręką, ale mimo to ucieszył go
jakikolwiek znak życia od dziewczyny. Tym bardziej, że treść wskazywała, że
czuła się już lepiej. Dała temu potwierdzenie w zgryźliwych komentarzach, które
tam zawarła. Chłopak jednak nie potrafił być na nią zły.
–
Co tam czytasz? – zapytał Charlie wchodząc do ich wspólnego pokoju. Zamknął za
sobą drzwi, aby zagłuszyć hałasy dochodzące z parteru.
–
Nic… – rzekł Bill chowając zwitek pergaminu do książki, którą dostał od
rodziców. – Przeglądam tę książkę. Może mi się przyda w kolejnym etapie
konkursu.
–
Daj spokój, są święta! Udzieliło ci się zachowanie Potter, która wszędzie
chodzi z jakąś książką pod ręką?
Bill
obdarzył brata krótkim spojrzeniem, a potem odrzucił prezent na szafkę nocną.
–
Nie – burknął. – A poza tym, lepiej się nie narażaj, bo nadal mi do końca nie
przeszła złość za to, co jej powiedziałeś.
–
Ok! Wiem, że zachowałem się jak frajer, kiedy wykrzykiwałem na cały korytarz,
że ma wracać do gry i zmierzyć się ze mną – przyznał Charlie, a Bill wiedział,
że brat mówi szczerze. – Nie miałem pojęcia, że aż tak źle się czuje. Jeśli
bardzo chcesz, to przeproszę ją, jak tylko wróci do Hogwartu.
–
Daj spokój… lepiej sobie daruj, bo skończy się to jakimś uszczypliwym
komentarzem z jej strony. Wkurzysz się i będzie jeszcze gorzej. Najlepiej
zachowuj się jak zwykle.
–
Czyli? Mam po cichutku obserwować, jak wzdrygasz ramionami za każdym razem, jak
przechodzi obok?
–
Ja wcale się nie wzdrygam – oburzył się chłopak, przypominając sobie
postscriptum zamieszczone w liście.
–
Wiesz, Bill… jestem młodszy i pewnie zaraz mi powiesz, że nie mam totalnie
pojęcia o stosunkach damsko-męskich, ale uważam, że powinieneś jej szczerze
powiedzieć, że się w niej zabujałeś.
–
Zabujałeś… – powtórzył niechętnie. –
Naprawdę musisz używać takich słów?
–
Nie, nie muszę, ale wydawało mi się, że zakochałeś
to trochę za dużo powiedziane. Ale ok. Zakochałeś się w Evangeline Potter.
Bill
zamyślił się na chwilę. Dosłowność Charliego ugodziła go prosto w pierś. Jego
umysł sam odtworzył w głowie twarz dziewczyny. Jej długie, czarne jak heban
włosy i równie ciemne oczy. Widział, jak pochyla się nad książkami i
energicznie spisuje najpotrzebniejsze notatki. Widział jej zabandażowane
dłonie, które z trudem przygotowywały składniki do eliksirów.
–
Wysłałeś jej świąteczne życzenia? – zapytał po chwili Charlie, częstując się
fasolką wszystkich smaków. – Fuuuuj… to chyba chrzan – dodał, wypluwając
cukierka.
–
No właśnie nie…
–
Jejku, Bill i kto tu jest frajerem?
–
Dzięki, cieszę się, że zawsze mogę na ciebie liczyć – burknął, mając nadzieję,
że Charlie szybko wyjdzie z pokoju, aby mógł w spokoju coś do niej napisać.
Może wyśle kilka karmelków? Mama zawsze przygotowywała najlepsze łakocie na
świecie.
~*~
Stół
w jadalni państwa Doyle uginał się od ciężaru świątecznych łakoci. Elegancka
zastawa idealnie pasowała do śnieżnobiałego, haftowanego obrusu i srebrnych
świeczników. W rogu pomieszczenia znajdowała się wysoka pod sufit choinka
ozdobiona w biel i czerwień, a kryształowy żyrandol rzucał blask na
wypolerowany, dębowy parkiet. Z odtwarzacza wydobywały się dźwięki pianina,
akompaniującego tradycyjne kolędy.
Dom
państwa Doyle był duży, elegancki i zawsze czysty. A wszystko to dzięki dwóm
paniom sprzątaczkom, pracującym w nim na zmianę. Rodzina ta nigdy nie
zdecydowała się na domowego skrzata, ponieważ z zasady nie służyły one mugolom,
a to właśnie nie obdarzonej magicznie pani domu najbardziej zależało na pomocy
domowej. Jako chirurg ortopeda całe dnie spędzała w pracy i absolutnie nie
miała głowy do tak przyziemnych spraw, jak sprzątanie czy gotowanie.
Beatrice
zapaliła świeczki. Ich płomienie przez kilka chwil tańczyły energicznie.
Popatrzyła na trzy na krycia. Powinna się cieszyć, że w tym roku spędzą
wspólnie święta. Ostatnio dyżur miał tata, dwa i trzy lata temu mama, a cztery
tata… Podświadomie jednak wyczuwała, że ten świąteczny posiłek nie będzie
wyglądać tak, jak sobie tego życzyła.
Atmosfera
w domu była napięta już od momentu, jak wróciła z Hogwartu. Najpierw ojciec
zrobił jej aferę o kolczyki, które od niedawna gościły na jej twarzy. Mama też
nie była zadowolona, ale odpuściła jako pierwsza, uznając, że zawsze można je
wyjąć.
Potem
zaczęły się docinki dotyczące jej figury. Tata jak zwykle uważał, że jest za
chuda, a mama jak na złość powtarzała, że powinna więcej ćwiczyć, to
wysmukliłaby uda. Bea często miała wrażenie, że rodzice specjalnie się ze sobą
nie zgadzali w każdej kwestii. Problem w tym, że zwykle ona na tym najbardziej
cierpiała.
Z
zamyślenia wyrwał ją tupot stóp ojca, wchodzącego do jadalni. Zaciągnął się
zapachem świeżego, pieczonego indyka i uśmiechnął z rozmarzeniem. A potem jego
mina zrzedła.
–
Gdzie mama? – zapytał. – Zaraz wszystko będzie zimne.
Bea
wzruszyła ramionami. Już chciała odpowiedzieć, że pewnie w łazience, jednak w
ten w progu pojawiła się pani domu. Ojciec Beatrice był niski i raczej
korpulentny, więc dziewczyna miała podstawy, aby sądzić, że to po nim
odziedziczyła budowę ciała. W dodatku niemal całkowicie wyłysiał i nosił
okropne wąsy. Nawet elegancka szata nie dodawała nonszalancji. Wręcz
przeciwnie, absolutnie do niego nie pasowała. Co innego jej mama. Kobieta była
wysoka i szczupła. Kasztanowe włosy nosiła przystrzyżone na klasycznego,
prostego boba z grzywką. Eleganckie ubrania były jej codziennością. Tylko buty
zawsze miała płaskie, bo jak twierdziła, szpilki są niezdrowe dla kręgosłupa.
Zwykle mawiała: naoglądałam się tyle
pokrzywionych pleców, że nie zamierzam sama doprowadzić się do takiego stanu.
Oczywiście przy jej wzroście te kilka cali nie miało większego znaczenia. Bea
nie powinna tak myśleć, ale uznała, że jej mama bardziej by pasowała do ojca
Evangeline – Archibalda Pottera niż do swojego męża.
Po
krótkiej wymianie zdań, na kogo zwykle trzeba czekać, w końcu usiedli do
posiłku. Złożyli sobie grzecznie życzenia, po czym pan Doyle zabrał się za
krojenie indyka. Przez pierwsze dziesięć minut przeżuwali w milczeniu,
wsłuchani w melodie kolęd i uderzanie sztućców o talerze. W końcu odezwała się
mama:
–
Bea, nie mówiłaś, co u Molly?
No
tak… dziewczyna powinna się domyślić, że to pytanie w końcu padnie. Mama
uwielbiała jej przyjaciółkę. Zawsze dużo rozmawiały, kiedy spędzała u nich dwa
tygodnie letnich wakacji. Bea często bywała o nią zazdrosna, choć Molly
zaznaczała, że nie zależy jej na atencji pani Doyle.
Z
trudem przełknęła kawałek indyka. (Pamiętaj,
Bea, że nie powinnaś tyle jeść – upomniała się jeszcze w myślach.)
–
Dobrze – burknęła cicho, czując, że mięso zaczyna smakować jak guma.
–
Pokłóciłyście się? – zapytał tata, na co Bea nie omieszkała obdarzyć go
posępnym spojrzeniem.
–
Nie… – rzekła przeciągle. – Molly po prostu nie rozumie, że nie mogę jej
poświęcać tyle czasu co zwykle. Mamy w tym roku sumy i jeszcze ten głupi
konkurs z eliksirów. Żałuję, że w ogóle się do niego zgłosiłam.
–
Och, daj spokój. Za dużo marudzisz – powiedziała mama, dokładając sobie
sałatki. – Nikt nie mówił, że będzie łatwo. W życiu trzeba mierzyć wysoko.
To
był kolejny przytyk w stronę ojca i Beatrice doskonale zdawała sobie z tego
sprawę. Praca w Czarodziejskim Pogotowiu Ratunkowym? Według mamy był to raczej
powód do wstydu niż dumy. Tata też to wyczuł, bo odchrząknął głośno i nalał
sobie stanowczo zbyt dużo wina do kieliszka.
–
Jesteś najmłodsza ze wszystkich uczestników – rzekł po chwili pan Doyle. – Masz
od nich mniejszą wiedzę, więc to normalne, że musisz więcej czasu poświęcać na
naukę. Twoja przyjaciółka powinna to zrozumieć, że w tym roku zmieniły ci się
priorytety.
–
Daj spokój, Gilbercie – prychnęła mama. – Priorytety? Od kiedy uważasz, że
praca jest ważniejsza od przyjaźni?
–
Chyba jak zwykle źle rozumiesz moje słowa, Helen.
No
i się zaczęło… W domu państwa Doyle nie było czegoś takiego, jak bezpieczne
tematy. Nawet rozmowa o pogodzie mogła się przerodzić w kłótnie.
–
Możecie przestać – poprosiła cicho Bea. – Chociaż dziś?
Rodzice
popatrzyli na nią przenikliwe. Dziewczyna wiedział, że na końcu języka mieli
komentarze typu: nie wtrącaj się, jesteś dzieckiem, nie możesz nas upominać
lub ich ulubiony: przecież my się nie
kłócimy. Ale nie powiedzieli nic. Wrócili do przeżuwania kęsów jedzenia.
Milczenie
jednak też było uciążliwe, a Bea marzyła, aby ten posiłek skończył się jak najszybciej.
Uznała, że podejmie ostatnią próbę nawiązania rozmowy.
–
W konkursie bierze udział dziewczyna uczulona na wodę – powiedziała po chwili
Bea. – Spotkałeś się, tato z taką przypadłością?
Zanim
Gilbert Doyle zdążył zabrać głoś, wyprzedziła go żona.
–
Uczulenie na wodę? – powiedziała, ocierając usta serwetką. – To bardzo rzadka i
paskudna przypadłość. Myślałam, że czarodzieje potrafią sobie radzić z takimi
chorobami i leczą je w kilka sekund.
To
znów był atak, ale ojciec najwyraźniej nie zamierzał się sprzeczać. Zlekceważył
komentarz i popatrzył na Beatrice. Zmarszczył brwi, jakby próbował sobie coś
przypomnieć.
–
Masz na myśli dziewczynkę od Potterów? No jasne… przecież ta mała była starsza
od ciebie. Nie możliwe, że ten czas tak szybko leci, ciągle myślałem, że to
jeszcze dzieciak.
–
Znasz ich? – zapytała.
–
Nie do końca… Z Archibaldem Potterem rozmawiałem kilka razy, ale raczej na
gruncie służbowym. Po prostu była to dość głośna akcja, kiedy znaleźli tę
dziewczynkę.
–
Znaleźli? – powtórzyła wyraźnie zaskoczona. Zatrzymała widelec w połowie drogi
do ust, a jej oczy zrobiły się dwa razy większe.
–
Oj, Bea… ale nie rozpowiadaj o tym w szkole, dobrze? Siedemnaście lat temu
jakiś facet znalazł noworodka w stanie krytycznym na Nokturnie. Była
wyziębiona, a jej skórę pokrywały rany. Pan Potter uratował jej życie, a potem
się nią zaopiekował. Całe ministerstwo żyło tą sprawą, bo próbowano odnaleźć
jej rodziców, ale jak wiadomo Nokturn nigdy nie był przyjazną okolicą. A na
domiar złego oficjalnie rozpoczęła się wówczas wojna, a liczba sierot rosła z
każdym dniem.
Beatrice
zmarszczyła czoło, czując, że zaczyna tracić apetyt.
–
Tato, uważasz, że Evangeline wie, że nie jest biologiczną córką Potterów? –
zapytała, czując uścisk w gardle.
–
Nie wiem – odpowiedział mężczyzna. – Wydaje mi się że tak, Potterowie to bardzo
rozsądni ludzie, ale może się okazać, że jest inaczej, a wówczas nie byłoby
dobrym rozwiązaniem, gdyby dowiedziała się o tym od ciebie, albo z jakiś
głupich plotek.
Bea
przytaknęła nieznacznie, próbując ułożyć sobie w głowie to wszystko, co
powiedział ojciec.
–
Ostatnio jej się pogorszyło… jej skóra wyglądała okropnie i…
–
Musimy o tym teraz rozmawiać? – przerwała dziewczynie matka. – Wystarczy że w
pracy naoglądam się obrzydliwości, nie musimy podejmować takich tematów przy
świątecznym stole.
–
Daj spokój, Helen – burknął mężczyzna. – Nie sądzę, aby obrzydzały cię
wystające kości z ran.
–
Myślisz, że mam do czynienia tylko z czymś takim? – odburknęła agresywnie.
I znów to samo – pomyślała Bea. Czyli temat Evangeline
był chwilowo zakończony.
Beatrice
wróciła do jedzenia, nie zdając sobie sprawy, że przypadkiem została obarczona
jednym z największych sekretów, a tajemnice mają to do siebie, że czasem bardzo
ciężko ich dotrzymać…
~*~
Marina
Blau po raz setny rozejrzała się po korytarzu, upewniając się, że jest on
zupełnie pusty. Nie powinno jej to specjalnie dziwić, ponieważ trwała przerwa
świąteczna, więc lwia część uczniów nadal przebywała w domach, zajadała się
przysmakami i podniecała prezentami, które za jakiś czas i tak rzucą w kąt, bo
im się znudzą. Marina też dostała prezenty. Aż dwa. W jednym była okropna
sukienka z falbaną i szczotka do włosów. Pakunek był rzekomo od matki i Davida,
ale jakoś wątpiła, aby mężczyzna miał z tym coś wspólnego. Druga paczka
sprawiła jej dużo więcej radości. Była to książka od Evangeline. Na początku
pomyślała, że to jakiś naukowy bełkot, więc jej zdziwienie było ogromne, kiedy
okazało się, że jest to powieść. Evangeline nie omieszkała dołączyć krótkiej
informacji (tym razem spisanej jej ręką, więc, rozczytanie zajęło Marinie sporo
czasu), że jest to romans należący do klasyki gatunku i może czas przerzucić
się na treści tego typu.
Panna
Blau zaczęła go nawet czytać, ale tak jak się spodziewała, akcja toczyła się
bardzo powoli i chwilami robiło się naprawdę nudno… Ale musi przez to
przebrnąć, choćby po to, aby później zapytać Evie od kiedy ona czyta takie
rzeczy.
Rozejrzała
się jeszcze raz, a potem wyjęła różdżkę i szepcząc cicho: alohomora!, stuknęła w zamek znajdujący się w drzwiach. Coś cicho
skrzypnęło, a potem wrota do gabinetu profesora Gebina stanęły przed nią
otworem. Uśmiechnęła się pod nosem, wślizgując się do środka. Nawet przez
chwilę nie zastanawiała się nad tym, dlaczego nauczyciel tak słabo zabezpieczył
to pomieszczenie.
Komnata
była niewielka, choć wydawała się przestronniejsza niż gabinet Snape’a, w
którym ostatnio zdarzało jej się bywać. A może to tylko mylne wrażenie
spowodowane faktem, że nie było tu tyle półek z książkami i podejrzanymi
substancjami w słoikach? W sumie stało tu tylko masywne, dębowe biurko i dwa
krzesła. Nic więcej.
Marina
nie byłą pewna, czego szuka, ale czuła, że musi w końcu zająć się tą tajemniczą
sprawą i rozmową, którą podsłuchała w Hogsmeade. Gebin ewidentnie miał coś na
sumieniu i coś kombinował z jakimś uczniem, a dziewczyna bardzo chciała
wiedzieć, o co chodzi. No i była jeszcze kwestia tej tajemniczej kobiety…
Puchonka
wzięła kilka głębokich wdechów, a potem zabrała się do pracy. Najpierw
przeszukała stosy pergaminów leżące na biurku. Były to głównie stare gazety,
testy i prace domowe, które aktualnie sprawdzał. Marina zaczęła otwierać
kolejne szuflady biurka. Nic. Pusto. W jednej znalazła pióro i kałamarz. W
drugiej garść cukierków (musiała z całych sił oprzeć się pokusie poczęstowania
się). A w trzeciej kolejne prace domowe. Nic więcej. Już chciała odejść
zrezygnowana, jednak wtem dostrzegła niewielki sekretarzyk, stojący głęboko pod
biurkiem.
Mebel
ten zupełnie nie pasował do reszty i prawdopodobnie nie było to jego stałe
miejsce. Marina musiała na kolanach wgramolić się pod biurko, aby się do niego
dostać. Pociągnęła za haczyk. Był zamknięty. Raz jeszcze wyjęła różdżkę. Alohomora! – szepnęła. Bez skutku.
Dziewczyna
nagryzła wargę, czując, że narasta w niej ciekawość. Zaklęcie… potrzebowała
innego zaklęcia, które otworzy ten niewielki zamek. Mogła go wywarzyć, ale
wówczas zostawiłaby po sobie zbyt wiele śladów. I nagle ją olśniło. Przecież w
najnowszej części Mistrzyni Eliksirów też
potrzebowała silniejszego zaklęcia otwierającego. Zaraz, zaraz… jak ono
brzmiało…
–
Fammi vedere – rzekła pewnie,
stukając różdżką w zatrzask. Prawie krzyknęła z wrażenie, kiedy rygiel
odskoczył. Czyli nawet w Mistrzyni Eliksirów było trochę prawdy. Będzie musiała
koniecznie powiedzieć o tym Evie, kiedy znów się zobaczą.
Drzwiczki
sekretarzyka się uchyliły, ukazując jego wnętrze. Marina wstrzymała oddech
czując, że jest gotowa na wszystko, a w szczególności na… kolejny stos
pergaminów. Dziewczyna jęknęła przeciągle. Pomyślała, że jeśli znajdzie tam
kolejne prace domowe, to spali je bez skrupułów. Papiery wyciągnęła niedbale i
przewertowała je szybko. Ta na pewno nie były głupie eseje uczniów…
Marina
miała przed sobą plik akt i dokumentów, ale też wycinki z gazet. Większość z
nich prawdopodobnie było kopią. W pierwszej chwili pomyślała, że dotyczą one
jednej i tej samej osoby, dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że nazwisko
rzeczywiście było identyczne, ale różniły się imiona. Panna Blau miała przed
sobą wnikliwą kartotekę członków dumnego rodu Lestrange sięgającą końcówki
dziewiętnastego wieku.
Marina
znała to nazwisko. Wiedziała, że rodzina Lestrange była jedną z nienaruszalnych
dwudziestu ośmiu rodzin czystej krwi z brytyjskiej społeczności czarodziejów,
ale nie rozumiała, po co profesor Gebin tak wnikliwie zbierał o nich
informacje. Jeśli dobrze kojarzyła, to w Hogwarcie nie było obecnie nikogo o
takim nazwisku.
Dziewczyna
raz jeszcze przejrzała dokumenty: zesłanie do Azkabanu Rudolfa Lestrange,
zesłanie do Azkabanu Belllatriks Lestrange, odpis z posiedzenia Wizengamotu w
sprawie Rudolfa Lestrange, odpis z posiedzenia Wizengamotu w sprawie Belllatriks
Lestrange, zesłanie do Azkabanu Rabastana Lestrange, akt zgonu Corvusa
Lestrange VI, zesłanie do Azkabanu Corvusa Lestrange VI, akt zgonu Corvusa
Lestrange V, akt zgonu Lety Lestrange, akt zgonu Corvusa Lestrange IV, akt
zgonu Laureny Lestrange, akt zgonu Clarisse Lestrange…
Odpisy
z posiedzeń Wizengamotu były długie i obszerne. Ktoś zadał sobie wiele trudu,
aby spisać wszystkie zbrodnie, których dopuścili się owi czarodzieje. Niemal w
każdym zdaniu widniała wzmianka o ich przynależności do Śmierciożerców i
posłudze na rzecz Lorda Voldemorta. Marina bardzo chciała przyjrzeć się temu
dokładniej, ale wiedziała, że nie ma na to czasu.
Rzuciła
okiem na kilka wycinków z gazet i widniejące na nich tytuły: Czarne chmury nad rodem Lestrange, Kolejny członek rodu Lestrange posądzony o
współpracę z Sami-Wiecie-Kim, Kim
jest dziewczynka znaleziona na Nokturnie?, Czy to koniec dumnego rodu Lestrange?, Początek wojny, początkiem kryzysu – kolejne dzieci trafiają do
sierocińców.
Marina
już chciała przyjrzeć się bliżej artykułom, jednak wtem dostrzegła jeszcze jeden
dokument leżący na dnie tego stosu. Kolejny akt zgonu. Tym razem nie należał on
do rodziny Lestrange. Pod datą dwudziestego siódmego grudnia tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątego roku widniało imię i nazwisko, które zupełnie zbiło ją z
tropu: Ruth Mery Gebin. W pierwszej chwili myślała, że była to żona
nauczyciela, dopiero później dostrzegła datę urodzenia: ósmy stycznia tysiąc
dziewięćset pięćdziesiąty czwarty rok. Dziewczyna w chwili śmierci miała
szesnaście lat, więc bardziej prawdopodobne, że była córką znienawidzonego
profesora. W przyczynie śmierci ktoś wpisał: zmarła po długiej chorobie.
Marina
zamyśliła się na chwilę. Gdyby została zamordowana po długich torturach, to
wówczas dziewczyna dodałaby dwa do dwóch i mogła być niemal pewna, że stał za
tym ktoś z rodziny Lestrange. Pomyślała, że może jednak warto cofnąć się do
odpisów z posiedzeń Wizengamotu, gdy nagle usłyszała, że drzwi gabinetu się
otwierają. Wstrzymała oddech, kiedy jej uszu dobiegły dźwięki rozmowy.
–
Drogi Severusie, masz chyba zbyt wiele wiary w swoich uczniów – powiedział
profesor Gebin, a jego kroki odbiły się echem na kamiennej posadce.
Marina
wstrzymała oddech, dziękując w duchu, że biurko było zabudowane od zewnętrznej
strony. Skuliła się w sobie i zacisnęła powieki.
–
Chyba mnie przeceniasz… – burknął drugi mężczyzna obecny w gabinecie – Severus
Snape. – Absolutnie nie twierdzę, że uczniowie mają w głowach przynajmniej
połowę wiedzy, którą mieć powinni. Dlatego też nie wiem, po co w ogóle kazałeś
mi tu przyjść…
Marina
słyszała, że Gebin zatrzymał się przy biurku i zaczął przeglądać leżące na nim
prace domowe. Nie była pewna, czy nie zostawiła na blacie bałaganu, który
mógłby zaniepokoić nauczyciela. Przez wąską szparę dostrzegła cienie i
delikatny zarys podeszw butów mężczyzn.
–
Dobrze wiesz, Severusie – rzekł Gebin odrobinę za głośno. – Faworyzujesz swoich
Ślizgonów, a tak naprawdę są takimi samymi półgłówkami jak cała reszta. O!
Znalazłem.
I
nagle, zupełnie niespodziewanie, to co znalazł nauczyciel, wysmyknęło mu się z
ręki. Arkusz pergaminu ze świstem opadł na podłogę tak, że jego większa część
wsunęła się pod biurko. Marina nie musiała nawet czytać, aby być pewną, że była
to praca domowa Evangeline Potter. Jej pismo było chyba najbardziej
charakterystycznymi bazgrołami w całym Hogwarcie.
Ktoś
się schylił, a po chudych palcach, które podnosiły pergamin zorientowała się,
że był to Snape.
–
Evangeline Potter – przeczytał na głos nauczyciel eliksirów. – Cóż… jeśli coś
ci się w tej pracy nie podoba, to może powinieneś sam z nią porozmawiać, jak
już wróci do szkoły.
–
Nie podobają mi się jej poglądy! I to nie tylko jej. Większość uczniów ma za
nic zasady panujące w naszym świecie. Nie rozumieją, że ich rodziny walczyli i
tracili życie w imię tych zasad! Być może problem Ślizgonów polega na złym
opiekunie domu.
Snape
prychnął. Marina słyszała to doskonale.
–
Wybacz, Gebin, ale z tego co wiem, na zajęciach obrony przed czarną magią chyba
nie ocenia się poglądów. A jeśli masz jakieś wątpliwości co do mnie lub moich
uczniów, to weź te ich prace domowe i pomaszeruj z nimi prosto do dyrektora.
Zapewne się ucieszy z miłej pogawędki.
–
Właśnie o tym mówię, Snape! Jesteś bezczelny, a uczniom przedstawiasz poglądy
nie zgodne z wolą Ministerstwa Magii. Bo wiesz, jak to jest… to nigdy nie
wychodzi z człowieka. Kto raz został Śmierciożercą będzie nim już do końca
życia. Nie uciekniesz przed tym.
Ktoś
jęknął i Marina ze zgrozą uświadomiła sobie, że była to ona. Przytknęła dłonie
do ust tak mocno, że rozbolały ją nadgarstki. Milczenie nad biurkiem nie
zwiastowało niczego dobrego.
–
Doprawdy? – rzekł oschle Snape. – Nie zamierzam o tym z tobą dyskutować. Idź do
dyrektora, droga wolna.
–
Żebyś chciał wiedzieć, że pójdę – odfuknął Gebin, a potem rzeczywiście
skierował swoje kroki w kierunku drzwi. Wyszedł z gabinety, a jego śladami
podążył Snape.
Kiedy
drzwi się za nimi zamknęły, Marina jeszcze dłuższą chwilę siedziała skulona pod
biurkiem. Dopiero po trzech minutach znalazł w sobie odwagę, aby schować do
sekretarzyka dokumenty, zatrzasnąć go cicho i na kolanach wygrzebać się ze
swojej kryjówki. Wyprostowała się stanowczo zbyt gwałtownie, bo zakręciło jej
się w głowie. Pouczyła też mrowienie w ścierpniętych stopach. A potem, nie
zastanawiając się zbyt długo, wybiegła z gabinetu na korytarz. Dopiero tam zdała
sobie sprawę, że dyszy ciężko, a jej serce wali w piersi jak oszalałe. Na
bladym czole pojawiły się krople zimnego potu. Tego było stanowczo zbyt wiele,
jak na jeden dzień.
Zrobiła
niepewny krok, aż nagle usłyszała chłodny głos za plecami.
–
Blau… jestem bardzo ciekawy, jak zamierzasz się z tego wytłumaczyć.
Odwróciła
się nieporadnie i stanęła oko w oko ze Snape’em. Westchnęła głośno, nie siląc
się nawet na uśmiech. W tamtym momencie zabrakło jej animuszu.
I
znów była w gabinecie nauczyciela eliksirów. Znów siedziała naprzeciwko niego i
znów patrzyła mu prosto w oczy. Tym razem jednak wiedziała o nim coś, czego
wiedzieć nie powinna i czuła, że z nerwów robi jej się niedobrze. Marzyła o
tym, aby uciec jak najdalej z lochów i schować się pod grubym kocem. Marzyła o
tym, aby znów być małą dziewczynką, która naiwnie myślała, że jej życie będzie
usłaną różami bajką.
–
Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie – burknęła. – Niech pan da mi ten
szlaban i odejmie milion punktów. Możemy też od razu iść do profesor Sprout,
która wyrzuci mnie z Hogwartu.
–
Nie sądzę, aby opiekunka twojego domu była zdolna do takich decyzji – rzekł
Snape, a jego głos był zaskakująco spokojny jak na zaistniałą sytuację.
–
W sumie też nie sądzę – rzekła zgodnie z prawdę. – Tak mi się powiedziało. To
możemy iść do profesora Gebina, który wniesie skargę do samego Dumbledore’a.
–
Gdybym chciał, aby profesor Gebin cię ukarał, to nakryłbym cię, kiedy byliśmy w
gabinecie – odpowiedział Snape, co jeszcze bardziej zaskoczyło Marinę.
–
To czemu pan tego nie zrobił?
–
Chyba ja zadaję teraz pytania. Czego tam szukałaś?
Milczała.
Uparcie milczała, choć w głowie nie siliła się na wymyślanie kłamstw.
–
Odpowiedz, Blau.
–
Nie – rzekła z dziwną pewnością siebie. – Pan wie, co usłyszałam. Nie jestem idiotką,
choć sądzą tak niemal wszyscy w tej szkole. Teraz już rozumiem, dlaczego w tak
młodym wieku zaczął pan uczyć, pan się chowa.
Przez
dłuższą chwilę patrzeli sobie prosto w oczy. Marina Blau czuła, że wargi drżą
jej z nerwów. W gardle pojawiła się niewygodna gula, a spod powiek omal nie
wypłynęły łzy. Przełknęła je w ostatniej chwili, nie chcąc po sobie poznać, jak
bardzo jest zdenerwowana.
Snape
natomiast zdawał się być niewzruszony. Patrzył na nią chłodnym wzrokiem swych
czarnych oczu. Marina wytrzymała to spojrzenie i nie opuściła głowy, choć
wiedziała, że jej słowa zakrawały o skrajną bezczelność w stosunku do
nauczyciela.
–
Nigdy nie uważałem cię za idiotkę, Blau – rzekł, zbijając ją lekko z tropu. –
Ale mówisz o rzeczach, o których nie masz pojęcia, o czasach, w których byłaś
małą dziewczynką i nie rozumiałaś, co tak naprawdę się dzieje. Życie nie jest
namiętną historyjką z tych kretyńskich książek, które pochłaniasz bez
opamiętania.
–
Bardzo bym chciała, aby moje życie było tak cudowne, jak się panu wydaje –
burknęła niewyraźnie. – Czy mogę już iść?
–
Najpierw odpowiedz mi na pytanie, co robiłaś w gabinecie profesora Gebina? –
Snape był uparty i najwyraźniej nie zamierzał jej ustąpić.
Marina
nagryzła wargę.
–
To głupek – rzekła wzruszając ramionami. – Chciałam zrobić mu jakiś żart, no
wie pan, pierdzące krzesło, te sprawy…
–
Myślisz, że w to uwierzę, Blau?
Dziewczyna
wzruszyła ramionami, a potem włożyła całą energię w przybranie swego
naturalnego, lekko nieobecnego uśmiechu.
–
Tak było – dodała. – A potem znalazłam te wszystkie akta i dokumenty i lekko
zbiło mnie to z tropu…
–
Jakie dokumenty?
Powiedziała
to specjalnie. To wszystko było grą, bo wiedziała, że nauczyciela eliksirów
zainteresuje ta sprawa i w końcu da jej spokój.
–
Nie wiem… były tam jakieś akty zgonu, aresztowania… pewnie jakieś stare papiery
z czasów, jak profesor Gebin pracował w brygadzie uderzeniowej… Większość
dotyczyła jednej rodziny. Zaraz, zaraz… jak oni się nazywali… To dość znane
nazwisko…Coś na L… ale chyba sobie
nie przypomnę…
–
Blau, dobrze ci radzę, przestań mieszać się w nieswoje sprawy – odpowiedział, a
przez jego twarz przebiegł dziwny cień.
–
Ależ ja się nie mieszam. Mówię przecież, że odkryłam to przypadkiem. Proszę się
nie martwić, nie snuję żadnych spiskowych teorii, a w dotrzymywaniu sekretów
jestem całkiem dobra więc nie rozpowiem całej szkole tego, czego dziś się
dowiedziałam.
–
Jesteś najbardziej bezczelną osobą w Hogwarcie, Blau – powiedział Snape, a ton
jego głosu nie zmienił się nawet o jotę. – Nie doceniać ciebie to duży błąd.
Marina
nieznacznie uniosła brew. Czyżby rzeczywiście Snape wiedział więcej niż
powinien? Zawsze wiedziała, że trzeba na niego uważać, ale dziś dowiedziała się
rzeczy, które zupełnie zmieniły spojrzenie na jego osobę.
–
Nie rozumiem, o czym pan mówi – oznajmiła.
–
Rozumiesz doskonale. A teraz się wynoś i postaraj się, abym nie musiał cię
oglądać do końca przerwy świątecznej.
–
Och… pewnie większość czasu i tak spędzę w bibliotece… muszę się przygotować do
kolejnego etapu konkursu. Evie mówiła…
–
Powiedziałem, wynocha – powtórzył Snape, przerywając jej w pół zdania.
Marina
podniosła się z krzesła i raz jeszcze spojrzała na napiętą twarz nauczyciela.
Uśmiechnęła się delikatnie i pożegnała się grzecznie, kierując swoje kroki do
drzwi. Zawahała się, kiedy dłoń dotknęła klamki.
–
To nazwisko – rzekła, nie odwracając głowy. – Chyba brzmiało Lestrange…
A
potem wyszła na zimny korytarz lochów, mając wrażenie, że przed chwilą stało
się coś, co absolutnie nie powinno się wydarzyć.
Muszę przyznać, że ten rozdział jest chyba najlepiej napisanym dotychczas. Mogłam się wczuć w przedstawione tutaj sytuacje, a dialogi zostały poprowadzone w taki sposób, że czekałam, co będzie dalej.
OdpowiedzUsuńNa początku Święta u Weasleyów wywołały u mnie uśmiech. Ta rodzina jest cudowna! Nawet jeśli się kłócą, prędzej czy później pojawi się między nimi zgoda.
Bea również nie ma za wesoło w domu. Jej rodzice działają jak dwa przeciwstawne bieguny :/
Nade wszystko zaintrygował mnie profesor Gebin i cała ta sprawa z aktami. Wydaje mi się, że to będzie niezła... łajnobomba xD Rozmowy Snape'a i Mariny mnie rozwalają. Są tak różni, a jednocześnie tak komiczni razem. Teraz Marina zna sekret Snape'a, a on wie, że ona coś wie. Ciekawy układ.
Ależ ciekawy part :D
OdpowiedzUsuńCzytałam z totalnym skupieniem, bo było naprawdę interesująco. Zwłaszcza, gdy Snape nakrył Marinę. Rodzina Lestrange też mnie intryguje, bo zawsze jakoś byłam jej fanką. Zdarzyło mi się nawet napisać jedną historię dawno temu ;p
Coraz więcej tajemnic, super.
O co chodzi z tymi aktami i profesorem Gebinem?
OdpowiedzUsuńRozmowa Mariny i Snape'a - cudo! Ciekawią mnie ta akta oj bardzo ciekawią
OdpowiedzUsuń