Obudziły
go promienie słońca wpadające do skrzydła szpitalnego. Ukuły go bezczelnie w
powieki i sprawiły, że musiał zacisnąć je jeszcze mocniej. To było to dziwne
uczucie, te kilka naiwnych chwil zaraz po przebudzeniu, w których organizm
człowieka jeszcze nie do końca zdaje sobie sprawę, co tak właściwie się
wydarzyło zanim zasnął. Spokój… cisza, ta wewnętrzna i zewnętrzna.
I
nagle wszystko zaczyna się walić, bo do Alberta dociera, co się stało.
Niestabilna wieża przewraca się na wszystkie strony. Jej kawałki są tak małe,
że nie jest w stanie ich poskładać. Podświadomie ranią go ich ostre krawędzie.
Albert
nie jest pewny, jak długo spał. Nie jest też pewny, czy jego przyjaciel Gregory
nadal żyje. W zasadzie to nie jest nawet pewny, czy nadal ma siedemnaście lat.
Ale z drugiej strony, gdyby przespał ponad rok, to chyba nie leżałby w skrzydle
szpitalnym?
Porusza
rękoma. Potem nogami. Ciało go słucha. To najważniejsze.
Chłopak
odetchnął głęboko, a potem z trudem uniósł głowę, upewniając się, że nadal
znajduje się w Hogwarcie. Musiał zmrużyć oczy, bo bez okularów wszystko
wydawało się być zamazane. Poza tym, wszystko wokół niego się kręciło. A może
to jednak on się kręcił?
–
Jak się czujesz, panie Walker? – kobiecy głos dochodził z bliskiej odległości,
ale Albert miał problem z namierzeniem jego źródła.
Jego
ciało może i działało, ale mózg najwyraźniej nadal się nie obudził.
Panią
Pomfrey dostrzegł po dłuższej chwili. Chyba wyglądała tak, jak ją zapamiętał.
Ale nie mógł być do końca pewien, ponieważ w skrzydle szpitalnym bywał rzadko.
Kobieta
mu się przyglądała. No tak, czekała, aż coś powie.
–
Yyyy… nie wiem – rzekł zgodnie z prawdą, a potem poczuł ogromną suchość w
gardle. Zakaszlał, nie mogąc złapać tchu.
Szkolna
pielęgniarka bez słowa podała mu wody i pomogła się napić. Albert poczuł się
naprawdę dziwnie. Ta sytuacja zaczęła mu coś przypominać. Przez chwilę miał
nawet wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Może to sen? A może po
prostu wspomnienie?
W
jednej chwili w skrzydle szpitalnym zrobiło się ciemno. Za oknem gęste chmury
przykryły słońce. Po paru minutach zaczęło padać…
Albert miał siedem lat, kiedy jego mama
odeszła. Dokładnie pamiętał ten dzień. Był ciepły, wyjątkowo słoneczny lipcowy
poranek, kiedy ojciec wszedł do małego pokoju syna i oznajmił krótko: mama odeszła, bo była nieszczęśliwa, a
każdy człowiek dąży w życiu do szczęścia.
Chłopiec nie do końca zrozumiał wówczas
jego słowa.
– Czy to oznacza, że mama będzie się
teraz więcej uśmiechać? – zapytał naiwnie Albert, obserwując, jak napięta twarz
ojca drży niespokojnie.
– Tak – odrzekł krótko pan Walker, a
potem wyszedł z pomieszczenia.
Po kilku dniach okazało się, że cała ta
sytuacja była pełna dziwnych paradoksów. Do ich małego, starego domku
przyjechała babcia – mama taty. Może jej odwiedziny nie były niczym
spektakularnym, bo wizyty kobiety były dość częste, ale tamtego dnia przywiozła
ze sobą dwa ogromne kufry i zaczęła rozpakowywać je w pokoju gościnnym. Potem
wzięła się za gruntowne porządki i gotowanie obiadu.
Albert pamiętał dokładnie, że tego dnia na
jego talerzu gościła wspaniała uczta – gęś zapiekana z ziemniakami i gotowane
warzywa. Potem był nawet deser czekoladowy. Z racji, że od kilku dni nie jadł
nic konkretnego pałaszował swoje danie w skupieniu. Nie zauważył nawet, że jego
ojciec nic nie przełknął.
Było z nim coś nie tak… W ciągu kilku dni
postarzał się o kilka lat. Jego twarz się zapadła, a oczy przygasły. Włosy były
dziwnie matowe i przerzedzone, a spracowane ręce drżały.
– Kiedy wróci mama? – zapytał chłopiec,
kiedy z jego talerza zniknął ostatni kawałek marchewki.
Zapadła cisza. Dziwna, gęsta cisza, która
osadziła się w całej kuchni.
– Mówiłem już, że mama odeszła – rzekł
tata beznamiętnie.
– Edmundzie, oszalałeś? – oburzyła się
babcia. – Nie można mówić dziecku takich rzeczy! Albertowi trzeba to
wytłumaczyć w inny sposób.
– Rób, co chcesz – oznajmił tata, wstając
od stołu i na oczach matki i syna wyrzucił do kubła niezjedzony obiad.
Chłopiec w pierwszej chwili poczuł
ogromny żal, że tak dobre mięsko się zmarnowało. Dlaczego tata nawet nie
pomyślał, że Albert może mieć na nie ochotę?
Potem przyszedł czas na rozmowę z babcią.
To od niej dowiedział się, że mama znalazła sobie innego pana, z którym było
jej lepiej niż z tatusiem i że teraz wyjeżdża do Niemiec, aby tam układać sobie
nowe życie.
– A dlaczego nie zabrała mnie ze sobą? –
zapytał, choć wcale nie był przekonany, czy na pewno chciałby z nią jechać. Tak
jakoś pomyślał, że to jedno z tych pytań, które wypada zadać.
– Nie wiem, kochanie – odpowiedziała
krótko babcia. A potem starsza pani została z nimi, przejmując tym samym
obowiązki mamy.
Albert dopiero po latach zrozumiał, o co
w tym wszystkim chodziło. Mama nigdy nie była szczęśliwa w małżeństwie. W zasadzie,
kiedy wychodziła za mąż, była już w ciąży i zrobiła to tylko dlatego, że
naciskali na nią rodzice. To pewnie dlatego nienawidziła też swojego syna.
Przecież gdyby nie on, to nie zniszczyłaby sobie kilku lat życia?
Edmund Walker od lat podejrzewał, że żona
ma kochanków. Nic nie mówił. Dosłownie. Albert po czasie próbował sobie
przypomnieć jakąkolwiek rozmowę rodziców. Nic. Pustka. W swoim towarzystwie
zawsze milczeli. Byli nieszczęśliwi.
Jej odejście też nie było poprzedzone
żadnym spektakularnym wydarzeniem. Po prostu się spakowała i zniknęła,
pozostawiając po sobie jeszcze głębszą pustkę. A potem już nigdy się nie
odezwała, przez jedenaście lat nie uraczyła syna nawet krótkim listem. Chłopak
czasem zastanawiał się, czy kobieta w ogóle żyje.
Patrząc na to, w jak złym stanie był pan
Walker, Albert nauczył się nienawidzić swojej matki. W myślach nazywał ją
egoistką, budującą swoje szczęście na nieszczęściu innych. Ojciec podupadał na
zdrowiu, z pracy wyrzucali go tak często, że chłopak stracił już rachubę. Co
rusz wracał pod wpływem alkoholu, ale nigdy nie pił w domu. Prawdopodobnie
robił to ze względu na swoją starą matkę, która nie szczędziła mu krytyki.
Za babcią Albert też nie przepadał. Nie
rozumiał, dlaczego jest taka krytyczna w stosunku do swojego syna, który
przecież był w tej sytuacji ofiarą.
~*~
Evangeline Potter stała w drzwiach szatni
quidditcha i obserwowała spowite w wieczornym mroku boisko. Odetchnęła głęboko,
zaciskając długie palce na trzonku miotły. Za sprawą gęstego, rzęsistego
deszczu jej oczy z trudem dostrzegały
zarys sześciu wysokich pętli i trybun.
W
drużynie grała od czterech lat, przez ten czas nauczyła się sobie radzić z
najróżniejszymi warunkami pogodowymi. Już przed kilkoma minutami rzuciła na
swoje ubranie zaklęcie nieprzemakalności oraz zaczarowała swoją twarz i dłonie,
aby krople deszczu odbijały się cal od skóry. Ciasno związane włosy upchnęła
pod kapturem, a ten związała tak, aby nie spadał w czasie lotu. Jednak od kilku
dni pogoda była jej najmniejszym zmartwieniem. Wszystko się sypało. Czuła się
coraz gorzej. Skóra pękała pod najmniejszym naciskiem, niemal nie było dnia,
aby nie przybyły jej kolejne pęcherze i rany. A do tego dochodził ból głowy.
Dziewczyna
doskonale zdawała sobie sprawę, że ten trening będzie prawdziwą katorgą. Rany
po wewnętrznej stronie ud sprawią, że lot na miotle będzie niesamowicie
bolesny.
Zacisnęła
mocno powieki. Tak dawno nie płakała, tak bardzo tego nienawidziła. Łzy
sprawiały jej jeszcze większy ból. Wykańczały ją psychicznie i fizycznie…
zupełnie jakby życie mało dało jej w kość. Kiedy była młodsza pytała samą
siebie, czy na jednego człowieka przypada jakiś limit cierpienia. Przecież
wszystko co złe musi się kiedyś skończyć. Ojciec mówił jej: wierzę, że kiedyś będziesz bardzo szczęśliwa.
I ona też wierzyła, ale powoli zaczęła przestawać.
Bezsilność.
Jedno słowo, które w pełni ją opisywało, jedno słowo, którego najbardziej na
świecie nienawidziła.
Evangeline
wiedziała, że powinna zrezygnować. Iść do Snape’a i powiedzieć, że ma rację, że
teraz już naprawdę nie da rady, że musi wybrać innego kapitana, a drużyna
poszuka nowego szukającego. To podpowiadał jej zdrowy rozsądek.
–
Potter, jeśli czekasz, aż przestanie padać, to chyba będziemy tu stali do
grudnia. – Usłyszała za plecami męski głos.
Odwróciła
się mechanicznie i popatrzyła na jednego z pałkarzy. Antonii był starszy od
niej o rok. Był to wysoki chłopak o aparycji typowego osiłka i trochę
przygłupim wyrazie twarzy. Evangeline jednak wiedziała, że pozory mogą mylić.
Antonii był inteligentny i pracowity. Miał świetne oceny z wielu przedmiotów, a
w szczególności upodobał sobie zielarstwo. Kiedy wchodził do cieplarni stawał
się zupełnie innym człowiekiem. Z należytą troską i delikatnością podcinał pędy
roślin i przesadzał je do większych doniczek.
Teraz
też nie miał na myśli nic złego. Nawet obdarzył dziewczynę krótkim uśmiechem.
–
Zapowiadają naprawdę parszywą pogodę – dodał jeszcze. – Nie zanosi się na
wypogodzenie do meczu z Krukonami.
–
To nic – rzekła szybko Evangeline. – To tylko deszcz…
Wyszli
na boisko wraz z pozostałymi członkami drużyny. Trawa była mokra i śliska, więc
musieli ostrożnie stawiać kroki, aby się nie przewrócić. Wszyscy byli skupieni,
nie narzekali i Evangeline była im za to wdzięczna. Wyciągnęła kafel i podała
go ścigającym. Aby uwolnić tłuczki musiała dotknąć mokrej zasuwki w skrzyni.
Była wściekła sama na siebie, że znów zapomniała rękawiczek. Po prostu nie
lubiła łapać w nich znicza. Wolała czuć na skórze jego chłód.
–
Słuchajcie – zaczęła, starając się przekrzyczeć szum wiatru i bębnienie
deszczu. – Ćwiczymy to, co ustaliliśmy. Jeśli chodzi o ścigających, skupcie się
na podaniach. Mają być czyste, bo właśnie na nich najczęściej tracimy kafla.
Pałkarze…
–
Tak, wiemy – przerwał jej szybko Antonii. – Nie traćmy czasu.
Evangeline
pokiwała głową. Pomyślała nawet, że starszy chłopak byłby całkiem niezłym
kapitanem. Drużyna go lubiła. Pewnie dużo bardziej niż ją.
–
Na miotły – oznajmiła krótko, a kiedy jej koledzy wzbili się w powietrze powoli
wyciągnęła złoty znicz. Zacisnęła palce na jego gładkiej powierzchni.
Podświadomie bała się go wypuścić.
A
potem wbrew sobie, wbrew zdrowemu rozsądkowi, rozprostowała palce i pozwoliła
mu odlecieć. Dosiadła miotły, odepchnęła się nogami od trawy i poszybowała w
górę, czując świst wiatru w uszach.
Uczucie,
które jeszcze niedawno było dla niej czymś wspaniałym, dziś stało się katorgą.
~*~
Bill
Weasley nie był pewny, czy powinien przychodzić na boisko quidditcha w czasie
treningu Ślizgonów. Jestem tu tylko
dlatego, że ustaliliśmy z Beatrice, że będziemy się wzajemnie pilnować –
wmawiał sobie w myślach, choć sam w to wierzył. Szczególnie, że pogoda nie
sprzyjała miłym wycieczką i przebywaniem na świeżym powietrzu.
Przysiadł
na trybunach, zakrywając się sporym, czarnym parasolem, a na głowę zaciągnął
kaptur przeciwdeszczowej peleryny. Ze względu na ostry wiatr, deszcz zacinał mu
prosto w twarz, a parasol wyginał się niespokojnie. Nie za bardzo wiedział, jak
ma go trzymać, aby jednocześnie spełniał swoją funkcję i nie zasłaniał mu
widoczności.
Tak,
Bill powinien to przemyśleć wcześnie i usiąść z drugiej strony boiska…
Nie
wstał. Wiedział, że jakby teraz postanowił zmienić miejsce, to zamiast obejść
murawę wolałby wrócić do suchego zamku. Posiedzę
tylko kilka minut – rzekł sobie w duchu.
Mrużąc
oczy starał się obserwować grę Ślizgonów. Quidditch nigdy go specjalnie nie
pociągał, ale nie oznaczało to, że nie lubił czasem pograć z Charliem lub
porzucać z młodszym rodzeństwem, które miało prawdziwego hopla na punkcie gry.
No może z wyjątkiem Percy’ego…
Ślizgoni
grali naprawdę dobrze. Ścigający szybko i zręcznie podawali kafla i z ogromną
szybkością przedzierali się przez ścianę deszczu. Obrońca też był całkiem
niezły. Mimo parszywych warunków atmosferycznych udawało mu się obronić
większość ataków na bramkę. Byli też pałkarze. Ten starszy, potężniejszy był
już legendą. Większość uczniów się go obawiało, a oberwanie z jego tłuczka w
czasie meczu najczęściej kończyło się bolesnym upadkiem z miotły. Ten drugi był
nowy i nie prezentował się aż tak dobrze. Bill widział, jak czasem jego ręce plątały
się w połach szaty i jak za każdym razem masował ramiona, kiedy odbijał tłuczka
podanego przez starszego kolegę.
A
nad tymi wszystkimi mężczyznami górowała ona – Evangeline Potter unosiła się na
miotle jak zawodowiec. Przelatywała między zawodnikami i co jakiś czas dawała
im rady. Nie krzyczała, nie wymachiwała rękoma, nawet nie gwizdała. Bill czasem
zastanawiał się, dlaczego Snape wybrał właśnie ją na kapitana, tym bardziej, że
Ślizgoni rzadko przyjmowali kobiety do swojego sportowego grona, ale dziś chyba
zrozumiał. Bił od niej spokój i opanowanie, budziła pewnego rodzaju szacunek…
zupełnie jak Snape… była do niego tak bardzo podobna.
–
A ty co tu robisz? – Wyrwał go z zamyślenia roześmiany głos.
Bill
oderwał wzrok od oddalonej sylwetki dziewczyny i popatrzył na swojego brata
Charliego, którego twarz ledwo wystawała spod ogromnego kaptura zbyt dużej,
czerwonej peleryny przeciwdeszczowej. Młodszy chłopak wyszczerzył do niego
zęby, a potem wskazał ręką w kierunku zawodników na miotłach.
–
Ty się serio zabujałeś…
–
Charlie, przestań gadać bzdury… – jęknął Bill, nie mając już pomysłu, co
jeszcze może powiedzieć bratu, aby ten się odczepił.
–
Jaaasne… to może mi powiesz, że podglądasz taktykę Ślizgonów? – dopytywał z
szerokim uśmiechem.
–
Nie...
–
To co, postanowiłeś się przewietrzyć?
–
Kurczę, Charlie, czemu ty jesteś taki upierdliwy? Słyszałeś co się stało z
Willsonem i Walkerem? To może mieć jakiś związek z uczestnikami Potyczki o
Złoty Kociołek, więc musimy…
TRZASK.
Bill
urwał w połowie zdania, kiedy rozpędzony tłuczek uderzył w drewnianą ławkę
kilka cali obok niego. Chłopak podskoczył, zrywając się na równe nogi. Mokre
drewno wygięło się niebezpiecznie, a on jęknął, wyobrażając sobie, że to mogła
być jego głowa. Albo co gorsza, głowa jego młodszego brata.
–
O kurde… – Usłyszał drżący głos Charliego. Przynajmniej choć raz nie silił się
na głupie żarty.
Bill
podniósł głowę i niemal od razu napotkał sprawcę zamieszania. Evangeline Potter
oddawała pałkę lekko zdziwionemu, nowemu pałkarzowi, a potem zwinnie
przeleciała między pozostałymi członkami swojej drużyny, którzy na chwilę
przerwali grę i czekali na dalszy rozwój wydarzeń.
Zanurkowała
i z klasą wylądowała na trybunach, stając oko w oko z Billem. A potem z jeszcze
większą złością łypnęła wzrokiem na Charliego. Teraz, kiedy jej twarzy nie
okalały czarne, proste włosy, Gryfon mógł zobaczyć mocny zarys jej szczęki i
wystające kości policzkowe. W uszach miała malutkie, złote kolczyki. Bill nie
wiedział dlaczego, ale ten widok lekko go zaszokował.
Nie
powinien się jednak tak długo na nią gapić, bo dziewczyna była wściekła.
Splotła ręce na piersiach i lustrowała go od góry do dołu.
Tylko
że, to chyba Bill powinien być wściekły… przecież on naprawdę nie robił nic
złego…
–
Chciałaś nas zabić?! – krzyknął w końcu, przekrzykując szum wiatru i stukot
kropli deszcz. – Niewiele brakowało, a ten tłuczek uderzyłby mnie w głowę!
–
Och, cóż za nieopisana strata – rzekła swoim dziwnym zachrypniętym głosem. –
Masz szczęście, że nie radzę sobie tak dobrze z pałką, bo owszem, celowałam w
łeb. Ale twojego brata.
–
Jako prefekt…
–
Skończ – przerwała mu agresywnie.
Przez
dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Jej były tak ciemne, że nie do końca był
pewny, gdzie kończy się źrenica, a zaczyna tęczówka.
–
Przyszliście nas szpiegować? – zapytała w stronę Charliego, odwracając wzrok
jako pierwsza.
–
Nie – odpowiedział swobodnie chłopak, a jego usta znów wygięły się w delikatnym
uśmiechu. Bill był pewny, że znów chodzą mu po głowie jakieś głupie myśli.
–
To co tu robicie?
–
Bill mówił coś, o tym konkursie z eliksirów – rzekł Charlie, wzruszając
ramionami.
Weasley
poczuł narastającą złość na brata. Czy on naprawdę musiał się czasem zachowywać
jak skończony dzieciak i gadać takie rzeczy? Miał wrażenie, że jedenastoletni
Percy ma więcej oleju w głowie.
O
dziwo twarz Evangeline lekko złagodniała. Raz jeszcze przeniosła wzrok na
Billa, a chłopak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że kiedy stoi taka wyprostowana,
jest od niego wyższa o co najmniej dwa cale.
–
Nie łaź za mną – powiedziała, a ton jej głosu lekko się zmienił. – Gdzie się
nie obrócę widzę ciebie. Mam wrażenie, że prześladujesz mnie od września.
Większość zajęć mam z tobą, w bibliotece siadasz przy moim stoliku, jakimś cudem zjawiłeś się wtedy w sowiarni, a teraz
jeszcze obserwujesz mój trening. Możesz mi powiedzieć, kiedy wyskoczysz mi spod
łóżka?
–
Chwila, chwila, jak to przy twoim
stoliku? – zapytał głupio Bill, zanim zdążył ugryźć się w język. – Nie
wiedziałem, że masz nawet stoliki na wyłączność.
Znów
milczenie. I ostry wiatr, zrywający z głowy kaptury. Weasleyowie musieli
przytrzymać swoje rękoma. I wtedy Bill zauważył coś dziwnego. Ten Evangeline
trzymał się bez problemu. A co więcej, jej peleryna była zupełnie sucha. Deszcz
zdawał się odbijać i ściekać po niewidzialnej barierze, która ją otaczała.
–
Co to za czary? – zapytał, wyciągając rękę, aby dotknąć jej ubrania.
Dziewczyna
odskoczyła mechanicznie, omal nie przewracając się o rząd ławek, który miała za
plecami.
I
znów spojrzał na jej twarz. Jej naprawdę dziwną twarz. Na jej suchą, cienką i
niemal białą skórę, na te okropne zmiany trądzikowe i krosty, na siateczkę
małych dziur i blizn.
I
wtedy zaczął wszystko rozumieć.
A
w jej oczach prócz złości zobaczył coś jeszcze. Smutek i ból.
–
Nic ci do tego – burknęła. – Wynoście się stąd.
Jednym
ruchem usiadła na miotłę i odleciała. Najpierw zrobiła jedno okrążenie nad
głowami pozostałych członków drużyny, a potem podleciała do starszego z
pałkarzy i coś zaczęła mu tłumaczyć. Po kilku minutach dała znać, aby Ślizgoni
wrócili do swoich zajęć, a sama opuściła boisko.
–
Cóż… – szepnął Charlie, wzruszając ramionami. – Dlaczego mając do wyboru setki
dziewcząt w Hogwarcie musiałeś się zakochać akurat w Evangeline Potter?
Bill
nic nie odpowiedział. Nie miał już siły dalej drążyć tego tematu.
–
Wracajmy – rzekł tylko. – Bo zaraz zupełnie przemokniemy.
Chłopacy
zeszli z trybun i skierowali swoje kroki w stronę zamku. Bill złapał się na
tym, że bacznie się rozgląda, mając nadzieję zobaczyć gdzieś Evangeline.
***
Niedługo stukną nam dwa miesiące bloga a tu już 11 rozdziałów. Sama siebie muszę pochwalić. Czasem mam chwile zwątpienia i małe przerwy w pisaniu, ale na tle zapasów, które posiadam są raczej niegroźne. Ostatnio jednak uznałam, że prócz Szczypty chcę pisać coś jeszcze. Coś własnego. Opowiadanie nosi tytuł Żurawi klangor i chwilowo można je znaleźć na wattpadzie, ale myślę nad przeniesieniem go również na blogspota.
Jest to historia raczej obyczajowa, ale pojawi się tam sporo miłości nie tylko międzyludzkiej, ale też do zwierząt, bo akcja w głównej mierze rozgrywa się w stadninie na Mazurach. Będzie też zagadka i tajemnica do rozwiązania. Główne motywy to poszukiwanie siebie, szczęścia i swojego miejsca na świecie. Nie zabraknie też trudnych wyborów między tym co konieczne a dobre. Zainteresowanych zapraszam --> KLIK
A jakby wattpad wyjątkowo był dla kogoś uciążliwy, to proszę dać znać, mogę założyć bloga nawet dla jednej osoby, żaden problem.
A na Szczypcie przydałaby się zmiana oprawy graficznej... ale tak strasznie mi się nie chce. Zrobienie grafiki to najmniejszy problem, ale wstawianie jej i zabawa z kodami, to dla mnie katorga.
Pozdrawiam i do przeczytania za tydzień!
No, coraz więcej osób dowiaduje się o przypadłości Evangeline. I tak w sumie szok, że przez tak długi czas udało jej się to zachować w kompletnej tajemnicy. Ciekawa jestem czy między nią Billem coś wyniknie. Póki co wiadomo, że jest on nią wbrew swojej woli zafascynowany, a ona? Cóż można wiedzieć, co ona o tym myśli :P
OdpowiedzUsuńZrobiło mi się żal Alberta na początku, smutne, że matka opuściła go bez słowa. Ale najważniejsze, że teraz nic mu nie jest.
Pozdrawiam serdecznie i życzę weny! :)
I kolejne informacje o bohaterze. Lubię, jak ukazyjesz rąbek przeszłości postaci.
OdpowiedzUsuńWspółczuję Evangeline, że musiała grać na deszczu... :c
Chciałam wejść w link wattpada, ale niestety nie działa. :/ Nie wiem, czy coś jest nie tak, czy usunęłaś. Lecę czytać dalej :> Nie wiem, kiedy to wszystko nadrobię, ale staram się :P
Nie umiem sobie wyobrazić jakim cudem Evangeline była w stanie zagrać podczas deszczu.
OdpowiedzUsuńEh ale ta Ev jest uparta latać w deszczu w jej stanie?!
OdpowiedzUsuń