Informacje

Opowiadanie o tematyce potterowskiej.
W treści pojawią się przekleństwa i wątki, które mogą budzić kontrowersje.

Blog istnieje od: 04.05.2019


W A T T P A D - Szczypta przebiegłości
W A T T P A D - Odrobina pokory

poniedziałek, 16 września 2019

Rozdział 22: Wigilijny wieczór

Albert Walker nie był zaskoczony tym, że nikt nie odebrał go ze stacji. Od ponad roku był pełnoletni, a egzamin z teleportacji zdał bez najmniejszego trudu. W zasadzie umiejętność ta wychodziła mu lepiej niż jego ojcu, który zwykle korzystał z Sieci Fiuu, ponieważ w młodości nie raz zdarzyło mu się rozszczepić. Mieszkała z nimi jeszcze babcia, która był bardzo zdolną czarownicę, ale przecież chłopak nie fatygowałby kobiety przed osiemdziesiątką.
Pożegnanie z Billem i Beatrice było krótkie i dość formalne. Życzyli sobie jeszcze wesołych świąt, a potem chłopak się oddalił. Znalazł spokojne miejsce do teleportacji i w jednej chwili znalazł się na obrzeżach wioski, w której mieszkał. Jakże ogromne było jego zaskoczenie, kiedy okazało się, że tu nie pada deszcz. Słońca na próżno było szukać, gdyż dochodziła piętnasta, a o tej porze w grudniu już dawno się ściemniało, ale mimo to była to przyjemna odmiana.
Albert szybkim krokiem pokonał wąskie uliczki ciągnące się wzdłuż małych, eleganckich domków z ogródkami aż w końcu stanął przed budynkiem, o którym ciężko było powiedzieć to samo.
I wtedy po raz pierwszy poczuł, że coś jest nie tak.
Budynek był stary i odrapany. Babcia już dawno mówiła ojcu, że powinien go odmalować. Mężczyzna jednak zawsze miał tysiące głupich wymówek, aby tego nie robić. Albert zauważył też, że powiększyła się dziura na dachu. W sierpniu brakowało na nim trzech dachówek, a teraz ta liczba zwiększyła się do kilkunastu. Zapuszczony był też trawnik, a trawa i zielsko, które na nim rosło, mogło sięgać nawet do pasa. No i jeszcze te dziwne, ciemne okna. Jak to możliwe, że babcia jeszcze ich nie umyła przed nadchodzącymi świętami? Święta, no właśnie… Inne domy w wiosce ozdobione były kolorowymi lampami i wesołymi figurkami, a ich wyglądał jak opuszczona rudera. A przecież ojciec co roku owijał świeczkami tę starą, ogromną choinkę, aby sąsiedzi nie gadali.
Albert energicznie pchnął furtkę, która jak zwykle była otwarta i z duszą na ramieniu pokonał odległość dzielącą go od werandy. Kiedy ostatnio dostał list z domu?
Drzwi też nie były zamknięte, a to już było trochę dziwne. Oczywiście, mogli się go spodziewać, ale tym argumentem próbował przekonać tylko siebie i to dość nieudolnie.
Wszedł do domu. Cisza. Półmrok. I bardzo nieprzyjemny smród, jakby od tygodni nikt tu nie wietrzył. Mechanicznie wyciągnął różdżkę.
– Halo, jest tu ktoś? – rzucił w ciemność.
W przedsionku potknął się o buty ojca. Stały w sporej kałuży błota. Musiał je mieć na nogach całkiem niedawno.
Albert wszedł do salonu i jednym machnięciem różdżki zapalił świece. Widok, który zastał zupełnie zwalił go z nóg.
Dom był stary, a na remont nikt nie miał czasu ani pieniędzy, ale na pewno nie był zapuszczony. Teraz wyglądał jak pijacka melina. Parkiet pokrywały ślady błota, na szafkach piętrzył się kurz, poduszki zamiast leżeć na kanapie walały się po podłodze. A do tego wszędzie stały szklane butelki po alkoholu, wypalone papierosy i leżały męskie ubrania.
A sprawca całego zamieszania leżał na kanapie i pochrapywał w najlepsze. Edmund Walker nigdy nie wyglądał na zamożnego człowieka sukcesu, ale teraz jego własny syn ledwo go poznał. Przerzedzone, siwe włosy były już tak długie, że opadały mu na twarz. Na domiar złego wyglądał, jakby od miesięcy się nie golił, bo broda sięgała już do klatki piersiowej, która unosiła się równomiernie przy każdym oddechu. Woń alkoholu i tanich papierosów była tak silna, że Albertowi zrobiło się niedobrze. A potem się wkurzył. Naprawdę się wkurzył…
Potrząsnął ojcem energicznie.
– Obudź się, cholera jasna, obudź się! – krzyknął mu do ucha, kiedy mężczyzna powoli zaczął otwierać oczy.
– Czo… czo się… – bełkotał bez zrozumienia i błądził spojrzeniem po pomieszczeniu. Aż w końcu napotkał wzrok syna. Przez jego twarz przebiegł cień zaskoczenia.
– Gdzie jest babcia? – dopytywał się Albert. – Gdzie, do cholery, jest babcia, skoro zrobiłeś z domu pijacką melinę?!
Chwila ciszy. Edmund powoli usiadł na kanapie i podrapał się po głowie, jakby usilnie próbował sobie coś przypomnieć.
– Umarła – rzekł po chwili, jakby było to oczywiste. – Umarła.
W pierwszej chwili Albert nie uwierzył. Potem poczuł, jak grunt osuwa mu się spod stóp. Nie panując nad własnym ciałem usiadł obok ojca i spojrzał prosto w jego małe, wodniste oczy.
– Jak to, umarła? – zapytał.
– Normalnie. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Stara była. Przewróciła się i umarła. Jakieś trzy tygodnie temu. A może cztery? Chyba straciłem rachubę czasu.
– Dlaczego do mnie nie napisałeś? – dopytywał się Albert, czując narastającą bezsilność. – Dlaczego nie poinformowałeś mnie o pogrzebie? Dlaczego, do cholery, nic nie zrobiłeś?!
Łzy same zaczęły cisnąć mu się do oczu. chłopak nie potrafił dłużej powstrzymać płaczu. Zaszlochał głośno. Stanowczo zbyt głośno, bo ojciec skarcił go wzrokiem.
– Nie rycz – burknął. – Faceci nie ryczą…
– To była twoja matka! – oburzył się Albert, zrywając się z kanapy. – Dlaczego… dlaczego jesteś takim cholernym nieudacznikiem?!
Słowa zawisły w powietrzu, a potem bardzo powoli ugodziły Edmunda prosto w pierś. Przez kilka sekund wyglądał, jakby chciał uderzyć syna. Próbował nawet podnieść się z kanapy, ale chwiejne nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Pokręcił tylko głową i wyciągnął oskarżycielko palec w jego stronę.
– Ja jestem nieudacznikiem? Takie masz dla mnie podziękowania ze te wszystkie lata? To matkę powinieneś za to wszystko winić. To ona nas zostawiła! A ja musiałem zostać dla ciebie!
– Nie musiałeś. I tak nie było z ciebie pożytku. Wszystko zawdzięczam babci a nie tobie – rzekł, a potem wycofał się na z salonu.
Chwycił walizkę i w kilku susach pokonał stare, skrzypiące schody prowadzące na piętro. Jak strzała wpadł do swojego pokoju i rzucił się na łóżko. Było to chyba jedyne miejsce w domu, które wyglądało tak, jak w sierpniu.

Kolejne dni przynosiły Albertowi tylko żal, smutek i wyrzuty sumienia. Nie rozmawiał z ojcem. Właściwie rzadko go widywał. Mężczyzna wychodził popołudniami i wracał nad ranem kompletnie pijany. Chłopak domyślił się, że nigdzie nie pracuje, że przepija resztkę pieniędzy zostawionych przez babcię i prawdopodobnie niedługo stoczy się na samo dno, sprzeda dom i obydwoje wylądują na bruku.
Albert podświadomie wiedział, że powinien mu jakoś pomóc, ale na razie żal był zbyt wielki, aby móc się przemóc. Babcia nie żyła, pozostawiając po sobie ogromną pustkę. To ona była dla chłopaka jak matka. Kiedy był mały gotowała, czytała mu bajki, bawiła się z nim, prowadziła do kościoła… Była dla niego najbliższą osobą, a teraz po prostu odeszła. A Albert nawet nie wiedział kiedy i jak dokładnie to się stało. Nie wiedział, jak wyglądał jej pogrzeb, czy ojciec spełnił jej ostatnią wolę, czy w ogóle miał o niej pojęcie? Czy pochował ją tam, gdzie ona chciała, czy tam, gdzie było mu wygodnie? Babcia mówiła o wielu sprawach, w pewnym sensie była gotowa na śmierć, choć nigdy nie używała tego słowa. Zawsze nazywała to spotkaniem. Spotkaniem ze swoim zmarłym na wojnie mężem oraz z Bogiem.
Babcia była bardzo wierząca, co raczej nie było typowe dla czarodziejów. Wszystko przez to, że pochodziła z rodziny mugoli, a jej ojciec był anglikańskim pastorem, któremu ciężko było zaakceptować dar magii, którym obdarzono jego córkę.
Kobieta była surowa i konkretna, a jednocześnie pełna ciepła i właśnie dlatego Albert nie potrafił się pogodzić z tym wszystkim. Płakał. Potem się tego wstydził, a potem znów płakał. I tak przez dwa dni.
Aż w końcu nadeszła Wigilia Bożego Narodzenia i chłopak poczuł, że musi wstać z łóżka i zrobić coś, co robił każdrgo roku razem z babcią.
Ubrał się odświętnie i zszedł do salonu. Ojca nie było. No tak, pewnie zapomniał nawet o tym, że są święta. W pomieszczeniu nadal panował zaduch i okropny bałagan, a Albert poczuł, że trochę mu głupio, że przynajmniej nie spróbował tu posprzątać. Zrobi to jak wróci – obiecał sobie.
A potem wyszedł z domu. Pierwsze co poczuł, to mróz szczypiący policzki, apotem świeżość czystego powietrza. Odetchnął nim głęboko, ale jego chłód zaczął drażnić płuca, więc po pierwszym ataku kaszlu zaprzestał tego precedensu. Pewnym krokiem ruszył przed siebie.
Śnieg nie spadł. Święta nie były piękne jak z obrazka, ale przez ten okropny mróz błoto zamarzło i buty nie zatapiały się w nim z głośnym plaskiem. Chłopak miał do przejścia jakieś trzy kilometry. Mógł się teleportować, ale z babcią zawsze przemierzali ten odcinek pieszo. Szli tak nawet rok temu, choć kobieta była już coraz słabsza, to trzymała się kurczowo ramienia wnuka i maszerowała bez narzekań.
Z otwartego okna jednego z niewielkich domów rozbrzmiewała cicho kolęda.
Cicha noc, święta noc, pokój niesie ludziom wszem…
Albert nie słyszał, ale wyobrażał sobie śmiech dzieci w trakcie ubierania choinek, dekorowanie kolorowych pierniczków i ten cudowny zapach korzennych ciasteczek, które tak pysznie smakowały z filiżanką herbaty. Widział też mleko ustawione dla Świętego Mikołaja, mającego zostawić w skarpetach drobne upominki.
Czy takie święta naprawdę istniały? Czy był jeszcze na świecie dom, w którym panowała bezgraniczna miłość, ciepło i szczęście?
Pan Wielkiego Majestatu, niesie dziś całemu światu, odkupienie win, odkupienie win…
Albert wyszedł z wioski. Kilka długich minut szedł wzdłuż ściany niewielkiego lasu. Starał się maszerować jak najszybciej, aby nie zamarznąć. Ostry wiatr dmuchał prosto w jego zaczerwienioną twarz. Z ust unosił się obłoczek białej pary. W połowie drogi chciał zrezygnować, już nawet zacisnął palce na różdżce, ale w duchu usłyszał cichy głos babci. Byłaby zła, gdyby wiedziała, że jej wnuk nie jest w stanie przejść  kilku kilometrów. Zebrał się więc w sobie i stawiał kolejne kroki.
Lasek zaczął się przerzedzać. A zza rogu wyłoniła się mała tabliczka z napisem Butter Village… Kiedy był dzieckiem ta nazwa go śmieszyła. Zastanawiał się, kto nazywał tak wioskę. Wówczas babcia mu wyjaśniła, że kiedyś w tych okolicach robiono najpyszniejsze masło. Babcia wiedziała tak wiele. Tyle wiedzy mu przekazała, a pewnie jeszcze więcej zabrała ze sobą do grobu.
Miasteczko to było piękne i eleganckie. Wszystkie domki były schludne, a trawniki przed nimi wysprzątane. Nawet białe płoty zdawały się być świeżo pomalowane. Albert często marzył, jakby to było mieszkać w tych okolicach. Elegancki ryneczek wybrukowany był żółtą kostką. Na około niego stały klomby z kwiatami. Zimą były puste, ale od wiosny mieniły się tysiącem barw. Chłopak całe życie był przekonany, że w Butter Village nie może istnieć żadna nieszczęśliwa osoba. Nawet temperatura wydawała się tu odrobinę wyższa.
Minął kilka osób, które spojrzały na niego podejrzliwie. No tak, wszyscy się tutaj znają – pomyślał. – Nikt nie lubi obcych. A potem przyspieszył kroku i ruszył w doskonale mu znane miejsce. Do niewielkiego, drewnianego kościoła.
Budynek ten był stary, a deski, z których był zbudowany skrzypiały cicho, jakby coś do siebie szeptając. Usiadł z boku i obserwował ołtarz zapełniony kwiatami. Z boku mieszkańcy ustawili niewielką szopkę. Pomimo kilku metrowej odległości dostrzegł figurki Maryi, Józefa, pasterzy, trzech królów i zwierząt. W żłobie nadal brakowało małego Jezuska.
Kościół powili zaczął się zapełniać. Odświętnie ubrani mieszkańcy wioski zajmowali ławki w głównej nawie. Niektórzy witali się radośnie, inni wymieniali uściski dłoni. Na ich twarzach malowało się szczęście. Siedząc wśród nich Albert poczuł wewnątrz spokój i ciszę. Odetchnął kilkakrotnie, a potem rozległ się dzwonek, sygnalizujący rozpoczęcie corocznego wydarzenia. Nie była to żadna msza, a koncert kolęd w wykonaniu małego miejscowego chóru.
Dzieci, dorośli, emeryci… wszyscy stali ramię w ramię i śpiewali znane świąteczne melodie. A radość i nadzieja ponownie rozkwitała w jego sercu.

Choć chciał, aby chwila ta trwała wiecznie, to koncert zakończył się mniej więcej po godzinie. Nikt nie wysiedziałby dłużej, skoro w domu czekało jeszcze tyle pracy i przygotowań do świąt. Albert się nie pchał. Czekał, aż większość wyjdzie z kościoła. Podniósł się dopiero w momencie, kiedy w świątyni została garstka modlących się osób. Skierował swoje kroki do wyjścia, ale nie miał ochoty wracać do domu, bo wiedział, że nie czeka tam na niego nic przyjemnego.
– No  proszę, Albercie Wlkerze, jesteś jedną z ostatnich osób, które spodziewałam się tutaj zobaczyć. – Usłyszał za plecami kobiecy głos.
Chłopak odwrócił się tak gwałtownie, że omal się nie przewrócił. Stanął oko w oko z wysoką, chudą dziewczyną ubraną w czarny, elegancki płaszczyk sięgający kolan i wysokie kozaki. Jej ciemne włosy były jak zwykle rozpuszczone i okalały wąską twarz. Spoglądała na niego dużymi oczami, a jej wargi wygięły się w delikatnym uśmiechu. Evangeline Potter stała przed nim i zupełnie nie przypominała dziewczyny, którą była przed kilkoma tygodniami. Skóra jej twarzy była blada i naznaczona drobnymi bliznami, ale Albert nie doszukał się na niej świeżych ran i pęcherzy. Pod oczami nie dostrzegł sińców, a policzki nie były zaczerwienione od łez. I wtedy Albert pomyślał, że naprawdę cieszy się na jej widok.
– Evangeline! – krzyknął nazbyt entuzjastycznie, a potem niespodziewanie objął ją ramieniem.
Ten przypływ emocji zaskoczył ich obu, ale to ona pierwsza odepchnęła chłopaka i obdarzyła go karcącym spojrzeniem.
– Oszalałeś, Walker? – zapytała, ale w jej głosie nadal pobrzmiewała nuta rozbawienia.
Albert dopiero wówczas zobaczył, że za jej plecami stał wysoki, dystyngowany mężczyzna, elegancka kobieta i znudzony Fabian Potter. Chłopak szybko zrozumiał, że byli to jej rodzice, choć nie świadczyła o tym żadna cecha ich wyglądu zewnętrznego.
– Dzień dobry – rzekł, czując, że na jego policzkach pojawia się czerwony rumienieć wstydu.
– Mamo, tato, to mój kolega Albert Walker – rzekła szybko dziewczyna. – Albercie, to moi rodzice.
Chłopak wymienił z nimi grzecznościowy uścisk dłoni, a potem znów spojrzał na Evangeline. Naprawdę zdawała się tryskać energią.
– Jesteś sam? – zapytała w końcu, rozglądając się nieznacznie.
– Tak – powiedział, choć w pierwszej chwili zastanawiał się czy nie skłamać. – Mieszkam w pobliskiej wiosce, trzy kilometry stąd.
– I często tu bywasz?
– Co roku wraz z babcią przychodziłem na ten koncert. A ty?
– Ja? Chyba nie myślisz, że jest to moja ulubiona forma rozrywki? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Dziś zrobiłam wyjątek – dodała, spoglądając na rodziców.
Albert uśmiechnął się nieznacznie.
– Evie, może twój kolega wpadnie do nas na chwilę na herbatkę i kawałek tortu? – wtrąciła się pani Potter, na co Fabian nawet się nie krył ze swoją skrzywioną miną.
– Mamo, jest wigilia – upomniała kobietę córka. – Ludzie zwykle mają już plany.
Albert głośno przełknął ślinę, bojąc się powiedzieć cokolwiek. Jego jedynym planem na dziś było wyrzucenie pustych butelek po alkoholowych libacjach ojca i umycie okien. W domu nie miał kompletnie nic do jedzenia, a słowo tort brzmiało wyjątkowo zachęcająco. Ale zaraz, kto w wigilię je tort?
– Tort? – zapytał zaskoczony.
– Jest pyszny! – oznajmiła entuzjastycznie kobieta. – Przekładany czekoladą i kremem korzennym.
– Mam dziś urodziny – pospieszyła z wyjaśnieniem Evangeline, widząc zaskoczoną minę Alberta.
– Ach! Urodziłaś się w Wigilię Bożego Narodzenia? Wszystkiego najlepszego – dodał, choć mógł przysiąc, że dziewczyna posmutniała w ułamku sekundy.
– Dziękuję – odpowiedziała cicho. – To co, wejdziesz na ten tort?
Przytaknął, bo obydwoje wiedzieli, że smutek jego duszy odbił się w jej przygaszonych oczach. Albert pomyślał, że życie wcale nie jest takie niesprawiedliwe. Jeszcze chwilę temu był pewny, że strata ukochanej babci i niemoc w porozumieniu się z ojcem jest największą tragedią tego świata. A teraz szedł ramię w ramię z Evangeline. Dziewczyną, która zdawała się mieć cudowną rodzinę, mieszkała w pięknym miasteczku w malowniczym dworku, a jednocześnie cierpiała okropnie przez swoją chorobę.

Albert chyba jeszcze nigdy nie widział tak pięknego salonu. Z wysokiego sufitu zwisał kryształowy żyrandol, ściany pokrywała śnieżnobiała tapeta w ogromne kwiaty, a na jasnym parkiecie leżał puszysty dywan. Pomieszczenie to było ogromne, a prócz dwóch eleganckich sof, fotela i małego stolika stał tu również biały fortepian i ogromna, żywa choinka przystrojona złotymi ozdobami. Okalał ją sznur małych świeczek, a na jej czubku lśniła gwiazda. W marmurowym kominku wesoło iskrzył się ogień. Na meblach ciężko było dopatrzeć się ziarna kurzu, a atłasowe zasłony lśniły w oknach.
– Bardzo tu ładnie – rzekł, ciesząc się, że jego buty nie zostawiają brudnych śladów. – Gra pani na fortepianie? – zagadnął do gospodyni.
Kobieta uśmiechnęła się ciepło, najwyraźniej uradowana, że zadał to pytanie.
– Tak. Moja mama była pianistką – odpowiedziała szybko pani Potter, podchodząc do instrumentu i gładząc go z należytym szacunkiem. – Wiele mnie nauczyła, ale nigdy nie byłam tak dobra jak ona, więc pewnego dnia poszłam za głosem rozsądku i wybrałam pracę w Ministerstwie Magii. Próbowałam przekonać Evie do gry, ale zapierała się rękami i nogami, aby tylko nie grać…
Chłopak spojrzał na stojącą za plecami matki dziewczynę. Ona też na niego patrzyła, a jej usta bezgłośnie próbowały powiedzieć: nie słuchaj jej…
– Evangeline jest taka jak jej ojciec – kontynuowała kobieta. – Najchętniej nie wynurzałaby nosa z książek.
– I nie ma w tym nic złego – wtrącił się szybko mężczyzna.
Albert wiedział z opowieści, że jest on cenionym uzdrowicielem. Tacy ludzie zawsze kojarzyli mu się ze statecznością i pewnego rodzaju powagą. On jednak podszedł do córki i objął ją ramieniem. Evangeline uśmiechnęła się delikatnie, a Walker poczuł, że w tym momencie ma przed oczami kogoś zupełnie innego niż w Hogwarcie. I jemu udzielił się dobry nastrój.
– No niby nie, ale czasem warto znaleźć jakąś alternatywę od nauki – naciskała dalej kobieta.
– Miałam alternatywę – przypomniała jej córka, a w jej głosie dało się wyczuć nutkę żalu. – Grałam w quidditcha.
– A to, to już w ogóle nie wiem skąd ci się wzięło… – dodała pani Potter załamując ręce. – Siadaj, Albercie. Nasz skrzat za chwilę poda podwieczorek.
No tak… skrzat… Jak mógł myśleć, że ten pyszny tort był dziełem eleganckich rąk gospodyni? Przytaknął z grzeczności i wykonał polecenie. Evangeline usiadła obok i obserwowała go kątem oka.
– Mamo, mogę zjeść u siebie? – zapytał po chwili Fabian.
– Nie ma takiej opcji – odpowiedział mu ojciec, zanim jego żona zdążyła zabrać głos. – To urodziny twojej siostry i spędzimy je wspólnie.
Albert widział niezadowolenie na twarzy chłopca. Miał nawet wrażenie, że zaczął coś mamrotać pod nosem, ale najwyraźniej w tym domu z ojcem się nie dyskutuje.
Tort pojawił się na stole razem z eleganckim serwisem i herbatą. Paliło się na nim siedemnaście świeczek i choć Evangeline przez chwilę opierała się tym wszystkim urodzinowym ceregielą, to jednak po krótkim zastanowieniu zdmuchnęła je wszystkie. Albert zastanawiał się jakie było jej życzenie. Może chciała wygrać konkurs? Może wrócić na boisko quidditcha? A może co roku prosiła o zdrowie, choć doskonale wiedziała, że na jej przypadłość nie ma lekarstwa?
Albert nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo był głodny, a tort rzeczywiście był pyszny. Czekolada rozpływała się w ustach, a korzenny posmak przyjemnie szczypał w język. Chłopak musiał wykazać się dużą dawką silnej woli, aby nie rzucić się na niego zbyt łapczywie.
– Więc też bierzesz udział w konkursie? – zapytał po chwili pan Potter. – Jak ci poszedł pierwszy etap?
Albert westchnął głośno i nerwowo poprawił okulary.
– Chyba niezbyt dobrze – odpowiedział po chwili zastanowienia. – Nie czytałem żadnej książki tego faceta, który miał oceniać nasze eliksiry. A w pewnym momencie zaczął mnie o coś wypytywać. Chyba wyszedłem na idiotę…
– Nie przejmuj się – rzekła Evangeline, bardzo powoli jedząc swój kawałek ciasta. – Ja mu powiedziałam, że nie przekonuje mnie jego argumentacja, więc nie będę jej stosować w moich eliksirach.
– Serio tak mu powiedziałaś?
– Tak – przytaknęła. – Ale miałam gorączkę, więc powinien mi to wybaczyć.
– Miałaś rację – powiedział pan Potter w stronę córki. – Nie wiem, kto w ogóle wyznacza takich ludzi do oceniania prestiżowych konkursów…
– Snape mógł nam powiedzieć, kto będzie oceniać – dodał jeszcze Walker. – Przeczytałbym którąś z jego książek…
– Daj spokój… szkoda czasu. Jeszcze byś uwierzył w te bzdury.
Fabian głośno uderzał widelczykiem o pusty talerzyk, co najwyraźniej miało być znakiem dla jego matki, że ma mu nałożyć kolejny kawałek tortu. Kobieta zrobiła to bez słowa, a Albert zaczął poważnie zastanawiać się nad tym, jak to się stało, że Potterowie wychowali tak różne dzieci.
– Wiążesz swoją przyszłość z eliksirami, Albercie? – zapytał jeszcze pan Potter wyrywając chłopaka z zamyślenia.
– Cóż… kiedyś myślałem o tym, aby zostać uzdrowicielem – odpowiedział.
Fabian prychnął głośno, wpychając sobie do ust ogromny kawał ciemnego biszkoptu, a ojciec skarcił go wzrokiem. Nic nie powiedział, bo najwyraźniej jego cierpliwość jeszcze nie została do końca naruszona.
– To bardzo ambitny plan – powiedział mężczyzna. – A dlaczego użyłeś słowa kiedyś? Nie dostałeś się do klasy owutemowej na jakiś przedmiot obowiązkowy?
– Nie… nic z tych rzeczy… po prostu, nie wiem czy sobie poradzę.
– Wiesz tato, Albert ma pewną bardzo nieznośną przypadłość – wtrąciła się Evangeline, a Walker spojrzał na nią z lekkim strachem. – Nie ma w sobie za knuta wiary w siebie.
Zapadła chwila ciszy przerywana tylko stukaniem Fabiana o talerz. Evangeline patrzyła mu prosto w oczy. Czekała aż podejmie rękawicę i zaprzeczy jej słowom. Albert tego nie zrobił, bo wiedział doskonale, że dziewczyna ma rację.
– Cóż… to dość nieprzyjemna sprawa – oznajmił poważnym tonem pan Potter. – Na szczęście nie jest nieuleczalna.
Spojrzał na córkę i obydwoje się uśmiechnęli, a Albert pomyślał, że ich więź jest silniejsza od wszystkiego, co widział w swoim życiu. Po cichutku zaczął jej zazdrościć tak pięknych relacji z ojcem. Gdyby jego choć w połowie były tak dobre…
– Przestańcie już rozmawiać o tych eliksirach – wtrąciła się gospodyni. – Cały dzień tylko o tym… słuchać się was już nie da. Dajcie chłopakowi trochę odsapnąć od nauki i szkoły.
Albert był pewny, że kobieta mówi o nim, więc już chciał powiedzieć, że ta rozmowa mu nie przeszkadza, ale wtem zorientował się, że chodziło jej o Fabiana, który energicznie przytakiwał głową.

Evangeline najwyraźniej wyczuła, że Albert nie ma ochoty wracać do domu, bo kiedy dopili herbatę zaproponowała, aby wszedł na chwilę do jej pokoju. Chłopak poczuł się trochę niezręcznie, wkraczając do tego pomieszczenia. Kiedy wpuściła go do środka omal nie krzyknął z zaskoczenia.
W duchu wyobrażał sobie, że będzie to najmroczniejsze pomieszczenie w całym domu. Oczami wyobraźni widział czarne ściany i meble z ciemnego drewna, a w rzeczywistości znalazł się w jasnym, przestronnym, dobrze oświetlonym pokoju. Ona usiadła na małym fotelu, a jemu zaproponowała krzesło przy biurku. Przysunął je bliżej, aby nie musieli do siebie krzyczeć.
– Bardzo mi przykro z powodu twojej babci – oświadczyła po chwili.
– Co? Przecież ja nic nie mówiłem, że ona…
– Domyśliłam się, kiedy powiedziałeś, że zawsze przychodziłeś tu z nią. Poza tym, widzę, że jesteś strasznie smutny.
Albert uśmiechnął się mimowolnie. Nie wiedzieć czemu w tamtym momencie wspomniał Gregory’ego Willsona. Ciekawe, co powiedziałby jego przyjaciel, gdyby dowiedział się, że siedzi teraz sam na sam w pokoju Evangeline Potter i swobodnie z nią rozmawia?
– Mój ojciec nie napisał mi nawet krótkiej wiadomości o jej śmierci – wyjaśnił, bo poczuł, że musi się komuś wygadać. – Praktycznie to ona mnie wychowywała, bo mama zostawiła nas , kiedy miałem sześć lat.
– To przykre.
Albert czuł, że nie powiedziała tego z grzeczności. Była całkowicie szczera, a w jej oczach czaił się smutek.
– Prawie jej nie pamiętam, ale ojciec zupełnie się pogubił w tym wszystkim. Cieszę się, że to mój ostatni rok w Hogwarcie i jestem pełnoletni. Jakoś będę musiał sobie poradzić.
Evangeline się zamyśliła. Albert widział, że przez chwilę biła się z myślami. Zupełnie, jakby chciała mu też coś wyznać, ale nie była do końca pewna czy powinna. Westchnęła tylko głośno.
– Przepraszam za mojego brata, który generalnie przez większość swojego życia jest idiotą – powiedziała w końcu, zmieniając temat.
– Nie szkodzi. Chyba jest oczkiem w głowie twojej matki.
– Tak… rodzice długo starali się o dziecko.
Opuściła wzrok i wtedy coś do niego dotarło. Uniósł brwi z zaskoczenia i zamrugał kilkakrotnie. Jego spostrzeżenia zaczęły łączyć się w jedną spójną całość.
– To nie są twoi biologiczni rodzice? – zapytał, zdając sobie sprawę, że jeśli się myli, to w najlepszym razie Evangeline wyrzuci go z domu, a w najgorszym potraktuje jakąś klątwą. W sumie to właśnie dziś skończyła siedemnaście lat.
– Nie są – przyznała cicho. – Ale chyba nie chcę, aby wszyscy się o tym dowiedzieli.
– A kto w ogóle chciałby mnie słuchać?
– Siedemnaści lat temu znalazł mnie jakiś mężczyzna i zabrał do Munga. Mój ojciec miał wtedy dyżur i uratował mi życie. Razem z mamą postanowili mnie zaadoptować, bo zawsze marzyli o dziecku. A po sześciu latach, niespodziewanie, pojawił się Fabian.
– Próbowałaś kiedyś odnaleźć rodziców? – dopytywał Albert, choć czuł, że ta rozmowa sprawia jej ból.
– Po co? Kiedy się urodziłam wyglądałam naprawdę fatalnie. Nie dziwię się, że chcieli się mnie pozbyć.
W jej oczach zaszkliły się łzy. Wytarła je rękawem zanim zdążyły wypłynąć. Uśmiechnęła się nerwowo, a potem wstała z fotela. Zrobiła kilka kroków, po czym wyjrzała przez okno. Stała odwrócona do niego tyłem, ale w odbiciu w szybie Albert widział jej napiętą z emocji twarz.
– Przepraszam, niepotrzebnie poruszałem ten temat – powiedział szybko.
– Nie szkodzi. Fabian jest bardzo rozpieszczony przez mamę, ale nie może pogodzić się z tym, że ojciec siłą rzeczy poświęcał mi więcej czasu. Tylko dzięki niemu jestem teraz w tak dobrej kondycji. Kiedy kilka tygodni temu zabrali mnie do Munga, to nie wyglądało to najlepiej.
– A czy uzdrowiciele wiedzą już, co było przyczyną pogorszenia stanu twojego zdrowia?
Dziewczyna odwróciła się na pięcie i popatrzyła na chłopaka. Uniosła delikatnie brew.
– Albercie… nie uważasz, że już dostatecznie dużo się o mnie dowiedziałeś? – zapytała, a jej ton znów krył w sobie tak charakterystyczną dla niej nutkę ironii. – Chyba wolałam, jak się mnie bałeś.
– Co? Przecież ja nie…
– Jasne, jasne…
– Mówię serio, nie bałem się. To wszystko przez Willsona, on…
Albert zamilkł. Ostatnią osobą, jaką powinien w tym momencie przywołać był Gregory. Evangeline zmarszczyła brwi i splotła ręce na piersiach.
– Niby co on ma do tego? Był w stosunku do mnie wredny, ale to nie znaczy, że miałeś bezmyślnie brać z niego przykład. Jeśli z jego śpiączki wyniknęło coś dobrego, to właśnie to, że teraz rozmawiamy ze sobą jak ludzie.
– Nie mów tak.. nie wolno nikomu życzyć czegoś takiego. Ja też mogłem zjeść wtedy więcej tych czekoladek. Leżelibyśmy teraz w Mungu na sąsiednich łóżkach.
Evangeline przełknęła głośno ślinę, a potem mięśnie jej twarzy lekko się rozluźniły.
– Nie życzyłam mu tego – powiedziała cicho. – Ale to nie znaczy, że jest mi go żal.
Albert przytaknął  powoli. Rozumiał ją, a co gorsza, po części się z nią zgadzał. Jego ręka mechanicznie powiodła do piersi, na której zwykle nosił odznakę prefekta naczelnego. Teraz jej tam nie było, bo Walker nie był aż takim idiotą, aby przypinać ją do swetra, ale i tak czuł jej ciepło.
– Uzdrowiciele nie wiedzą, co spowodowało to pogorszenie – rzekła po chwili Evangeline, a Albertowi chwilę zajęło, zanim zorientował się, że dziewczyna mówi o sobie. – Mój organizm nagle przestał reagować na eliksiry i maści. Na skórze pojawiały się rany, choć nie miała żadnego kontaktu z wodą. Ponoć czasem tak się zdarza, że uodparniamy się na leki. Może tak samo było w moim przypadku? Teraz jest lepiej, jak widzisz.
– Oby te nowe leki działały jak najdłużej – powiedział. – Bo naprawdę mocno nas zdenerwowałaś w czasie konkursu. A Snape jest wściekły.
– Wiem… mój tata go opieprzył, że pozwolił mi warzyć eliksir w takim stanie. Mówiłam mu, żeby tego nie robił, ale on ma swoje zdanie na temat Snape’a. Uważa, że jest za młody i nie nadaje się na opiekuna domu.
– Mnie trochę przeraża…
– Widzisz, Albercie, znów wracamy do punktu wyjścia.

Kiedy Albert wychodził z domu Evangeline dochodziła dziewiętnasta, więc musiał obiecać panu Potterowi, że daruje sobie piesze wycieczki i się teleportuje. Mężczyzna proponował mu też proszek Fiuu, ale chłopak odmówił, bo nie był zwolennikiem tego środka transportu.
Dom wyglądał tak samo, jak go zostawił. Ojciec nie zdążył jeszcze wrócić. Albert westchnął głęboko, a potem rozświetlił pomieszczenia i zabrał się za sprzątanie. Nie był mistrzem tego typu magii, ale potrafił zetrzeć kurze, umyć okna i pozmywać stertę naczyń. Szklane butelki zmniejszał do rozmiarów naparstka i wrzucał je do jednego worka. Niedopałki papierosów niszczył, nie pozostawiając po nich nawet śladu.
Po kilku godzinach pracy był zmęczony i głodny, a w domu nadal nie było nic do jedzenia. Skarcił się w duchu, że nie pomyślał wcześniej o zrobieniu zakupów.
Około dwudziestej trzeciej usłyszał dziwne stukanie. Pomyślał, że to jego ojciec wraca z kolejnej libacji. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to nie Edmund Walker, a dwie sowy stukają do jego świeżo umytego okna. Zaskoczony wpuścił je do środka. Jedna była duża i dostojna, a druga mniejsza ze śmiesznymi pędzlami z piór na uszach. Ptaki zostawiły na stole dość sporą przesyłkę. Większe zwierzę odleciało niemal od razu, ale mniejsze najwyraźniej było bardziej skore do psot. Przysiadło na ramieniu Alberta i delikatnie szarpała go za ucho piszcząc przy tym jak opętane.
– A ty to co za jedna? – zapytał chłopak, nie mogąc odpędzić się od sowy. – Nie mam nic dla ciebie…
A potem sfrunęła i przysiadła na paczce. Zaczęła szarpać sznurek, którym była obwiązana.
– No już… poczekaj… już otwieram.
Wiadomość była zapisana na brązowym papierze, w który owinięto papier. Tego okropnego pisma nie dało się pomylić z żadnym innym. Litery nachodziły na siebie, a rozczytanie tego zajęło mu więcej czasu niż powinno.
Wesołych Świąt, Albercie Walkerze.
– Myślisz, że Evangeline ucieszyłaby się z książki do nauki kaligrafii? – zapytał niewielkiej sówki, która w odpowiedzi znów zapiszczała.
Chłopak z zainteresowaniem rozerwał papier i otworzył spory pakunek. Zawartość pudełka była ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał. Ciekawe skąd ona w ogóle wiedziała, że właśnie tego mu teraz najbardziej potrzeba?
Powoli i z należytym szacunkiem zaczął wypakowywać pieczone kawałki indyka, słodkie ziemniaki, gotowane warzywa i mnóstwo korzennych ciasteczek.
Przez jego głowę przeszła myśl, że Evangeline Potter w ciągu jednego wieczora zrobiła dla niego więcej niż własny ojciec przez całe życie.

5 komentarzy:

  1. Ah, pomimo, że do świąt to jeszcze raczej daleko, poczułam ten ciepły klimat, tę atmosferę, że w ten akurat dzień mogą się zdarzyć cuda. Początek rozdziału niesamowicie smutny i strasznie mi było żal Alberta... Żeby dowiedzieć się o śmierci ukochanej babci w ten sposób? Jakby nie zasługiwała na godne upamiętnienie jej życia? Biedny Albert nawet nie wie, gdzie jest pochowana. Myślałam, że jego ojciec jest trochę lepszym człowiekiem... Rozumiem, że można się załamać, ale takie sytuacje, tragiczne... Wydaje się, jakby nigdy nie zależało mu specjalnie na Albercie, żeby chociaż go poinformować, co należało zrobić. Albo wszystko go po prostu przerosło. Eh.
    Czas cudów, bo w życiu bym nie pomyślała, że schronienie w Wigilię Albert znajdzie właśnie u Evangeline... I ich relacja jest taka inna, znajoma, ciepła. To miłe, że uczestnicy konkursu, choć tak różni, powoli odnajdują do siebie drogę, każdy po kolei. A każdy jest w sumie takim wyrzutkiem, razem mogą stworzyć grupę wspierających się ludzi, dzięki którym ich niekoniecznie kolorowe życie nie będzie wydawało się tak straszne :) Paczuszka, jaką przesłała Albertowi Evangeline była mega słodka. Aż mi się ciepło na sercu zrobiło.
    Rozdział baaaardzo długi, jestem mile zaskoczona, kochana :P Pozdrawiam serdecznie i życzę weny ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten rozdział był jednocześnie smutny i ciepły. No i przede wszystkim długi! <3 Dziwnie jest czytać we wrześniu o Świętach, ale myślę, że dobrze oddałaś ich atmosferę.
    Bardzo współczuję Albertowi. Nie umiem sobie wyobrazić, jak można było go nie poinformować o śmierci babci. To okrutne.
    Niespodziewane spotkanie Evangeliny okazało się bardzo ciepłym przeżyciem. Albert zobaczył dziewczynę z nieco innej perspektywy. W ogóle... Christmas Eve... Evangelina... Fajny pomysł :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Aj, aż klimat świąt mnie ogarnął podczas czytania, chociaż początek był niesamowicie smutny z powodu babci chłopca.
    Fajnie, że Potterowie wzięli go do siebie i ten gest ze strony Evie był naprawdę miły. :> Aż zdziwiłam się, że ta zadziorna dziewczyna potrafi mieć w sobie odrobinę empatii ;D Zyskała w moich oczach na pewno.

    OdpowiedzUsuń
  4. Stęskniłam się za świętami :) O no i Evengeline, pokazała się od tej lepszej strony :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Żal mi Ala :( Czytając ten rozdział chciałam żeby były już święta 😍

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy