Informacje

Opowiadanie o tematyce potterowskiej.
W treści pojawią się przekleństwa i wątki, które mogą budzić kontrowersje.

Blog istnieje od: 04.05.2019


W A T T P A D - Szczypta przebiegłości
W A T T P A D - Odrobina pokory

sobota, 3 sierpnia 2019

Rozdział 16: Druga twarz Mariny Blau

Marina szybko dowiedziała się o tym, że prawda o Evangeline wyszła na jaw. Na początku nie za bardzo rozumiała, jak to się stało, ale później jedna czy dwie osoby napomknęły, że to Fabian Potter się wygadał.
Puchonce było bardzo szkoda koleżanki. Może gdyby inni uczniowie dowiedzieli się o jej chorobie w inny sposób, to nie wyglądałoby to tak tragicznie? W tym momencie każdy dopowiadał dziwactwa i wynaturzenia niemające nic wspólnego z rzeczywistością. Niedzielnym przedpołudniem Marina bezskutecznie próbowała odszukać Evangeline. Ślizgonka nie pojawiła się nawet na śniadaniu. Billa też nie było, więc dziewczyna znów poczuła się okropnie samotna.
Przy stole nauczycielskim dostrzegła natomiast profesora Gebina i od razu przypomniała sobie podejrzaną rozmowę, którą podsłuchała dzień wcześniej. Nie powiedziała o niej nikomu, ale spisała jego słowa najdokładniej, jak pamiętała.
W południe uznała, że czas zrobić coś ambitnego. W Hogsmeade udało jej się kupić poszukiwaną część Mistrzyni Eliksirów. Zaszyła się więc w sypialni i pogrążyła w lekturze książki. Na początku była zafascynowana jej treścią, jakby była czymś zupełnie nowym. A potem przypomniała sobie zeszłoroczne lato, kiedy uczytała ją pierwszy raz…

– Czyli mówisz, że ten eliksir uchroni cię przed ogniem? – zapytał Eduardo, lustrując wzrokiem niewielki flakonik, który podała mu Mistrzyni Eliksirów.
– Tak, wyciąg z jagód polaritu toksycznego to idealny składnik do tego typu wywarów – wyjaśniła kobieta, wyginając w uśmiechu swoje czerwone jak krew wargi.
– A czy chroni on również przed ogniem miłości? – dopytywał mężczyzna.
Nie czekając na odpowiedź, pewnym i stanowczym ruchem objął kobietę w talii i przyciągnął agresywnie do siebie. Mistrzyni nie protestowała, kiedy jego usta wbiły się w jej. Jego język zaczął z namiętnością pieścić jej podniebienie. Kobieta wiedziała, że sprawa z Piromanem musi poczekać. Eduardo nie zamierzał puścić jej tak prędko. Tym bardziej, że przez cienki jedwab swej suknie czuła jego twardą i nabrzmiałą męskość…

– Marina! Cholera jasna, Marina! Ile jeszcze razy będę cię wołać?!
Głośny krzyk wyrwał ją z czytelniczego transu. Świetnie. Dlaczego zawsze musiała zamka książkę akurat w takim momencie?
– MARINA!
Kobiecy głos był już tak nerwowy, że prawdopodobnie bezpieczniej byłoby nie wynurzać nosa z pokoju. Cóż… nie da się chyba do końca świata unikać własnej matki?
Dziewczyna zwlekła się z łóżka, przy okazji zrzucając z niego koc, kołdrę i pluszowego hipogryfa, ruszyła w stronę kuchni, z której dochodziły krzyki.
– Idę! – odkrzyknęła tylko, aby rodzicielka nie musiała ponownie nadwyrężać strun głosowych.
W kilku susach pokonała kręcone schody i wpadła do salonu. Zabawne, jak pedantycznym miejscem było to pomieszczenie w porównaniu do jej pokoju. U niej zawsze panował bałagan. Nie, wróć, artystyczny nieład. Dla Mariny nie miało znaczenia czy jej szkolne podręczniki leżą na biurku czy pod łóżkiem. Nie przykładała też wagi do takich drobiazgów, jak łączenie skarpetek w pary czy nawet wkładanie ich do odpowiedniej szuflady. Zazwyczaj poniewierały się w okolicach majtek i biustonoszów, w których i tak nie miała co nosić.
O parter jednak dbała jej matka – Kornelia, która ceniła sobie ład i porządek. A przynajmniej w sferze domowej, bo relacje rodzinne i życie prywatne ciężko było nazwać poukładanymi.
– Co? – burknęła cicho Marina, przekraczając próg kuchni.
Widząc matkę ubraną w schludną sukienkę przepasaną w pasie różowym fartuszkiem, z blond włosami uczesanymi u ciasny kok, z którego nie miały prawa wyjść nawet pojedyncze włoski, a do tego otoczoną tymi wszystkimi ciastkami, pasztecikami i rogalikami była wręcz pewna, że znów o czymś zapomniała. Co oczywiście nie było jej winą.
– Marina, do diaska, czemu nie jesteś jeszcze gotowa? – Pytanie matki tylko potwierdziło jej przypuszczenia. – Chciałam, abyś nakryła do stołu.
– Po co mam nakrywać do stołu, skoro wystarczy, że raz machniesz różdżką i wszystko się na nim znajdzie – odpowiedziała krótko, wyciągając rękę po pasztecik dyniowy.
– Nie będę z tobą dyskutować i powtarzać ci po raz setny, że w domu nie używamy magii, bo David sobie tego nie życzy.
– Jaaasne – jęknęła przeciągle, a na sam dźwięk tego imienia pasztecik stał się wyjątkowo niesmacznym glutem. – Tylko że… akurat go tu nie ma, a nie sądzę, aby miał radar na magię.
– Przestań! – Kornelia podniosła głos. Zawsze tak robiła, kiedy nie miała ochoty na dalszą, bezowocną wymianę zdań z córką. – Sama sobie poradzę ze stołem. Idź się przebrać, David wraca o siedemnastej, na pewno się ucieszy z kolacji niespodzianki i wolałabym, abyś tego nie zepsuła.
– Miło… – burknęła, wycofując się do salonu. – Będę grzeczna, ale tylko wówczas, jeśli ten zbok nie da mi powodów, abym zachowywała się inaczej – burknęła półgębkiem, kiedy matka nie była w stanie już jej usłyszeć.
David miał dziś urodziny. Czy to nie cudowne świętować pojawienie się na świecie takiego boskiego człowieka jak on? Dziwne, że nie pokazywali go w tym śmiesznym mugolskim pudle, w które wpatrywał się każdego wieczora i oglądał jeszcze głupsze mugolskie sporty. Na pewno znalazłoby się tam dla niego jakieś trzy minuty transmisji. Mogliby powiedzieć jakim jest dobrym człowiekiem…
David nie był jej ojcem. Na szczęście. Wolałaby umrzeć niż mieć takiego ojca (choć w sumie z jej prawdziwego ojca też nie było większego pożytku, ale przynajmniej nie musiała go oglądać przez dwa wakacyjne miesiące). David od trzech lat był mężem jej matki, ale ona nie zamierzała nazywać go nawet ojczymem. To był po prostu David. Ewentualnie zbok lub debil. David był też mugolem, ale dla ścisłości, to nie bycie mugolem czyniło go debilem. W zasadzie Marina nie miała nic do mugoli. Niektórzy byli całkiem spoko i wcale nie traktowała ich jak osobny gatunek. No może czasem, ale to wszystko przez Davida.
Ale do rzeczy. David był starszy od jej matki o jakieś dziesięć lat. Pracował w patrolu policji, czyli jeździł służbowym samochodem po mieście, objadał się pączkami i słuchał radia. Czasem wpadał na jakieś interwencje i łapał pijanych facetów, bijących swoje żony i dzieci. Było to dość zabawne, biorąc pod uwagę jakim był człowiekiem. Znaczy się to był cudowny człowiek, anioł nie człowiek.
Ten złoty mężczyzna miał jednak swoją małą wadę. Jedną  jedyną malutką wadę. Mianowicie David gardził magią i wszystkim co miało z nią jakikolwiek związek. Pewnie dlatego gardził też Mariną… I swoją żoną.
 Marina wpadła do pokoju, po czym ze złością kopnęła pluszowego hipogryfa. Zwierzak uderzył głową z w szafkę nocną a potem upadł odnóżami do góry. Dziewczyna stała tak przez chwilę, wpatrując się w ten nieszczęsny widok. Potem poczuła żal. Podniosła maskotkę i tuląc ją mocno do siebie, usiadła na łóżku.
– Przepraszam – szepnęła.
Z pluszowym hipogryfem nie wiązała się żadna łzawa historia. Nie dostała go od umierającej babci, pierwszego chłopaka, ojca ani nawet matki z czasów, w których umiały ze sobą rozmawiać. Po prostu pewnego dnia przyszedł pocztą z ósmym tomem z cyklu powieści o Mistrzyni Eliksirów.  Był najzwyklejszym prezentem za prenumeratę książek.
Marina miała wrażenie, że w jej życiu wszystko takie było. Przypadkowe. Bez większego sensu, bez związku przyczynowo skutkowego, bez emocji. Żal, który czuła chwilę temu dawno już uleciał. To pewnie wina otwartego na oścież okna i wiatru, który jeszcze mocniej czochrał jej gęste włosy w kolorze słomy. Tak, to na pewno była jego wina.
Wstała po kilku minutach, które równie dobrze mogły być godziną. W jej życiu czas nie był jednostką stałą. Hipogryf wylądował na łóżku, a na nim kołdra i koc, który zrzuciła przed zejściem do kuchni. Popatrzyła na swoje dzieło, a potem wyjęła paluszka spod spodu i ułożyła w honorowym miejscu na szczycie tego bałaganu. Wyglądał, jakby obserwował okolicę z najwyższego punktu.
Dziewczyna nie widziała powodu, aby się specjalnie stroić. Obowiązkowo spodnie, najlepiej luźne i bluzka. Niech będzie zielona z lekko bufiastymi rękawami. Będzie trochę elegancko i może matka nie będzie się znów czepiać. No i włosy. Tak. Włosy musiała poskromić. Rozczesała je dokładnie, co sprawiło, że napuszyły się jeszcze bardziej, a potem zaczesała je w ciasny kucyk. Oczywiście nie było tu mowy o perfekcji na miarę rodzicielki i wiele kosmyków odstawało lub żyło własnym życiem.
Kiedy była już gotowa czekała w bezruchu. Słyszała, jak matka krząta się w salonie, jak uderzają sztućce i talerze. Powinna zejść, ale skoro jej nie wołała, to znaczy, że świetnie raziła sobie sama.
Równo o siedemnastej na podjeździe pojawił się ten śmieszny biały radiowóz z niebieskożółtą kratą na bocznych drzwiach. Obserwowała jeszcze przez chwilę, jak z siedzenia kierowcy wytacza się David. Gruby David. To pewnie od tych pączków. Nawet przez firankę widziała pot spływający spod jego czapki i ten paskudny grymas niezadowolenia, kryjący się za obszernym wąsem.
Ponownie zdusiła w sobie wszystkie emocje, nie mogła pozwolić, aby nią owładnęły. Wtedy nie byłaby w stanie zrobić kroku. A tak, z zupełnie pustą głową, sercem i duszą, zeszła po schodach prosto na człowieka, którego nienawidziła całą sobą. Idąc z wysoko uniesioną głową miała przynajmniej nikłe światełko nadziei, że ma nad tym kontrolę.

Kolacja nie była taka zła. To zabawne, ale gdyby ktoś obcy usiadł z boku i obserwował całe to posiedzenie, mógłby nawet pomyśleć, że ma do czynienia ze szczęśliwą rodziną, która wesoło świętuje urodziny pana domu. No chyba że ten widz miałby trochę więcej oleju w głowie i wydało mu się dziwne, że ów pan domu zapycha się przysmakami, zalewa winkiem i śmieje w niebogłosy, natomiast pani domu tylko dorzuca mu jedzenie na talerz i dolewa szkarłatnego alkoholu do kielicha, aby nawet na chwilę nie był pusty. No i była tam jeszcze ta dziewczyna…
Marina przeżuwała każdy kęs bardzo powoli. Mimo niechęci musiała coś jeść, aby jak najmniej zwracać na siebie uwagę. Matka się postarała, wszystko było przepyszne, jednak widok Davida skutecznie odbierał jej apetyt.
Widziała resztki jedzenia uczepione jego wąsów i krople wina spływające po brodzie. Wyobrażała sobie, choć wiedziała, że robić tego nie powinna, wnętrze jego żołądka. Te nie do końca pogryzione kawałki mięsa i pasztecików zmieszane z tuzinem pączków, które zjadł na drugie śniadanie. I wino. Ciemne, niemal czarne wino, które chyba zaczęło uderzać mu do głowy.
Miała głęboką nadzieję, że wypije go tyle, aby szybko zmorzył go sen. A przy odrobinie szczęścia może zachłyśnie się własnymi rzygami.
– No i mówię ci, wtedy wpadłem do tego domu i krzyknąłem RĘCE DO GÓRY! – opowiadał kolejną, wyssaną z palca historię, którą Marina znała na pamięć. – W pierwszej chwili ten gówniarz w ogóle nie wiedział o co chodzi. Stał jak taki id…id…idiota…
W tym momencie rozpoczęła się salwa śmiechu. David zachowywał się tak, jakby właśnie opowiedział najśmieszniejszy kawał świata. Nie mógł złapać tchu, niemal posiniał ze śmiechu. Kornelia próbowała mu wtórować, ale nie wychodziło jej to aż tak dobrze. A Marina dalej przez zaciśnięte zęby sączyła sok pomarańczowy.
– Napij się, bo się zachłyśniesz – rzekła Kornelia z troską, podsuwając mężowi szklankę wody.
Ten upił łyk, apotem się skrzywił. No tak, woda nie należała do najsmaczniejszych trunków świata.
– Potem weszliśmy do jego piwnicy – kontynuował. – A tam? Na dwudziestu metrach kwadratowych uprawa marychy! Wszystko z systemem nawadniającym i naświetlającym. Niesamowite! A ten gówniarz oczywiście, że to nie jego, że nie wie jak to się tu znalazło, że poprzedni właściciel domu musiał to zostawić i tak se rosło przez te dwa lata… Cholera, jaka ta dzisiejsza młodzież jest durna!
Wtedy spojrzał na Marinę. Utkwił w niej swoje paciorkowate, wodniste oczy i wykrzywił wargi w krzywym uśmiechu. Wyglądał tak, jakby wcześniej w ogóle nie zauważył, że siedzi z nimi przy stole.
– Zacznij już sprzątać ze stołu – oznajmił z ironią. – Matka się napracowała, przygotowując taką ucztę. Zrób choć tyle i posprzątaj.
Marina popatrzyła na Kornelie. W jej wzroku wyczuła prośbę, aby spełniła polecenie Davida. Po co wszczynać niepotrzebne kłótnie i dyskusje? Dziewczyna wstała i dalej milcząc jak zaklęta, zaczęła zbierać brudne talerze, uważając, aby nie przewrócić napełnionego kieliszka.
Tu wcale nie chodziło o to, że robiła co jej kazał, nie. Chodziło o to, że mogła wstać i na dobrą godzinę zniknąć w kuchni z brudnymi naczyniami. Mogła je dokładnie pucować, aby przypadkiem nie została na nich nawet kapka śliny Davida, a on w tym czasie pewnie usiądzie przed telewizorem i zaśnie z pilotem w ręce. Wtedy przemknie do pokoju, ustawi szklaną butelkę pod drzwiami, która narobi hałasu, jak ktoś będzie chciał ją w nocy odwiedzić, trochę poczyta, a potem pójdzie spać.
Ale zanim zaśnie znów pomyśli o tym, jaka jest słaba, bezsilna i głupia.
… i sama…

Marina z trudem powstrzymała swój umysł przed odtworzeniem dalszej części wspomnienia. Wiedziała, że to wszystko gdzieś głęboko w niej siedziało, ale nie chciała rozpamiętywać tego w tamtym momencie.
Zatrzasnęła książkę, a potem otworzyła ją ponownie i na skrawku pergaminu spisała to, co ja interesowało. Jagody polaritu toksycznego… Dziewczyna miała nadzieję, że nie jest to jeden z tych składników, których zdobycie okaże się niemożliwe. No nic, poczeka na opinie Snape’a. Jak mu się nie spodoba, to będzie myśleć dalej.
~*~
Albert Walker widział ją z daleka. Marina Blau siedziała na jednej z ławek w Wielkiej Sali i wzrokiem śledziła treść niewielkie książeczki, która leżała przed nią. W pierwszej chwili chłopak pomyślał, że ma to związek z eliksirami i dziewczyna na pewno przygotowuje się na czwartkowe spotkanie ze Snape’em. No tak… Albert mógł się założyć, że Evangeline i Bill już dawno wpadli na coś odkrywczego, teraz przyłapał na tym Marinę, została jeszcze Beatrice, która zapewne też miała coś w zanadrzu, bo nie należała do osób głupich. Więc został tylko on. Wiecznie spanikowany Krukon, który psychicznie nie nadawał się do tego typu rozgrywek.
Wystarczyło zeżreć wówczas dziesięć tych głupich czekoladka – przeszło mu niespodziewanie przez myśl. – Przynajmniej teraz spałbym słodko w Szpitalu Świętego Munga tak jak Willson i nic by mnie nie obchodziło.
Nie. Albert wiedział, że wcale tak nie myśli. Nie zazdrościł sytuacji, w której znalazł się Gregory, nie zazdrościł nerwów, które odczuwali teraz jego rodzice i nie zazdrościł momentu, w którym chłopak się obudzi (o ile do tego dojdzie) i będzie musiał stanąć twarzą w twarz ze skutkami tego incydentu.
Najpierw poprawił okulary, a potem idealnie wypolerowaną odznakę prefekta naczelnego (przecież samemu dyrektorowi Dumbledore obiecał, że będzie o nią dbać aż do powrotu Gregory’ego). A potem zrobił coś, czego wcześniej nigdy by nie zrobił – podszedł do Mariny Blau. Wpierw zerknął jej przez ramię, aby sprawdzić czym jest owa książeczka. Strony zapisane były drobną czcionką, nie miała obrazków czy zdjęć, więc prawdopodobnie była najzwyklejszą powieścią. Uff…
– Jak będziesz się tak czaić i sapać mi nad ramieniem, to daję słowo, że wyciągnę różdżkę szybciej niż ci się zdaje i nie zdążysz się obronić – powiedziała dziewczyna swoim naturalnym, lekko nieobecnym tonem. Albert nie wyczuł w nim nawet nuty zdenerwowania.
Może właśnie dlatego byłą taka przerażająca? Bo nigdy nie można było być pewnym jak zareaguje. Nie okazywała emocji, cokolwiek robiła na jej twarzy malował się ten sam wyraz obojętności. Albert widział, że czasem zdarzało jej się lekko uśmiechnąć. Zwykle wówczas, kiedy była z Evangeline.
– Przepraszam – burknął, po czym bez zaproszenia usiadł po jej prawej stronie. – Myślałem, że czytasz coś do konkursu.
– Znalazłam już całkiem dobre rozwiązanie.
– Aha. I pewnie nie powiesz mi jakie.
– Oczywiście, że nie. Mógłbyś je ode mnie zgapić. Wszyscy wiedzą, że jesteś mądrzejszy w te klocki więc pewnie wiedząc, co chcę wykorzystać ułożył byś receptę na bazie tego samego składnika dużo lepiej ode mnie.
Albert burknął coś niezrozumiałego pod nosem. Niespecjalnie uważał się za człowieka lepszego od kogokolwiek. Wręcz przeciwnie. Nie żerowałby też na pomysłach kogoś innego. Po prostu szukał jakiegoś punktu zaczepienia, jakiejś lekkiej inspiracji. Przynajmniej dowiedział się, że Marina rzeczywiście jest już gotowa na czwartkowe spotkanie ze Snape’em.
– Evangeline też ma już jakiś pomysł? – zapytał.
Dziewczyna uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. Spojrzenie jej nienaturalnie jasnych tęczówek wytrzymał tylko przez trzy sekundy Potem opuścił głowę i w nerwowym geście poprawił okulary.
– A jak myślisz? – zapytała, a Albert poczuł dziwny dreszcz choć jej głos nie zmienił się nawet o jotę. – Evie zawsze jest przygotowana.
Evie… ładnie ją nazwała, przeszło mu przez myśl, muszą być ze sobą blisko.
– No tak… – odpowiedział.
Z braku lepszego pomysłu zaczął nerwowo rozglądać się po Wielkiej Sali. Większość uczniów zjadła już drugie śniadanie i powoli opuszczała to miejsce. Niektórzy obserwowali ich z nieukrywanym zainteresowaniem, ale większość nadal żyła sensacją choroby panny Potter. Albert dostrzegł też kilkoro nauczycieli. Nauczycielki numerologii i zielarstwa rozmawiały przyciszonymi głosami, a obok nich znajdował się znienawidzony przez wszystkich Gebin. Najwyraźniej nawet ciało pedagogiczne za nim nie przepadało. Chłopak widział, jak mężczyzna dojada coś ze swojego talerza i nadstawia ucho, aby wychwycić każde słowo koleżanek po fachu.
– Strasznie jest obleśny. – Głos Mariny wyrwał go z zamyślenia. Po kilku chwilach zorientował się, że mówi ona o nauczycielu obrony przed czarną magią, bo również patrzyła w  tamtą stronę. – Po tym, co zgotował nam samozwańczy wampir w zeszłym roku żałuję, że w ogóle poszłam na obronę. Może Dumbledore powinien zrezygnować z tego przedmiotu skoro znalezienie nauczyciela jest takie skomplikowane.
– Ale to dość ważny przedmiot.
– No tak, ale co z tego, skoro każdy ma inną wizję i uczy nas swoich racji zamiast faktycznej obrony przed czarną magią? Tylko proszę, nie mów mi, że przecież nic nam nie grozi, albo co gorsza, że podoba ci się jego gadanina.
– Gregory uważał, że Gebin nie jest taki zły…
– O nie! – przerwała mu, a jej głos lekko drgnął. Chyba naprawdę się zdenerwowała. – Tylko nie mów mi o tym debilu. Bez urazy, ale od czasu jak go nie ma wydajesz się być fajniejszy.
To chyba był komplement. Tak, to na pewno był komplement, dziwny komplement w wykonaniu Mariny Blau. Albert jednak miał wrażenie, że było w tym trochę prawdy. Sam zauważył, że ostatnie kilka dni go zmieniło. Przecież gdyby Willson tu był, to na pewno nie siedziałby teraz przy jednym stole z naczelną dziwaczką Hogwartu i nie rozmawiał o eliksirach i nauczycielach.
– Gregory nie był taki zły – rzekł bardziej z obowiązku, bo sam nie usłyszał szczerości w swoim głosie. – Znaczy się, nie jest. Nie jest taki zły.
– No tak… nie licząc tych momentów, w których obrażał innych, śmiał się z nich, krytykował, ośmieszał i uważał za lepszego – oświadczyła. – Więc wykreślając z jego życia te chwile, to był nawet w porządku na przykład kiedy spał.
Marina dopiero po kilku sekundach zorientowała się, jak wielką powiedziała gafę. Wypuściła powietrze z cichym świstem i nagryzła wargę.
– Nie uważam, że dobrze się stało – dodała, ale Albert nie był pewny, czy jej wierzy.
Chłopak ponownie opuścił głowę. Mechanicznie przeczytał kilka losowych słów na stronie książki, leżącej przed Mariną. Współżycie, namiętność, pot spływający po skroniach, krągłe piersi, twardy czło… Stop! Albert poczuł, jak na jego twarzy pojawia się czerwony rumieniec wstydu. Dziewczyna najwyraźniej to zauważyła i zdawała się być lekko rozbawiona całą sytuacją.
– Jak chcesz, to pożyczę ci pierwszą część – rzekła. – Jest tam dużo ciekawostek o eliksirach.
– Mhm…
W tamtej chwili Albert mógłby przysiąc, że dziewczyna żartuje. Po tej akcji za Snape’em na pewno przejrzała na oczy i zrozumiałą, że nie należy brać na poważnie tego, co piszą w tych głupich książkach. A może tamta sytuacja to była gra? Przecież Blau nie mogła być tak głupia, aby wierzyć w treść tego literackiego bełkotu.
– Może kiedyś – rzekł, aby jak najszybciej zmienić temat. – Skoro masz już jakąś propozycję na eliksir, to chyba powinienem udać się do biblioteki, bo nadal na nic nie wpadłem.
– Powodzenia – oświadczyła krótko, po czym opuściła głowę i wróciła do lektury.
Albert widział, jak powolutku się wyłącza i zagłębia się w wyimaginowanym świecie pełnym namiętności.

1 komentarz:

  1. Tak sobie myślę że to Geblin stoi za tym wszystkim

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy