Marina
szybko dowiedziała się o tym, że prawda o Evangeline wyszła na jaw. Na początku
nie za bardzo rozumiała, jak to się stało, ale później jedna czy dwie osoby
napomknęły, że to Fabian Potter się wygadał.
Puchonce
było bardzo szkoda koleżanki. Może gdyby inni uczniowie dowiedzieli się o jej
chorobie w inny sposób, to nie wyglądałoby to tak tragicznie? W tym momencie
każdy dopowiadał dziwactwa i wynaturzenia niemające nic wspólnego z rzeczywistością.
Niedzielnym przedpołudniem Marina bezskutecznie próbowała odszukać Evangeline.
Ślizgonka nie pojawiła się nawet na śniadaniu. Billa też nie było, więc
dziewczyna znów poczuła się okropnie samotna.
Przy
stole nauczycielskim dostrzegła natomiast profesora Gebina i od razu
przypomniała sobie podejrzaną rozmowę, którą podsłuchała dzień wcześniej. Nie
powiedziała o niej nikomu, ale spisała jego słowa najdokładniej, jak pamiętała.
W
południe uznała, że czas zrobić coś ambitnego. W Hogsmeade udało jej się kupić
poszukiwaną część Mistrzyni Eliksirów.
Zaszyła się więc w sypialni i pogrążyła w lekturze książki. Na początku była
zafascynowana jej treścią, jakby była czymś zupełnie nowym. A potem
przypomniała sobie zeszłoroczne lato, kiedy uczytała ją pierwszy raz…
– Czyli mówisz, że ten eliksir uchroni
cię przed ogniem? – zapytał Eduardo, lustrując wzrokiem niewielki flakonik,
który podała mu Mistrzyni Eliksirów.
– Tak, wyciąg z jagód polaritu
toksycznego to idealny składnik do tego typu wywarów – wyjaśniła kobieta,
wyginając w uśmiechu swoje czerwone jak krew wargi.
– A czy chroni on również przed ogniem
miłości? – dopytywał mężczyzna.
Nie czekając na odpowiedź, pewnym i
stanowczym ruchem objął kobietę w talii i przyciągnął agresywnie do siebie.
Mistrzyni nie protestowała, kiedy jego usta wbiły się w jej. Jego język zaczął
z namiętnością pieścić jej podniebienie. Kobieta wiedziała, że sprawa z
Piromanem musi poczekać. Eduardo nie zamierzał puścić jej tak prędko. Tym
bardziej, że przez cienki jedwab swej suknie czuła jego twardą i nabrzmiałą
męskość…
– Marina! Cholera jasna, Marina! Ile
jeszcze razy będę cię wołać?!
Głośny krzyk wyrwał ją z czytelniczego
transu. Świetnie. Dlaczego zawsze musiała zamka książkę akurat w takim momencie?
– MARINA!
Kobiecy głos był już tak nerwowy, że
prawdopodobnie bezpieczniej byłoby nie wynurzać nosa z pokoju. Cóż… nie da się
chyba do końca świata unikać własnej matki?
Dziewczyna zwlekła się z łóżka, przy
okazji zrzucając z niego koc, kołdrę i pluszowego hipogryfa, ruszyła w stronę
kuchni, z której dochodziły krzyki.
– Idę! – odkrzyknęła tylko, aby
rodzicielka nie musiała ponownie nadwyrężać strun głosowych.
W kilku susach pokonała kręcone schody i
wpadła do salonu. Zabawne, jak pedantycznym miejscem było to pomieszczenie w
porównaniu do jej pokoju. U niej zawsze panował bałagan. Nie, wróć, artystyczny
nieład. Dla Mariny nie miało znaczenia czy jej szkolne podręczniki leżą na
biurku czy pod łóżkiem. Nie przykładała też wagi do takich drobiazgów, jak
łączenie skarpetek w pary czy nawet wkładanie ich do odpowiedniej szuflady.
Zazwyczaj poniewierały się w okolicach majtek i biustonoszów, w których i tak
nie miała co nosić.
O parter jednak dbała jej matka –
Kornelia, która ceniła sobie ład i porządek. A przynajmniej w sferze domowej,
bo relacje rodzinne i życie prywatne ciężko było nazwać poukładanymi.
– Co? – burknęła cicho Marina,
przekraczając próg kuchni.
Widząc matkę ubraną w schludną sukienkę
przepasaną w pasie różowym fartuszkiem, z blond włosami uczesanymi u ciasny
kok, z którego nie miały prawa wyjść nawet pojedyncze włoski, a do tego
otoczoną tymi wszystkimi ciastkami, pasztecikami i rogalikami była wręcz pewna,
że znów o czymś zapomniała. Co oczywiście nie było jej winą.
– Marina, do diaska, czemu nie jesteś jeszcze
gotowa? – Pytanie matki tylko potwierdziło jej przypuszczenia. – Chciałam, abyś
nakryła do stołu.
– Po co mam nakrywać do stołu, skoro
wystarczy, że raz machniesz różdżką i wszystko się na nim znajdzie –
odpowiedziała krótko, wyciągając rękę po pasztecik dyniowy.
– Nie będę z tobą dyskutować i powtarzać
ci po raz setny, że w domu nie używamy magii, bo David sobie tego nie życzy.
– Jaaasne – jęknęła przeciągle, a na sam
dźwięk tego imienia pasztecik stał się wyjątkowo niesmacznym glutem. – Tylko
że… akurat go tu nie ma, a nie sądzę, aby miał radar na magię.
– Przestań! – Kornelia podniosła głos.
Zawsze tak robiła, kiedy nie miała ochoty na dalszą, bezowocną wymianę zdań z
córką. – Sama sobie poradzę ze stołem. Idź się przebrać, David wraca o
siedemnastej, na pewno się ucieszy z kolacji niespodzianki i wolałabym, abyś
tego nie zepsuła.
– Miło… – burknęła, wycofując się do
salonu. – Będę grzeczna, ale tylko wówczas, jeśli ten zbok nie da mi powodów,
abym zachowywała się inaczej – burknęła półgębkiem, kiedy matka nie była w
stanie już jej usłyszeć.
David miał dziś urodziny. Czy to nie
cudowne świętować pojawienie się na świecie takiego boskiego człowieka jak on?
Dziwne, że nie pokazywali go w tym śmiesznym mugolskim pudle, w które wpatrywał
się każdego wieczora i oglądał jeszcze głupsze mugolskie sporty. Na pewno
znalazłoby się tam dla niego jakieś trzy minuty transmisji. Mogliby powiedzieć
jakim jest dobrym człowiekiem…
David nie był jej ojcem. Na szczęście.
Wolałaby umrzeć niż mieć takiego ojca (choć w sumie z jej prawdziwego ojca też
nie było większego pożytku, ale przynajmniej nie musiała go oglądać przez dwa
wakacyjne miesiące). David od trzech lat był mężem jej matki, ale ona nie
zamierzała nazywać go nawet ojczymem. To był po prostu David. Ewentualnie zbok
lub debil. David był też mugolem, ale dla ścisłości, to nie bycie mugolem
czyniło go debilem. W zasadzie Marina nie miała nic do mugoli. Niektórzy byli
całkiem spoko i wcale nie traktowała ich jak osobny gatunek. No może czasem, ale
to wszystko przez Davida.
Ale do rzeczy. David był starszy od jej
matki o jakieś dziesięć lat. Pracował w patrolu policji, czyli jeździł
służbowym samochodem po mieście, objadał się pączkami i słuchał radia. Czasem
wpadał na jakieś interwencje i łapał pijanych facetów, bijących swoje żony i
dzieci. Było to dość zabawne, biorąc pod uwagę jakim był człowiekiem. Znaczy
się to był cudowny człowiek, anioł nie człowiek.
Ten złoty mężczyzna miał jednak swoją
małą wadę. Jedną jedyną malutką wadę.
Mianowicie David gardził magią i wszystkim co miało z nią jakikolwiek związek.
Pewnie dlatego gardził też Mariną… I swoją żoną.
Marina wpadła do pokoju, po czym ze złością kopnęła
pluszowego hipogryfa. Zwierzak uderzył głową z w szafkę nocną a potem upadł
odnóżami do góry. Dziewczyna stała tak przez chwilę, wpatrując się w ten
nieszczęsny widok. Potem poczuła żal. Podniosła maskotkę i tuląc ją mocno do
siebie, usiadła na łóżku.
– Przepraszam – szepnęła.
Z pluszowym hipogryfem nie wiązała się
żadna łzawa historia. Nie dostała go od umierającej babci, pierwszego chłopaka,
ojca ani nawet matki z czasów, w których umiały ze sobą rozmawiać. Po prostu
pewnego dnia przyszedł pocztą z ósmym tomem z cyklu powieści o Mistrzyni
Eliksirów. Był najzwyklejszym prezentem
za prenumeratę książek.
Marina miała wrażenie, że w jej życiu
wszystko takie było. Przypadkowe. Bez większego sensu, bez związku przyczynowo
skutkowego, bez emocji. Żal, który czuła chwilę temu dawno już uleciał. To
pewnie wina otwartego na oścież okna i wiatru, który jeszcze mocniej czochrał
jej gęste włosy w kolorze słomy. Tak, to na pewno była jego wina.
Wstała po kilku minutach, które równie
dobrze mogły być godziną. W jej życiu czas nie był jednostką stałą. Hipogryf
wylądował na łóżku, a na nim kołdra i koc, który zrzuciła przed zejściem do
kuchni. Popatrzyła na swoje dzieło, a potem wyjęła paluszka spod spodu i
ułożyła w honorowym miejscu na szczycie tego bałaganu. Wyglądał, jakby
obserwował okolicę z najwyższego punktu.
Dziewczyna nie widziała powodu, aby się
specjalnie stroić. Obowiązkowo spodnie, najlepiej luźne i bluzka. Niech będzie
zielona z lekko bufiastymi rękawami. Będzie trochę elegancko i może matka nie
będzie się znów czepiać. No i włosy. Tak. Włosy musiała poskromić. Rozczesała
je dokładnie, co sprawiło, że napuszyły się jeszcze bardziej, a potem zaczesała
je w ciasny kucyk. Oczywiście nie było tu mowy o perfekcji na miarę rodzicielki
i wiele kosmyków odstawało lub żyło własnym życiem.
Kiedy była już gotowa czekała w bezruchu.
Słyszała, jak matka krząta się w salonie, jak uderzają sztućce i talerze.
Powinna zejść, ale skoro jej nie wołała, to znaczy, że świetnie raziła sobie
sama.
Równo o siedemnastej na podjeździe
pojawił się ten śmieszny biały radiowóz z niebieskożółtą kratą na bocznych
drzwiach. Obserwowała jeszcze przez chwilę, jak z siedzenia kierowcy wytacza
się David. Gruby David. To pewnie od tych pączków. Nawet przez firankę widziała
pot spływający spod jego czapki i ten paskudny grymas niezadowolenia, kryjący
się za obszernym wąsem.
Ponownie zdusiła w sobie wszystkie
emocje, nie mogła pozwolić, aby nią owładnęły. Wtedy nie byłaby w stanie zrobić
kroku. A tak, z zupełnie pustą głową, sercem i duszą, zeszła po schodach prosto
na człowieka, którego nienawidziła całą sobą. Idąc z wysoko uniesioną głową
miała przynajmniej nikłe światełko nadziei, że ma nad tym kontrolę.
Kolacja nie była taka zła. To zabawne,
ale gdyby ktoś obcy usiadł z boku i obserwował całe to posiedzenie, mógłby
nawet pomyśleć, że ma do czynienia ze szczęśliwą rodziną, która wesoło świętuje
urodziny pana domu. No chyba że ten widz miałby trochę więcej oleju w głowie i
wydało mu się dziwne, że ów pan domu zapycha się przysmakami, zalewa winkiem i
śmieje w niebogłosy, natomiast pani domu tylko dorzuca mu jedzenie na talerz i
dolewa szkarłatnego alkoholu do kielicha, aby nawet na chwilę nie był pusty. No
i była tam jeszcze ta dziewczyna…
Marina przeżuwała każdy kęs bardzo
powoli. Mimo niechęci musiała coś jeść, aby jak najmniej zwracać na siebie
uwagę. Matka się postarała, wszystko było przepyszne, jednak widok Davida
skutecznie odbierał jej apetyt.
Widziała resztki jedzenia uczepione jego
wąsów i krople wina spływające po brodzie. Wyobrażała sobie, choć wiedziała, że
robić tego nie powinna, wnętrze jego żołądka. Te nie do końca pogryzione
kawałki mięsa i pasztecików zmieszane z tuzinem pączków, które zjadł na drugie
śniadanie. I wino. Ciemne, niemal czarne wino, które chyba zaczęło uderzać mu
do głowy.
Miała głęboką nadzieję, że wypije go
tyle, aby szybko zmorzył go sen. A przy odrobinie szczęścia może zachłyśnie się
własnymi rzygami.
– No i mówię ci, wtedy wpadłem do tego
domu i krzyknąłem RĘCE DO GÓRY! – opowiadał kolejną, wyssaną z palca historię,
którą Marina znała na pamięć. – W pierwszej chwili ten gówniarz w ogóle nie
wiedział o co chodzi. Stał jak taki id…id…idiota…
W tym momencie rozpoczęła się salwa
śmiechu. David zachowywał się tak, jakby właśnie opowiedział najśmieszniejszy kawał
świata. Nie mógł złapać tchu, niemal posiniał ze śmiechu. Kornelia próbowała mu
wtórować, ale nie wychodziło jej to aż tak dobrze. A Marina dalej przez
zaciśnięte zęby sączyła sok pomarańczowy.
– Napij się, bo się zachłyśniesz – rzekła
Kornelia z troską, podsuwając mężowi szklankę wody.
Ten upił łyk, apotem się skrzywił. No
tak, woda nie należała do najsmaczniejszych trunków świata.
– Potem weszliśmy do jego piwnicy –
kontynuował. – A tam? Na dwudziestu metrach kwadratowych uprawa marychy!
Wszystko z systemem nawadniającym i naświetlającym. Niesamowite! A ten gówniarz
oczywiście, że to nie jego, że nie wie jak to się tu znalazło, że poprzedni
właściciel domu musiał to zostawić i tak se rosło przez te dwa lata… Cholera,
jaka ta dzisiejsza młodzież jest durna!
Wtedy spojrzał na Marinę. Utkwił w niej
swoje paciorkowate, wodniste oczy i wykrzywił wargi w krzywym uśmiechu.
Wyglądał tak, jakby wcześniej w ogóle nie zauważył, że siedzi z nimi przy
stole.
– Zacznij już sprzątać ze stołu –
oznajmił z ironią. – Matka się napracowała, przygotowując taką ucztę. Zrób choć
tyle i posprzątaj.
Marina popatrzyła na Kornelie. W jej
wzroku wyczuła prośbę, aby spełniła polecenie Davida. Po co wszczynać
niepotrzebne kłótnie i dyskusje? Dziewczyna wstała i dalej milcząc jak zaklęta,
zaczęła zbierać brudne talerze, uważając, aby nie przewrócić napełnionego
kieliszka.
Tu wcale nie chodziło o to, że robiła co
jej kazał, nie. Chodziło o to, że mogła wstać i na dobrą godzinę zniknąć w
kuchni z brudnymi naczyniami. Mogła je dokładnie pucować, aby przypadkiem nie
została na nich nawet kapka śliny Davida, a on w tym czasie pewnie usiądzie
przed telewizorem i zaśnie z pilotem w ręce. Wtedy przemknie do pokoju, ustawi
szklaną butelkę pod drzwiami, która narobi hałasu, jak ktoś będzie chciał ją w
nocy odwiedzić, trochę poczyta, a potem pójdzie spać.
Ale zanim zaśnie znów pomyśli o tym, jaka
jest słaba, bezsilna i głupia.
… i sama…
Marina
z trudem powstrzymała swój umysł przed odtworzeniem dalszej części wspomnienia.
Wiedziała, że to wszystko gdzieś głęboko w niej siedziało, ale nie chciała
rozpamiętywać tego w tamtym momencie.
Zatrzasnęła
książkę, a potem otworzyła ją ponownie i na skrawku pergaminu spisała to, co ja
interesowało. Jagody polaritu toksycznego…
Dziewczyna miała nadzieję, że nie jest to jeden z tych składników, których
zdobycie okaże się niemożliwe. No nic, poczeka na opinie Snape’a. Jak mu się
nie spodoba, to będzie myśleć dalej.
~*~
Albert
Walker widział ją z daleka. Marina Blau siedziała na jednej z ławek w Wielkiej
Sali i wzrokiem śledziła treść niewielkie książeczki, która leżała przed nią. W
pierwszej chwili chłopak pomyślał, że ma to związek z eliksirami i dziewczyna
na pewno przygotowuje się na czwartkowe spotkanie ze Snape’em. No tak… Albert
mógł się założyć, że Evangeline i Bill już dawno wpadli na coś odkrywczego,
teraz przyłapał na tym Marinę, została jeszcze Beatrice, która zapewne też
miała coś w zanadrzu, bo nie należała do osób głupich. Więc został tylko on.
Wiecznie spanikowany Krukon, który psychicznie nie nadawał się do tego typu
rozgrywek.
Wystarczyło zeżreć wówczas dziesięć tych
głupich czekoladka –
przeszło mu niespodziewanie przez myśl. – Przynajmniej
teraz spałbym słodko w Szpitalu Świętego Munga tak jak Willson i nic by mnie
nie obchodziło.
Nie.
Albert wiedział, że wcale tak nie myśli. Nie zazdrościł sytuacji, w której
znalazł się Gregory, nie zazdrościł nerwów, które odczuwali teraz jego rodzice
i nie zazdrościł momentu, w którym chłopak się obudzi (o ile do tego dojdzie) i
będzie musiał stanąć twarzą w twarz ze skutkami tego incydentu.
Najpierw
poprawił okulary, a potem idealnie wypolerowaną odznakę prefekta naczelnego
(przecież samemu dyrektorowi Dumbledore obiecał, że będzie o nią dbać aż do
powrotu Gregory’ego). A potem zrobił coś, czego wcześniej nigdy by nie zrobił –
podszedł do Mariny Blau. Wpierw zerknął jej przez ramię, aby sprawdzić czym
jest owa książeczka. Strony zapisane były drobną czcionką, nie miała obrazków
czy zdjęć, więc prawdopodobnie była najzwyklejszą powieścią. Uff…
–
Jak będziesz się tak czaić i sapać mi nad ramieniem, to daję słowo, że wyciągnę
różdżkę szybciej niż ci się zdaje i nie zdążysz się obronić – powiedziała dziewczyna
swoim naturalnym, lekko nieobecnym tonem. Albert nie wyczuł w nim nawet nuty
zdenerwowania.
Może
właśnie dlatego byłą taka przerażająca? Bo nigdy nie można było być pewnym jak
zareaguje. Nie okazywała emocji, cokolwiek robiła na jej twarzy malował się ten
sam wyraz obojętności. Albert widział, że czasem zdarzało jej się lekko
uśmiechnąć. Zwykle wówczas, kiedy była z Evangeline.
–
Przepraszam – burknął, po czym bez zaproszenia usiadł po jej prawej stronie. –
Myślałem, że czytasz coś do konkursu.
–
Znalazłam już całkiem dobre rozwiązanie.
–
Aha. I pewnie nie powiesz mi jakie.
–
Oczywiście, że nie. Mógłbyś je ode mnie zgapić. Wszyscy wiedzą, że jesteś
mądrzejszy w te klocki więc pewnie wiedząc, co chcę wykorzystać ułożył byś
receptę na bazie tego samego składnika dużo lepiej ode mnie.
Albert
burknął coś niezrozumiałego pod nosem. Niespecjalnie uważał się za człowieka
lepszego od kogokolwiek. Wręcz przeciwnie. Nie żerowałby też na pomysłach kogoś
innego. Po prostu szukał jakiegoś punktu zaczepienia, jakiejś lekkiej
inspiracji. Przynajmniej dowiedział się, że Marina rzeczywiście jest już gotowa
na czwartkowe spotkanie ze Snape’em.
–
Evangeline też ma już jakiś pomysł? – zapytał.
Dziewczyna
uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. Spojrzenie jej nienaturalnie
jasnych tęczówek wytrzymał tylko przez trzy sekundy Potem opuścił głowę i w
nerwowym geście poprawił okulary.
–
A jak myślisz? – zapytała, a Albert poczuł dziwny dreszcz choć jej głos nie
zmienił się nawet o jotę. – Evie zawsze jest przygotowana.
Evie… ładnie ją nazwała, przeszło mu przez myśl, muszą być ze sobą blisko.
–
No tak… – odpowiedział.
Z
braku lepszego pomysłu zaczął nerwowo rozglądać się po Wielkiej Sali. Większość
uczniów zjadła już drugie śniadanie i powoli opuszczała to miejsce. Niektórzy
obserwowali ich z nieukrywanym zainteresowaniem, ale większość nadal żyła
sensacją choroby panny Potter. Albert dostrzegł też kilkoro nauczycieli.
Nauczycielki numerologii i zielarstwa rozmawiały przyciszonymi głosami, a obok
nich znajdował się znienawidzony przez wszystkich Gebin. Najwyraźniej nawet
ciało pedagogiczne za nim nie przepadało. Chłopak widział, jak mężczyzna dojada
coś ze swojego talerza i nadstawia ucho, aby wychwycić każde słowo koleżanek po
fachu.
–
Strasznie jest obleśny. – Głos Mariny wyrwał go z zamyślenia. Po kilku chwilach
zorientował się, że mówi ona o nauczycielu obrony przed czarną magią, bo
również patrzyła w tamtą stronę. – Po
tym, co zgotował nam samozwańczy wampir w zeszłym roku żałuję, że w ogóle
poszłam na obronę. Może Dumbledore powinien zrezygnować z tego przedmiotu skoro
znalezienie nauczyciela jest takie skomplikowane.
–
Ale to dość ważny przedmiot.
–
No tak, ale co z tego, skoro każdy ma inną wizję i uczy nas swoich racji
zamiast faktycznej obrony przed czarną magią? Tylko proszę, nie mów mi, że
przecież nic nam nie grozi, albo co gorsza, że podoba ci się jego gadanina.
–
Gregory uważał, że Gebin nie jest taki zły…
–
O nie! – przerwała mu, a jej głos lekko drgnął. Chyba naprawdę się
zdenerwowała. – Tylko nie mów mi o tym debilu. Bez urazy, ale od czasu jak go
nie ma wydajesz się być fajniejszy.
To
chyba był komplement. Tak, to na pewno był komplement, dziwny komplement w
wykonaniu Mariny Blau. Albert jednak miał wrażenie, że było w tym trochę
prawdy. Sam zauważył, że ostatnie kilka dni go zmieniło. Przecież gdyby Willson
tu był, to na pewno nie siedziałby teraz przy jednym stole z naczelną dziwaczką
Hogwartu i nie rozmawiał o eliksirach i nauczycielach.
–
Gregory nie był taki zły – rzekł bardziej z obowiązku, bo sam nie usłyszał
szczerości w swoim głosie. – Znaczy się, nie jest. Nie jest taki zły.
–
No tak… nie licząc tych momentów, w których obrażał innych, śmiał się z nich,
krytykował, ośmieszał i uważał za lepszego – oświadczyła. – Więc wykreślając z
jego życia te chwile, to był nawet w porządku na przykład kiedy spał.
Marina
dopiero po kilku sekundach zorientowała się, jak wielką powiedziała gafę.
Wypuściła powietrze z cichym świstem i nagryzła wargę.
–
Nie uważam, że dobrze się stało – dodała, ale Albert nie był pewny, czy jej
wierzy.
Chłopak
ponownie opuścił głowę. Mechanicznie przeczytał kilka losowych słów na stronie
książki, leżącej przed Mariną. Współżycie,
namiętność, pot spływający po skroniach, krągłe piersi, twardy czło… Stop!
Albert poczuł, jak na jego twarzy pojawia się czerwony rumieniec wstydu.
Dziewczyna najwyraźniej to zauważyła i zdawała się być lekko rozbawiona całą
sytuacją.
–
Jak chcesz, to pożyczę ci pierwszą część – rzekła. – Jest tam dużo ciekawostek
o eliksirach.
–
Mhm…
W
tamtej chwili Albert mógłby przysiąc, że dziewczyna żartuje. Po tej akcji za
Snape’em na pewno przejrzała na oczy i zrozumiałą, że nie należy brać na
poważnie tego, co piszą w tych głupich książkach. A może tamta sytuacja to była
gra? Przecież Blau nie mogła być tak głupia, aby wierzyć w treść tego
literackiego bełkotu.
–
Może kiedyś – rzekł, aby jak najszybciej zmienić temat. – Skoro masz już jakąś
propozycję na eliksir, to chyba powinienem udać się do biblioteki, bo nadal na
nic nie wpadłem.
–
Powodzenia – oświadczyła krótko, po czym opuściła głowę i wróciła do lektury.
Albert
widział, jak powolutku się wyłącza i zagłębia się w wyimaginowanym świecie
pełnym namiętności.
Tak sobie myślę że to Geblin stoi za tym wszystkim
OdpowiedzUsuń