Albert
Walker nie był zaskoczony tym, że nikt nie odebrał go ze stacji. Od ponad roku
był pełnoletni, a egzamin z teleportacji zdał bez najmniejszego trudu. W
zasadzie umiejętność ta wychodziła mu lepiej niż jego ojcu, który zwykle
korzystał z Sieci Fiuu, ponieważ w młodości nie raz zdarzyło mu się
rozszczepić. Mieszkała z nimi jeszcze babcia, która był bardzo zdolną
czarownicę, ale przecież chłopak nie fatygowałby kobiety przed osiemdziesiątką.
Pożegnanie
z Billem i Beatrice było krótkie i dość formalne. Życzyli sobie jeszcze
wesołych świąt, a potem chłopak się oddalił. Znalazł spokojne miejsce do
teleportacji i w jednej chwili znalazł się na obrzeżach wioski, w której
mieszkał. Jakże ogromne było jego zaskoczenie, kiedy okazało się, że tu nie
pada deszcz. Słońca na próżno było szukać, gdyż dochodziła piętnasta, a o tej
porze w grudniu już dawno się ściemniało, ale mimo to była to przyjemna
odmiana.
Albert
szybkim krokiem pokonał wąskie uliczki ciągnące się wzdłuż małych, eleganckich
domków z ogródkami aż w końcu stanął przed budynkiem, o którym ciężko było
powiedzieć to samo.
I
wtedy po raz pierwszy poczuł, że coś jest nie tak.
Budynek
był stary i odrapany. Babcia już dawno mówiła ojcu, że powinien go odmalować.
Mężczyzna jednak zawsze miał tysiące głupich wymówek, aby tego nie robić.
Albert zauważył też, że powiększyła się dziura na dachu. W sierpniu brakowało
na nim trzech dachówek, a teraz ta liczba zwiększyła się do kilkunastu.
Zapuszczony był też trawnik, a trawa i zielsko, które na nim rosło, mogło
sięgać nawet do pasa. No i jeszcze te dziwne, ciemne okna. Jak to możliwe, że
babcia jeszcze ich nie umyła przed nadchodzącymi świętami? Święta, no właśnie…
Inne domy w wiosce ozdobione były kolorowymi lampami i wesołymi figurkami, a
ich wyglądał jak opuszczona rudera. A przecież ojciec co roku owijał świeczkami
tę starą, ogromną choinkę, aby sąsiedzi nie gadali.
Albert
energicznie pchnął furtkę, która jak zwykle była otwarta i z duszą na ramieniu
pokonał odległość dzielącą go od werandy. Kiedy
ostatnio dostał list z domu?
Drzwi
też nie były zamknięte, a to już było trochę dziwne. Oczywiście, mogli się go
spodziewać, ale tym argumentem próbował przekonać tylko siebie i to dość
nieudolnie.
Wszedł
do domu. Cisza. Półmrok. I bardzo nieprzyjemny smród, jakby od tygodni nikt tu
nie wietrzył. Mechanicznie wyciągnął różdżkę.
–
Halo, jest tu ktoś? – rzucił w ciemność.
W
przedsionku potknął się o buty ojca. Stały w sporej kałuży błota. Musiał je
mieć na nogach całkiem niedawno.
Albert
wszedł do salonu i jednym machnięciem różdżki zapalił świece. Widok, który
zastał zupełnie zwalił go z nóg.
Dom
był stary, a na remont nikt nie miał czasu ani pieniędzy, ale na pewno nie był
zapuszczony. Teraz wyglądał jak pijacka melina. Parkiet pokrywały ślady błota,
na szafkach piętrzył się kurz, poduszki zamiast leżeć na kanapie walały się po
podłodze. A do tego wszędzie stały szklane butelki po alkoholu, wypalone
papierosy i leżały męskie ubrania.
A
sprawca całego zamieszania leżał na kanapie i pochrapywał w najlepsze. Edmund
Walker nigdy nie wyglądał na zamożnego człowieka sukcesu, ale teraz jego własny
syn ledwo go poznał. Przerzedzone, siwe włosy były już tak długie, że opadały
mu na twarz. Na domiar złego wyglądał, jakby od miesięcy się nie golił, bo
broda sięgała już do klatki piersiowej, która unosiła się równomiernie przy
każdym oddechu. Woń alkoholu i tanich papierosów była tak silna, że Albertowi
zrobiło się niedobrze. A potem się wkurzył. Naprawdę się wkurzył…
Potrząsnął
ojcem energicznie.
–
Obudź się, cholera jasna, obudź się! – krzyknął mu do ucha, kiedy mężczyzna
powoli zaczął otwierać oczy.
–
Czo… czo się… – bełkotał bez zrozumienia i błądził spojrzeniem po
pomieszczeniu. Aż w końcu napotkał wzrok syna. Przez jego twarz przebiegł cień
zaskoczenia.
–
Gdzie jest babcia? – dopytywał się Albert. – Gdzie, do cholery, jest babcia,
skoro zrobiłeś z domu pijacką melinę?!
Chwila
ciszy. Edmund powoli usiadł na kanapie i podrapał się po głowie, jakby usilnie
próbował sobie coś przypomnieć.
–
Umarła – rzekł po chwili, jakby było to oczywiste. – Umarła.
W
pierwszej chwili Albert nie uwierzył. Potem poczuł, jak grunt osuwa mu się spod
stóp. Nie panując nad własnym ciałem usiadł obok ojca i spojrzał prosto w jego
małe, wodniste oczy.
–
Jak to, umarła? – zapytał.
–
Normalnie. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Stara była. Przewróciła się i
umarła. Jakieś trzy tygodnie temu. A może cztery? Chyba straciłem rachubę
czasu.
–
Dlaczego do mnie nie napisałeś? – dopytywał się Albert, czując narastającą
bezsilność. – Dlaczego nie poinformowałeś mnie o pogrzebie? Dlaczego, do
cholery, nic nie zrobiłeś?!
Łzy
same zaczęły cisnąć mu się do oczu. chłopak nie potrafił dłużej powstrzymać
płaczu. Zaszlochał głośno. Stanowczo zbyt głośno, bo ojciec skarcił go
wzrokiem.
–
Nie rycz – burknął. – Faceci nie ryczą…
–
To była twoja matka! – oburzył się Albert, zrywając się z kanapy. – Dlaczego…
dlaczego jesteś takim cholernym nieudacznikiem?!
Słowa
zawisły w powietrzu, a potem bardzo powoli ugodziły Edmunda prosto w pierś.
Przez kilka sekund wyglądał, jakby chciał uderzyć syna. Próbował nawet podnieść
się z kanapy, ale chwiejne nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Pokręcił tylko głową
i wyciągnął oskarżycielko palec w jego stronę.
–
Ja jestem nieudacznikiem? Takie masz dla mnie podziękowania ze te wszystkie
lata? To matkę powinieneś za to wszystko winić. To ona nas zostawiła! A ja
musiałem zostać dla ciebie!
–
Nie musiałeś. I tak nie było z ciebie pożytku. Wszystko zawdzięczam babci a nie
tobie – rzekł, a potem wycofał się na z salonu.
Chwycił
walizkę i w kilku susach pokonał stare, skrzypiące schody prowadzące na piętro.
Jak strzała wpadł do swojego pokoju i rzucił się na łóżko. Było to chyba jedyne
miejsce w domu, które wyglądało tak, jak w sierpniu.
Kolejne
dni przynosiły Albertowi tylko żal, smutek i wyrzuty sumienia. Nie rozmawiał z
ojcem. Właściwie rzadko go widywał. Mężczyzna wychodził popołudniami i wracał
nad ranem kompletnie pijany. Chłopak domyślił się, że nigdzie nie pracuje, że
przepija resztkę pieniędzy zostawionych przez babcię i prawdopodobnie niedługo
stoczy się na samo dno, sprzeda dom i obydwoje wylądują na bruku.
Albert
podświadomie wiedział, że powinien mu jakoś pomóc, ale na razie żal był zbyt
wielki, aby móc się przemóc. Babcia nie żyła, pozostawiając po sobie ogromną pustkę.
To ona była dla chłopaka jak matka. Kiedy był mały gotowała, czytała mu bajki,
bawiła się z nim, prowadziła do kościoła… Była dla niego najbliższą osobą, a
teraz po prostu odeszła. A Albert nawet nie wiedział kiedy i jak dokładnie to
się stało. Nie wiedział, jak wyglądał jej pogrzeb, czy ojciec spełnił jej
ostatnią wolę, czy w ogóle miał o niej pojęcie? Czy pochował ją tam, gdzie ona
chciała, czy tam, gdzie było mu wygodnie? Babcia mówiła o wielu sprawach, w
pewnym sensie była gotowa na śmierć, choć nigdy nie używała tego słowa. Zawsze
nazywała to spotkaniem. Spotkaniem ze swoim zmarłym na wojnie mężem oraz z
Bogiem.
Babcia
była bardzo wierząca, co raczej nie było typowe dla czarodziejów. Wszystko
przez to, że pochodziła z rodziny mugoli, a jej ojciec był anglikańskim
pastorem, któremu ciężko było zaakceptować dar magii, którym obdarzono jego
córkę.
Kobieta
była surowa i konkretna, a jednocześnie pełna ciepła i właśnie dlatego Albert
nie potrafił się pogodzić z tym wszystkim. Płakał. Potem się tego wstydził, a
potem znów płakał. I tak przez dwa dni.
Aż
w końcu nadeszła Wigilia Bożego Narodzenia i chłopak poczuł, że musi wstać z
łóżka i zrobić coś, co robił każdrgo roku razem z babcią.
Ubrał
się odświętnie i zszedł do salonu. Ojca nie było. No tak, pewnie zapomniał
nawet o tym, że są święta. W pomieszczeniu nadal panował zaduch i okropny
bałagan, a Albert poczuł, że trochę mu głupio, że przynajmniej nie spróbował tu
posprzątać. Zrobi to jak wróci – obiecał sobie.
A
potem wyszedł z domu. Pierwsze co poczuł, to mróz szczypiący policzki, apotem
świeżość czystego powietrza. Odetchnął nim głęboko, ale jego chłód zaczął
drażnić płuca, więc po pierwszym ataku kaszlu zaprzestał tego precedensu.
Pewnym krokiem ruszył przed siebie.
Śnieg
nie spadł. Święta nie były piękne jak z obrazka, ale przez ten okropny mróz
błoto zamarzło i buty nie zatapiały się w nim z głośnym plaskiem. Chłopak miał
do przejścia jakieś trzy kilometry. Mógł się teleportować, ale z babcią zawsze
przemierzali ten odcinek pieszo. Szli tak nawet rok temu, choć kobieta była już
coraz słabsza, to trzymała się kurczowo ramienia wnuka i maszerowała bez
narzekań.
Z
otwartego okna jednego z niewielkich domów rozbrzmiewała cicho kolęda.
Cicha noc, święta noc, pokój niesie
ludziom wszem…
Albert
nie słyszał, ale wyobrażał sobie śmiech dzieci w trakcie ubierania choinek,
dekorowanie kolorowych pierniczków i ten cudowny zapach korzennych ciasteczek,
które tak pysznie smakowały z filiżanką herbaty. Widział też mleko ustawione
dla Świętego Mikołaja, mającego zostawić w skarpetach drobne upominki.
Czy
takie święta naprawdę istniały? Czy był jeszcze na świecie dom, w którym
panowała bezgraniczna miłość, ciepło i szczęście?
Pan Wielkiego Majestatu, niesie dziś
całemu światu, odkupienie win, odkupienie win…
Albert
wyszedł z wioski. Kilka długich minut szedł wzdłuż ściany niewielkiego lasu.
Starał się maszerować jak najszybciej, aby nie zamarznąć. Ostry wiatr dmuchał
prosto w jego zaczerwienioną twarz. Z ust unosił się obłoczek białej pary. W
połowie drogi chciał zrezygnować, już nawet zacisnął palce na różdżce, ale w
duchu usłyszał cichy głos babci. Byłaby zła, gdyby wiedziała, że jej wnuk nie
jest w stanie przejść kilku kilometrów.
Zebrał się więc w sobie i stawiał kolejne kroki.
Lasek
zaczął się przerzedzać. A zza rogu wyłoniła się mała tabliczka z napisem Butter Village… Kiedy był dzieckiem ta
nazwa go śmieszyła. Zastanawiał się, kto nazywał tak wioskę. Wówczas babcia mu
wyjaśniła, że kiedyś w tych okolicach robiono najpyszniejsze masło. Babcia
wiedziała tak wiele. Tyle wiedzy mu przekazała, a pewnie jeszcze więcej zabrała
ze sobą do grobu.
Miasteczko
to było piękne i eleganckie. Wszystkie domki były schludne, a trawniki przed
nimi wysprzątane. Nawet białe płoty zdawały się być świeżo pomalowane. Albert
często marzył, jakby to było mieszkać w tych okolicach. Elegancki ryneczek
wybrukowany był żółtą kostką. Na około niego stały klomby z kwiatami. Zimą były
puste, ale od wiosny mieniły się tysiącem barw. Chłopak całe życie był
przekonany, że w Butter Village nie może istnieć żadna nieszczęśliwa osoba.
Nawet temperatura wydawała się tu odrobinę wyższa.
Minął
kilka osób, które spojrzały na niego podejrzliwie. No tak, wszyscy się tutaj znają – pomyślał. – Nikt nie lubi obcych. A potem przyspieszył kroku i ruszył w doskonale
mu znane miejsce. Do niewielkiego, drewnianego kościoła.
Budynek
ten był stary, a deski, z których był zbudowany skrzypiały cicho, jakby coś do
siebie szeptając. Usiadł z boku i obserwował ołtarz zapełniony kwiatami. Z boku
mieszkańcy ustawili niewielką szopkę. Pomimo kilku metrowej odległości
dostrzegł figurki Maryi, Józefa, pasterzy, trzech królów i zwierząt. W żłobie
nadal brakowało małego Jezuska.
Kościół
powili zaczął się zapełniać. Odświętnie ubrani mieszkańcy wioski zajmowali
ławki w głównej nawie. Niektórzy witali się radośnie, inni wymieniali uściski
dłoni. Na ich twarzach malowało się szczęście. Siedząc wśród nich Albert poczuł
wewnątrz spokój i ciszę. Odetchnął kilkakrotnie, a potem rozległ się dzwonek,
sygnalizujący rozpoczęcie corocznego wydarzenia. Nie była to żadna msza, a
koncert kolęd w wykonaniu małego miejscowego chóru.
Dzieci,
dorośli, emeryci… wszyscy stali ramię w ramię i śpiewali znane świąteczne
melodie. A radość i nadzieja ponownie rozkwitała w jego sercu.
Choć
chciał, aby chwila ta trwała wiecznie, to koncert zakończył się mniej więcej po
godzinie. Nikt nie wysiedziałby dłużej, skoro w domu czekało jeszcze tyle pracy
i przygotowań do świąt. Albert się nie pchał. Czekał, aż większość wyjdzie z
kościoła. Podniósł się dopiero w momencie, kiedy w świątyni została garstka
modlących się osób. Skierował swoje kroki do wyjścia, ale nie miał ochoty
wracać do domu, bo wiedział, że nie czeka tam na niego nic przyjemnego.
–
No proszę, Albercie Wlkerze, jesteś
jedną z ostatnich osób, które spodziewałam się tutaj zobaczyć. – Usłyszał za
plecami kobiecy głos.
Chłopak
odwrócił się tak gwałtownie, że omal się nie przewrócił. Stanął oko w oko z
wysoką, chudą dziewczyną ubraną w czarny, elegancki płaszczyk sięgający kolan i
wysokie kozaki. Jej ciemne włosy były jak zwykle rozpuszczone i okalały wąską
twarz. Spoglądała na niego dużymi oczami, a jej wargi wygięły się w delikatnym
uśmiechu. Evangeline Potter stała przed nim i zupełnie nie przypominała
dziewczyny, którą była przed kilkoma tygodniami. Skóra jej twarzy była blada i
naznaczona drobnymi bliznami, ale Albert nie doszukał się na niej świeżych ran
i pęcherzy. Pod oczami nie dostrzegł sińców, a policzki nie były zaczerwienione
od łez. I wtedy Albert pomyślał, że naprawdę cieszy się na jej widok.
–
Evangeline! – krzyknął nazbyt entuzjastycznie, a potem niespodziewanie objął ją
ramieniem.
Ten
przypływ emocji zaskoczył ich obu, ale to ona pierwsza odepchnęła chłopaka i
obdarzyła go karcącym spojrzeniem.
–
Oszalałeś, Walker? – zapytała, ale w jej głosie nadal pobrzmiewała nuta
rozbawienia.
Albert
dopiero wówczas zobaczył, że za jej plecami stał wysoki, dystyngowany
mężczyzna, elegancka kobieta i znudzony Fabian Potter. Chłopak szybko
zrozumiał, że byli to jej rodzice, choć nie świadczyła o tym żadna cecha ich
wyglądu zewnętrznego.
–
Dzień dobry – rzekł, czując, że na jego policzkach pojawia się czerwony
rumienieć wstydu.
–
Mamo, tato, to mój kolega Albert Walker – rzekła szybko dziewczyna. – Albercie,
to moi rodzice.
Chłopak
wymienił z nimi grzecznościowy uścisk dłoni, a potem znów spojrzał na
Evangeline. Naprawdę zdawała się tryskać energią.
–
Jesteś sam? – zapytała w końcu, rozglądając się nieznacznie.
–
Tak – powiedział, choć w pierwszej chwili zastanawiał się czy nie skłamać. –
Mieszkam w pobliskiej wiosce, trzy kilometry stąd.
–
I często tu bywasz?
–
Co roku wraz z babcią przychodziłem na ten koncert. A ty?
–
Ja? Chyba nie myślisz, że jest to moja ulubiona forma rozrywki? – odpowiedziała
pytaniem na pytanie. – Dziś zrobiłam wyjątek – dodała, spoglądając na rodziców.
Albert
uśmiechnął się nieznacznie.
–
Evie, może twój kolega wpadnie do nas na chwilę na herbatkę i kawałek tortu? –
wtrąciła się pani Potter, na co Fabian nawet się nie krył ze swoją skrzywioną
miną.
–
Mamo, jest wigilia – upomniała kobietę córka. – Ludzie zwykle mają już plany.
Albert
głośno przełknął ślinę, bojąc się powiedzieć cokolwiek. Jego jedynym planem na
dziś było wyrzucenie pustych butelek po alkoholowych libacjach ojca i umycie
okien. W domu nie miał kompletnie nic do jedzenia, a słowo tort brzmiało
wyjątkowo zachęcająco. Ale zaraz, kto w wigilię je tort?
–
Tort? – zapytał zaskoczony.
–
Jest pyszny! – oznajmiła entuzjastycznie kobieta. – Przekładany czekoladą i
kremem korzennym.
–
Mam dziś urodziny – pospieszyła z wyjaśnieniem Evangeline, widząc zaskoczoną
minę Alberta.
–
Ach! Urodziłaś się w Wigilię Bożego Narodzenia? Wszystkiego najlepszego –
dodał, choć mógł przysiąc, że dziewczyna posmutniała w ułamku sekundy.
–
Dziękuję – odpowiedziała cicho. – To co, wejdziesz na ten tort?
Przytaknął,
bo obydwoje wiedzieli, że smutek jego duszy odbił się w jej przygaszonych
oczach. Albert pomyślał, że życie wcale nie jest takie niesprawiedliwe. Jeszcze
chwilę temu był pewny, że strata ukochanej babci i niemoc w porozumieniu się z
ojcem jest największą tragedią tego świata. A teraz szedł ramię w ramię z
Evangeline. Dziewczyną, która zdawała się mieć cudowną rodzinę, mieszkała w
pięknym miasteczku w malowniczym dworku, a jednocześnie cierpiała okropnie
przez swoją chorobę.
Albert
chyba jeszcze nigdy nie widział tak pięknego salonu. Z wysokiego sufitu zwisał
kryształowy żyrandol, ściany pokrywała śnieżnobiała tapeta w ogromne kwiaty, a
na jasnym parkiecie leżał puszysty dywan. Pomieszczenie to było ogromne, a
prócz dwóch eleganckich sof, fotela i małego stolika stał tu również biały
fortepian i ogromna, żywa choinka przystrojona złotymi ozdobami. Okalał ją
sznur małych świeczek, a na jej czubku lśniła gwiazda. W marmurowym kominku
wesoło iskrzył się ogień. Na meblach ciężko było dopatrzeć się ziarna kurzu, a
atłasowe zasłony lśniły w oknach.
–
Bardzo tu ładnie – rzekł, ciesząc się, że jego buty nie zostawiają brudnych
śladów. – Gra pani na fortepianie? – zagadnął do gospodyni.
Kobieta
uśmiechnęła się ciepło, najwyraźniej uradowana, że zadał to pytanie.
–
Tak. Moja mama była pianistką – odpowiedziała szybko pani Potter, podchodząc do
instrumentu i gładząc go z należytym szacunkiem. – Wiele mnie nauczyła, ale
nigdy nie byłam tak dobra jak ona, więc pewnego dnia poszłam za głosem rozsądku
i wybrałam pracę w Ministerstwie Magii. Próbowałam przekonać Evie do gry, ale
zapierała się rękami i nogami, aby tylko nie grać…
Chłopak
spojrzał na stojącą za plecami matki dziewczynę. Ona też na niego patrzyła, a
jej usta bezgłośnie próbowały powiedzieć: nie
słuchaj jej…
–
Evangeline jest taka jak jej ojciec – kontynuowała kobieta. – Najchętniej nie
wynurzałaby nosa z książek.
–
I nie ma w tym nic złego – wtrącił się szybko mężczyzna.
Albert
wiedział z opowieści, że jest on cenionym uzdrowicielem. Tacy ludzie zawsze
kojarzyli mu się ze statecznością i pewnego rodzaju powagą. On jednak podszedł
do córki i objął ją ramieniem. Evangeline uśmiechnęła się delikatnie, a Walker
poczuł, że w tym momencie ma przed oczami kogoś zupełnie innego niż w
Hogwarcie. I jemu udzielił się dobry nastrój.
–
No niby nie, ale czasem warto znaleźć jakąś alternatywę od nauki – naciskała
dalej kobieta.
–
Miałam alternatywę – przypomniała jej córka, a w jej głosie dało się wyczuć
nutkę żalu. – Grałam w quidditcha.
–
A to, to już w ogóle nie wiem skąd ci się wzięło… – dodała pani Potter
załamując ręce. – Siadaj, Albercie. Nasz skrzat za chwilę poda podwieczorek.
No
tak… skrzat… Jak mógł myśleć, że ten pyszny tort był dziełem eleganckich rąk
gospodyni? Przytaknął z grzeczności i wykonał polecenie. Evangeline usiadła
obok i obserwowała go kątem oka.
–
Mamo, mogę zjeść u siebie? – zapytał po chwili Fabian.
–
Nie ma takiej opcji – odpowiedział mu ojciec, zanim jego żona zdążyła zabrać
głos. – To urodziny twojej siostry i spędzimy je wspólnie.
Albert
widział niezadowolenie na twarzy chłopca. Miał nawet wrażenie, że zaczął coś
mamrotać pod nosem, ale najwyraźniej w tym domu z ojcem się nie dyskutuje.
Tort
pojawił się na stole razem z eleganckim serwisem i herbatą. Paliło się na nim
siedemnaście świeczek i choć Evangeline przez chwilę opierała się tym wszystkim
urodzinowym ceregielą, to jednak po krótkim zastanowieniu zdmuchnęła je
wszystkie. Albert zastanawiał się jakie było jej życzenie. Może chciała wygrać
konkurs? Może wrócić na boisko quidditcha? A może co roku prosiła o zdrowie,
choć doskonale wiedziała, że na jej przypadłość nie ma lekarstwa?
Albert
nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo był głodny, a tort rzeczywiście był
pyszny. Czekolada rozpływała się w ustach, a korzenny posmak przyjemnie
szczypał w język. Chłopak musiał wykazać się dużą dawką silnej woli, aby nie
rzucić się na niego zbyt łapczywie.
–
Więc też bierzesz udział w konkursie? – zapytał po chwili pan Potter. – Jak ci
poszedł pierwszy etap?
Albert
westchnął głośno i nerwowo poprawił okulary.
–
Chyba niezbyt dobrze – odpowiedział po chwili zastanowienia. – Nie czytałem
żadnej książki tego faceta, który miał oceniać nasze eliksiry. A w pewnym
momencie zaczął mnie o coś wypytywać. Chyba wyszedłem na idiotę…
–
Nie przejmuj się – rzekła Evangeline, bardzo powoli jedząc swój kawałek ciasta.
– Ja mu powiedziałam, że nie przekonuje mnie jego argumentacja, więc nie będę
jej stosować w moich eliksirach.
–
Serio tak mu powiedziałaś?
–
Tak – przytaknęła. – Ale miałam gorączkę, więc powinien mi to wybaczyć.
–
Miałaś rację – powiedział pan Potter w stronę córki. – Nie wiem, kto w ogóle
wyznacza takich ludzi do oceniania prestiżowych konkursów…
–
Snape mógł nam powiedzieć, kto będzie oceniać – dodał jeszcze Walker. –
Przeczytałbym którąś z jego książek…
–
Daj spokój… szkoda czasu. Jeszcze byś uwierzył w te bzdury.
Fabian
głośno uderzał widelczykiem o pusty talerzyk, co najwyraźniej miało być znakiem
dla jego matki, że ma mu nałożyć kolejny kawałek tortu. Kobieta zrobiła to bez
słowa, a Albert zaczął poważnie zastanawiać się nad tym, jak to się stało, że
Potterowie wychowali tak różne dzieci.
–
Wiążesz swoją przyszłość z eliksirami, Albercie? – zapytał jeszcze pan Potter
wyrywając chłopaka z zamyślenia.
–
Cóż… kiedyś myślałem o tym, aby zostać uzdrowicielem – odpowiedział.
Fabian
prychnął głośno, wpychając sobie do ust ogromny kawał ciemnego biszkoptu, a
ojciec skarcił go wzrokiem. Nic nie powiedział, bo najwyraźniej jego cierpliwość
jeszcze nie została do końca naruszona.
–
To bardzo ambitny plan – powiedział mężczyzna. – A dlaczego użyłeś słowa kiedyś? Nie dostałeś się do klasy
owutemowej na jakiś przedmiot obowiązkowy?
–
Nie… nic z tych rzeczy… po prostu, nie wiem czy sobie poradzę.
–
Wiesz tato, Albert ma pewną bardzo nieznośną przypadłość – wtrąciła się
Evangeline, a Walker spojrzał na nią z lekkim strachem. – Nie ma w sobie za
knuta wiary w siebie.
Zapadła
chwila ciszy przerywana tylko stukaniem Fabiana o talerz. Evangeline patrzyła
mu prosto w oczy. Czekała aż podejmie rękawicę i zaprzeczy jej słowom. Albert
tego nie zrobił, bo wiedział doskonale, że dziewczyna ma rację.
–
Cóż… to dość nieprzyjemna sprawa – oznajmił poważnym tonem pan Potter. – Na
szczęście nie jest nieuleczalna.
Spojrzał
na córkę i obydwoje się uśmiechnęli, a Albert pomyślał, że ich więź jest
silniejsza od wszystkiego, co widział w swoim życiu. Po cichutku zaczął jej
zazdrościć tak pięknych relacji z ojcem. Gdyby jego choć w połowie były tak
dobre…
–
Przestańcie już rozmawiać o tych eliksirach – wtrąciła się gospodyni. – Cały
dzień tylko o tym… słuchać się was już nie da. Dajcie chłopakowi trochę
odsapnąć od nauki i szkoły.
Albert
był pewny, że kobieta mówi o nim, więc już chciał powiedzieć, że ta rozmowa mu
nie przeszkadza, ale wtem zorientował się, że chodziło jej o Fabiana, który
energicznie przytakiwał głową.
Evangeline
najwyraźniej wyczuła, że Albert nie ma ochoty wracać do domu, bo kiedy dopili
herbatę zaproponowała, aby wszedł na chwilę do jej pokoju. Chłopak poczuł się
trochę niezręcznie, wkraczając do tego pomieszczenia. Kiedy wpuściła go do
środka omal nie krzyknął z zaskoczenia.
W
duchu wyobrażał sobie, że będzie to najmroczniejsze pomieszczenie w całym domu.
Oczami wyobraźni widział czarne ściany i meble z ciemnego drewna, a w
rzeczywistości znalazł się w jasnym, przestronnym, dobrze oświetlonym pokoju.
Ona usiadła na małym fotelu, a jemu zaproponowała krzesło przy biurku.
Przysunął je bliżej, aby nie musieli do siebie krzyczeć.
–
Bardzo mi przykro z powodu twojej babci – oświadczyła po chwili.
–
Co? Przecież ja nic nie mówiłem, że ona…
–
Domyśliłam się, kiedy powiedziałeś, że zawsze przychodziłeś tu z nią. Poza tym,
widzę, że jesteś strasznie smutny.
Albert
uśmiechnął się mimowolnie. Nie wiedzieć czemu w tamtym momencie wspomniał
Gregory’ego Willsona. Ciekawe, co powiedziałby jego przyjaciel, gdyby
dowiedział się, że siedzi teraz sam na sam w pokoju Evangeline Potter i
swobodnie z nią rozmawia?
–
Mój ojciec nie napisał mi nawet krótkiej wiadomości o jej śmierci – wyjaśnił,
bo poczuł, że musi się komuś wygadać. – Praktycznie to ona mnie wychowywała, bo
mama zostawiła nas , kiedy miałem sześć lat.
–
To przykre.
Albert
czuł, że nie powiedziała tego z grzeczności. Była całkowicie szczera, a w jej
oczach czaił się smutek.
–
Prawie jej nie pamiętam, ale ojciec zupełnie się pogubił w tym wszystkim.
Cieszę się, że to mój ostatni rok w Hogwarcie i jestem pełnoletni. Jakoś będę
musiał sobie poradzić.
Evangeline
się zamyśliła. Albert widział, że przez chwilę biła się z myślami. Zupełnie,
jakby chciała mu też coś wyznać, ale nie była do końca pewna czy powinna.
Westchnęła tylko głośno.
–
Przepraszam za mojego brata, który generalnie przez większość swojego życia
jest idiotą – powiedziała w końcu, zmieniając temat.
–
Nie szkodzi. Chyba jest oczkiem w głowie twojej matki.
–
Tak… rodzice długo starali się o dziecko.
Opuściła
wzrok i wtedy coś do niego dotarło. Uniósł brwi z zaskoczenia i zamrugał
kilkakrotnie. Jego spostrzeżenia zaczęły łączyć się w jedną spójną całość.
–
To nie są twoi biologiczni rodzice? – zapytał, zdając sobie sprawę, że jeśli
się myli, to w najlepszym razie Evangeline wyrzuci go z domu, a w najgorszym
potraktuje jakąś klątwą. W sumie to właśnie dziś skończyła siedemnaście lat.
–
Nie są – przyznała cicho. – Ale chyba nie chcę, aby wszyscy się o tym
dowiedzieli.
–
A kto w ogóle chciałby mnie słuchać?
–
Siedemnaści lat temu znalazł mnie jakiś mężczyzna i zabrał do Munga. Mój ojciec
miał wtedy dyżur i uratował mi życie. Razem z mamą postanowili mnie
zaadoptować, bo zawsze marzyli o dziecku. A po sześciu latach, niespodziewanie,
pojawił się Fabian.
–
Próbowałaś kiedyś odnaleźć rodziców? – dopytywał Albert, choć czuł, że ta
rozmowa sprawia jej ból.
–
Po co? Kiedy się urodziłam wyglądałam naprawdę fatalnie. Nie dziwię się, że
chcieli się mnie pozbyć.
W
jej oczach zaszkliły się łzy. Wytarła je rękawem zanim zdążyły wypłynąć.
Uśmiechnęła się nerwowo, a potem wstała z fotela. Zrobiła kilka kroków, po czym
wyjrzała przez okno. Stała odwrócona do niego tyłem, ale w odbiciu w szybie
Albert widział jej napiętą z emocji twarz.
–
Przepraszam, niepotrzebnie poruszałem ten temat – powiedział szybko.
–
Nie szkodzi. Fabian jest bardzo rozpieszczony przez mamę, ale nie może pogodzić
się z tym, że ojciec siłą rzeczy poświęcał mi więcej czasu. Tylko dzięki niemu
jestem teraz w tak dobrej kondycji. Kiedy kilka tygodni temu zabrali mnie do
Munga, to nie wyglądało to najlepiej.
–
A czy uzdrowiciele wiedzą już, co było przyczyną pogorszenia stanu twojego
zdrowia?
Dziewczyna
odwróciła się na pięcie i popatrzyła na chłopaka. Uniosła delikatnie brew.
–
Albercie… nie uważasz, że już dostatecznie dużo się o mnie dowiedziałeś? –
zapytała, a jej ton znów krył w sobie tak charakterystyczną dla niej nutkę
ironii. – Chyba wolałam, jak się mnie bałeś.
–
Co? Przecież ja nie…
–
Jasne, jasne…
–
Mówię serio, nie bałem się. To wszystko przez Willsona, on…
Albert
zamilkł. Ostatnią osobą, jaką powinien w tym momencie przywołać był Gregory.
Evangeline zmarszczyła brwi i splotła ręce na piersiach.
–
Niby co on ma do tego? Był w stosunku do mnie wredny, ale to nie znaczy, że
miałeś bezmyślnie brać z niego przykład. Jeśli z jego śpiączki wyniknęło coś
dobrego, to właśnie to, że teraz rozmawiamy ze sobą jak ludzie.
–
Nie mów tak.. nie wolno nikomu życzyć czegoś takiego. Ja też mogłem zjeść wtedy
więcej tych czekoladek. Leżelibyśmy teraz w Mungu na sąsiednich łóżkach.
Evangeline
przełknęła głośno ślinę, a potem mięśnie jej twarzy lekko się rozluźniły.
–
Nie życzyłam mu tego – powiedziała cicho. – Ale to nie znaczy, że jest mi go
żal.
Albert
przytaknął powoli. Rozumiał ją, a co
gorsza, po części się z nią zgadzał. Jego ręka mechanicznie powiodła do piersi,
na której zwykle nosił odznakę prefekta naczelnego. Teraz jej tam nie było, bo
Walker nie był aż takim idiotą, aby przypinać ją do swetra, ale i tak czuł jej
ciepło.
–
Uzdrowiciele nie wiedzą, co spowodowało to pogorszenie – rzekła po chwili
Evangeline, a Albertowi chwilę zajęło, zanim zorientował się, że dziewczyna
mówi o sobie. – Mój organizm nagle przestał reagować na eliksiry i maści. Na
skórze pojawiały się rany, choć nie miała żadnego kontaktu z wodą. Ponoć czasem
tak się zdarza, że uodparniamy się na leki. Może tak samo było w moim
przypadku? Teraz jest lepiej, jak widzisz.
–
Oby te nowe leki działały jak najdłużej – powiedział. – Bo naprawdę mocno nas
zdenerwowałaś w czasie konkursu. A Snape jest wściekły.
–
Wiem… mój tata go opieprzył, że pozwolił mi warzyć eliksir w takim stanie.
Mówiłam mu, żeby tego nie robił, ale on ma swoje zdanie na temat Snape’a.
Uważa, że jest za młody i nie nadaje się na opiekuna domu.
–
Mnie trochę przeraża…
–
Widzisz, Albercie, znów wracamy do punktu wyjścia.
Kiedy
Albert wychodził z domu Evangeline dochodziła dziewiętnasta, więc musiał
obiecać panu Potterowi, że daruje sobie piesze wycieczki i się teleportuje.
Mężczyzna proponował mu też proszek Fiuu, ale chłopak odmówił, bo nie był
zwolennikiem tego środka transportu.
Dom
wyglądał tak samo, jak go zostawił. Ojciec nie zdążył jeszcze wrócić. Albert
westchnął głęboko, a potem rozświetlił pomieszczenia i zabrał się za
sprzątanie. Nie był mistrzem tego typu magii, ale potrafił zetrzeć kurze, umyć
okna i pozmywać stertę naczyń. Szklane butelki zmniejszał do rozmiarów
naparstka i wrzucał je do jednego worka. Niedopałki papierosów niszczył, nie
pozostawiając po nich nawet śladu.
Po
kilku godzinach pracy był zmęczony i głodny, a w domu nadal nie było nic do
jedzenia. Skarcił się w duchu, że nie pomyślał wcześniej o zrobieniu zakupów.
Około
dwudziestej trzeciej usłyszał dziwne stukanie. Pomyślał, że to jego ojciec
wraca z kolejnej libacji. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to nie Edmund
Walker, a dwie sowy stukają do jego świeżo umytego okna. Zaskoczony wpuścił je
do środka. Jedna była duża i dostojna, a druga mniejsza ze śmiesznymi pędzlami
z piór na uszach. Ptaki zostawiły na stole dość sporą przesyłkę. Większe
zwierzę odleciało niemal od razu, ale mniejsze najwyraźniej było bardziej skore
do psot. Przysiadło na ramieniu Alberta i delikatnie szarpała go za ucho
piszcząc przy tym jak opętane.
–
A ty to co za jedna? – zapytał chłopak, nie mogąc odpędzić się od sowy. – Nie
mam nic dla ciebie…
A
potem sfrunęła i przysiadła na paczce. Zaczęła szarpać sznurek, którym była
obwiązana.
–
No już… poczekaj… już otwieram.
Wiadomość
była zapisana na brązowym papierze, w który owinięto papier. Tego okropnego
pisma nie dało się pomylić z żadnym innym. Litery nachodziły na siebie, a
rozczytanie tego zajęło mu więcej czasu niż powinno.
Wesołych Świąt, Albercie Walkerze.
–
Myślisz, że Evangeline ucieszyłaby się z książki do nauki kaligrafii? – zapytał
niewielkiej sówki, która w odpowiedzi znów zapiszczała.
Chłopak
z zainteresowaniem rozerwał papier i otworzył spory pakunek. Zawartość pudełka
była ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał. Ciekawe skąd ona w ogóle
wiedziała, że właśnie tego mu teraz najbardziej potrzeba?
Powoli
i z należytym szacunkiem zaczął wypakowywać pieczone kawałki indyka, słodkie
ziemniaki, gotowane warzywa i mnóstwo korzennych ciasteczek.
Przez
jego głowę przeszła myśl, że Evangeline Potter w ciągu jednego wieczora zrobiła
dla niego więcej niż własny ojciec przez całe życie.
Ah, pomimo, że do świąt to jeszcze raczej daleko, poczułam ten ciepły klimat, tę atmosferę, że w ten akurat dzień mogą się zdarzyć cuda. Początek rozdziału niesamowicie smutny i strasznie mi było żal Alberta... Żeby dowiedzieć się o śmierci ukochanej babci w ten sposób? Jakby nie zasługiwała na godne upamiętnienie jej życia? Biedny Albert nawet nie wie, gdzie jest pochowana. Myślałam, że jego ojciec jest trochę lepszym człowiekiem... Rozumiem, że można się załamać, ale takie sytuacje, tragiczne... Wydaje się, jakby nigdy nie zależało mu specjalnie na Albercie, żeby chociaż go poinformować, co należało zrobić. Albo wszystko go po prostu przerosło. Eh.
OdpowiedzUsuńCzas cudów, bo w życiu bym nie pomyślała, że schronienie w Wigilię Albert znajdzie właśnie u Evangeline... I ich relacja jest taka inna, znajoma, ciepła. To miłe, że uczestnicy konkursu, choć tak różni, powoli odnajdują do siebie drogę, każdy po kolei. A każdy jest w sumie takim wyrzutkiem, razem mogą stworzyć grupę wspierających się ludzi, dzięki którym ich niekoniecznie kolorowe życie nie będzie wydawało się tak straszne :) Paczuszka, jaką przesłała Albertowi Evangeline była mega słodka. Aż mi się ciepło na sercu zrobiło.
Rozdział baaaardzo długi, jestem mile zaskoczona, kochana :P Pozdrawiam serdecznie i życzę weny ;*
Ten rozdział był jednocześnie smutny i ciepły. No i przede wszystkim długi! <3 Dziwnie jest czytać we wrześniu o Świętach, ale myślę, że dobrze oddałaś ich atmosferę.
OdpowiedzUsuńBardzo współczuję Albertowi. Nie umiem sobie wyobrazić, jak można było go nie poinformować o śmierci babci. To okrutne.
Niespodziewane spotkanie Evangeliny okazało się bardzo ciepłym przeżyciem. Albert zobaczył dziewczynę z nieco innej perspektywy. W ogóle... Christmas Eve... Evangelina... Fajny pomysł :D
Aj, aż klimat świąt mnie ogarnął podczas czytania, chociaż początek był niesamowicie smutny z powodu babci chłopca.
OdpowiedzUsuńFajnie, że Potterowie wzięli go do siebie i ten gest ze strony Evie był naprawdę miły. :> Aż zdziwiłam się, że ta zadziorna dziewczyna potrafi mieć w sobie odrobinę empatii ;D Zyskała w moich oczach na pewno.
Stęskniłam się za świętami :) O no i Evengeline, pokazała się od tej lepszej strony :)
OdpowiedzUsuńŻal mi Ala :( Czytając ten rozdział chciałam żeby były już święta 😍
OdpowiedzUsuń