Informacje

Opowiadanie o tematyce potterowskiej.
W treści pojawią się przekleństwa i wątki, które mogą budzić kontrowersje.

Blog istnieje od: 04.05.2019


W A T T P A D - Szczypta przebiegłości
W A T T P A D - Odrobina pokory

poniedziałek, 1 lipca 2019

Rozdział 11: Smutek w oczach

Obudziły go promienie słońca wpadające do skrzydła szpitalnego. Ukuły go bezczelnie w powieki i sprawiły, że musiał zacisnąć je jeszcze mocniej. To było to dziwne uczucie, te kilka naiwnych chwil zaraz po przebudzeniu, w których organizm człowieka jeszcze nie do końca zdaje sobie sprawę, co tak właściwie się wydarzyło zanim zasnął. Spokój… cisza, ta wewnętrzna i zewnętrzna.
I nagle wszystko zaczyna się walić, bo do Alberta dociera, co się stało. Niestabilna wieża przewraca się na wszystkie strony. Jej kawałki są tak małe, że nie jest w stanie ich poskładać. Podświadomie ranią go ich ostre krawędzie.
Albert nie jest pewny, jak długo spał. Nie jest też pewny, czy jego przyjaciel Gregory nadal żyje. W zasadzie to nie jest nawet pewny, czy nadal ma siedemnaście lat. Ale z drugiej strony, gdyby przespał ponad rok, to chyba nie leżałby w skrzydle szpitalnym?
Porusza rękoma. Potem nogami. Ciało go słucha. To najważniejsze.
Chłopak odetchnął głęboko, a potem z trudem uniósł głowę, upewniając się, że nadal znajduje się w Hogwarcie. Musiał zmrużyć oczy, bo bez okularów wszystko wydawało się być zamazane. Poza tym, wszystko wokół niego się kręciło. A może to jednak on się kręcił?
– Jak się czujesz, panie Walker? – kobiecy głos dochodził z bliskiej odległości, ale Albert miał problem z namierzeniem jego źródła.
Jego ciało może i działało, ale mózg najwyraźniej nadal się nie obudził.
Panią Pomfrey dostrzegł po dłuższej chwili. Chyba wyglądała tak, jak ją zapamiętał. Ale nie mógł być do końca pewien, ponieważ w skrzydle szpitalnym bywał rzadko.
Kobieta mu się przyglądała. No tak, czekała, aż coś powie.
– Yyyy… nie wiem – rzekł zgodnie z prawdą, a potem poczuł ogromną suchość w gardle. Zakaszlał, nie mogąc złapać tchu.
Szkolna pielęgniarka bez słowa podała mu wody i pomogła się napić. Albert poczuł się naprawdę dziwnie. Ta sytuacja zaczęła mu coś przypominać. Przez chwilę miał nawet wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Może to sen? A może po prostu wspomnienie?
W jednej chwili w skrzydle szpitalnym zrobiło się ciemno. Za oknem gęste chmury przykryły słońce. Po paru minutach zaczęło padać…

Albert miał siedem lat, kiedy jego mama odeszła. Dokładnie pamiętał ten dzień. Był ciepły, wyjątkowo słoneczny lipcowy poranek, kiedy ojciec wszedł do małego pokoju syna i oznajmił krótko: mama odeszła, bo była nieszczęśliwa, a każdy człowiek dąży w życiu do szczęścia.
Chłopiec nie do końca zrozumiał wówczas jego słowa.
– Czy to oznacza, że mama będzie się teraz więcej uśmiechać? – zapytał naiwnie Albert, obserwując, jak napięta twarz ojca drży niespokojnie.
– Tak – odrzekł krótko pan Walker, a potem wyszedł z pomieszczenia.
Po kilku dniach okazało się, że cała ta sytuacja była pełna dziwnych paradoksów. Do ich małego, starego domku przyjechała babcia – mama taty. Może jej odwiedziny nie były niczym spektakularnym, bo wizyty kobiety były dość częste, ale tamtego dnia przywiozła ze sobą dwa ogromne kufry i zaczęła rozpakowywać je w pokoju gościnnym. Potem wzięła się za gruntowne porządki i gotowanie obiadu.
Albert pamiętał dokładnie, że tego dnia na jego talerzu gościła wspaniała uczta – gęś zapiekana z ziemniakami i gotowane warzywa. Potem był nawet deser czekoladowy. Z racji, że od kilku dni nie jadł nic konkretnego pałaszował swoje danie w skupieniu. Nie zauważył nawet, że jego ojciec nic nie przełknął.
Było z nim coś nie tak… W ciągu kilku dni postarzał się o kilka lat. Jego twarz się zapadła, a oczy przygasły. Włosy były dziwnie matowe i przerzedzone, a spracowane ręce drżały.
– Kiedy wróci mama? – zapytał chłopiec, kiedy z jego talerza zniknął ostatni kawałek marchewki.
Zapadła cisza. Dziwna, gęsta cisza, która osadziła się w całej kuchni.
– Mówiłem już, że mama odeszła – rzekł tata beznamiętnie.
– Edmundzie, oszalałeś? – oburzyła się babcia. – Nie można mówić dziecku takich rzeczy! Albertowi trzeba to wytłumaczyć w inny sposób.
– Rób, co chcesz – oznajmił tata, wstając od stołu i na oczach matki i syna wyrzucił do kubła niezjedzony obiad.
Chłopiec w pierwszej chwili poczuł ogromny żal, że tak dobre mięsko się zmarnowało. Dlaczego tata nawet nie pomyślał, że Albert może mieć na nie ochotę?
Potem przyszedł czas na rozmowę z babcią. To od niej dowiedział się, że mama znalazła sobie innego pana, z którym było jej lepiej niż z tatusiem i że teraz wyjeżdża do Niemiec, aby tam układać sobie nowe życie.
– A dlaczego nie zabrała mnie ze sobą? – zapytał, choć wcale nie był przekonany, czy na pewno chciałby z nią jechać. Tak jakoś pomyślał, że to jedno z tych pytań, które wypada zadać.
– Nie wiem, kochanie – odpowiedziała krótko babcia. A potem starsza pani została z nimi, przejmując tym samym obowiązki mamy.
Albert dopiero po latach zrozumiał, o co w tym wszystkim chodziło. Mama nigdy nie była szczęśliwa w małżeństwie. W zasadzie, kiedy wychodziła za mąż, była już w ciąży i zrobiła to tylko dlatego, że naciskali na nią rodzice. To pewnie dlatego nienawidziła też swojego syna. Przecież gdyby nie on, to nie zniszczyłaby sobie kilku lat życia?
Edmund Walker od lat podejrzewał, że żona ma kochanków. Nic nie mówił. Dosłownie. Albert po czasie próbował sobie przypomnieć jakąkolwiek rozmowę rodziców. Nic. Pustka. W swoim towarzystwie zawsze milczeli. Byli nieszczęśliwi.
Jej odejście też nie było poprzedzone żadnym spektakularnym wydarzeniem. Po prostu się spakowała i zniknęła, pozostawiając po sobie jeszcze głębszą pustkę. A potem już nigdy się nie odezwała, przez jedenaście lat nie uraczyła syna nawet krótkim listem. Chłopak czasem zastanawiał się, czy kobieta w ogóle żyje.
Patrząc na to, w jak złym stanie był pan Walker, Albert nauczył się nienawidzić swojej matki. W myślach nazywał ją egoistką, budującą swoje szczęście na nieszczęściu innych. Ojciec podupadał na zdrowiu, z pracy wyrzucali go tak często, że chłopak stracił już rachubę. Co rusz wracał pod wpływem alkoholu, ale nigdy nie pił w domu. Prawdopodobnie robił to ze względu na swoją starą matkę, która nie szczędziła mu krytyki.
Za babcią Albert też nie przepadał. Nie rozumiał, dlaczego jest taka krytyczna w stosunku do swojego syna, który przecież był w tej sytuacji ofiarą.
~*~
  Evangeline Potter stała w drzwiach szatni quidditcha i obserwowała spowite w wieczornym mroku boisko. Odetchnęła głęboko, zaciskając długie palce na trzonku miotły. Za sprawą gęstego, rzęsistego deszczu  jej oczy z trudem dostrzegały zarys sześciu wysokich pętli i trybun.
W drużynie grała od czterech lat, przez ten czas nauczyła się sobie radzić z najróżniejszymi warunkami pogodowymi. Już przed kilkoma minutami rzuciła na swoje ubranie zaklęcie nieprzemakalności oraz zaczarowała swoją twarz i dłonie, aby krople deszczu odbijały się cal od skóry. Ciasno związane włosy upchnęła pod kapturem, a ten związała tak, aby nie spadał w czasie lotu. Jednak od kilku dni pogoda była jej najmniejszym zmartwieniem. Wszystko się sypało. Czuła się coraz gorzej. Skóra pękała pod najmniejszym naciskiem, niemal nie było dnia, aby nie przybyły jej kolejne pęcherze i rany. A do tego dochodził ból głowy.
Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę, że ten trening będzie prawdziwą katorgą. Rany po wewnętrznej stronie ud sprawią, że lot na miotle będzie niesamowicie bolesny.
Zacisnęła mocno powieki. Tak dawno nie płakała, tak bardzo tego nienawidziła. Łzy sprawiały jej jeszcze większy ból. Wykańczały ją psychicznie i fizycznie… zupełnie jakby życie mało dało jej w kość. Kiedy była młodsza pytała samą siebie, czy na jednego człowieka przypada jakiś limit cierpienia. Przecież wszystko co złe musi się kiedyś skończyć. Ojciec mówił jej: wierzę, że kiedyś będziesz bardzo szczęśliwa. I ona też wierzyła, ale powoli zaczęła przestawać.
Bezsilność. Jedno słowo, które w pełni ją opisywało, jedno słowo, którego najbardziej na świecie nienawidziła.
Evangeline wiedziała, że powinna zrezygnować. Iść do Snape’a i powiedzieć, że ma rację, że teraz już naprawdę nie da rady, że musi wybrać innego kapitana, a drużyna poszuka nowego szukającego. To podpowiadał jej zdrowy rozsądek.
– Potter, jeśli czekasz, aż przestanie padać, to chyba będziemy tu stali do grudnia. – Usłyszała za plecami męski głos.
Odwróciła się mechanicznie i popatrzyła na jednego z pałkarzy. Antonii był starszy od niej o rok. Był to wysoki chłopak o aparycji typowego osiłka i trochę przygłupim wyrazie twarzy. Evangeline jednak wiedziała, że pozory mogą mylić. Antonii był inteligentny i pracowity. Miał świetne oceny z wielu przedmiotów, a w szczególności upodobał sobie zielarstwo. Kiedy wchodził do cieplarni stawał się zupełnie innym człowiekiem. Z należytą troską i delikatnością podcinał pędy roślin i przesadzał je do większych doniczek.
Teraz też nie miał na myśli nic złego. Nawet obdarzył dziewczynę krótkim uśmiechem.
– Zapowiadają naprawdę parszywą pogodę – dodał jeszcze. – Nie zanosi się na wypogodzenie do meczu z Krukonami.
– To nic – rzekła szybko Evangeline. – To tylko deszcz…
Wyszli na boisko wraz z pozostałymi członkami drużyny. Trawa była mokra i śliska, więc musieli ostrożnie stawiać kroki, aby się nie przewrócić. Wszyscy byli skupieni, nie narzekali i Evangeline była im za to wdzięczna. Wyciągnęła kafel i podała go ścigającym. Aby uwolnić tłuczki musiała dotknąć mokrej zasuwki w skrzyni. Była wściekła sama na siebie, że znów zapomniała rękawiczek. Po prostu nie lubiła łapać w nich znicza. Wolała czuć na skórze jego chłód.
– Słuchajcie – zaczęła, starając się przekrzyczeć szum wiatru i bębnienie deszczu. – Ćwiczymy to, co ustaliliśmy. Jeśli chodzi o ścigających, skupcie się na podaniach. Mają być czyste, bo właśnie na nich najczęściej tracimy kafla. Pałkarze…
– Tak, wiemy – przerwał jej szybko Antonii. – Nie traćmy czasu.
Evangeline pokiwała głową. Pomyślała nawet, że starszy chłopak byłby całkiem niezłym kapitanem. Drużyna go lubiła. Pewnie dużo bardziej niż ją.
– Na miotły – oznajmiła krótko, a kiedy jej koledzy wzbili się w powietrze powoli wyciągnęła złoty znicz. Zacisnęła palce na jego gładkiej powierzchni. Podświadomie bała się go wypuścić.
A potem wbrew sobie, wbrew zdrowemu rozsądkowi, rozprostowała palce i pozwoliła mu odlecieć. Dosiadła miotły, odepchnęła się nogami od trawy i poszybowała w górę, czując świst wiatru w uszach.
Uczucie, które jeszcze niedawno było dla niej czymś wspaniałym, dziś stało się katorgą.
~*~
Bill Weasley nie był pewny, czy powinien przychodzić na boisko quidditcha w czasie treningu Ślizgonów. Jestem tu tylko dlatego, że ustaliliśmy z Beatrice, że będziemy się wzajemnie pilnować – wmawiał sobie w myślach, choć sam w to wierzył. Szczególnie, że pogoda nie sprzyjała miłym wycieczką i przebywaniem na świeżym powietrzu.
Przysiadł na trybunach, zakrywając się sporym, czarnym parasolem, a na głowę zaciągnął kaptur przeciwdeszczowej peleryny. Ze względu na ostry wiatr, deszcz zacinał mu prosto w twarz, a parasol wyginał się niespokojnie. Nie za bardzo wiedział, jak ma go trzymać, aby jednocześnie spełniał swoją funkcję i nie zasłaniał mu widoczności.
Tak, Bill powinien to przemyśleć wcześnie i usiąść z drugiej strony boiska…
Nie wstał. Wiedział, że jakby teraz postanowił zmienić miejsce, to zamiast obejść murawę wolałby wrócić do suchego zamku. Posiedzę tylko kilka minut – rzekł sobie w duchu.
Mrużąc oczy starał się obserwować grę Ślizgonów. Quidditch nigdy go specjalnie nie pociągał, ale nie oznaczało to, że nie lubił czasem pograć z Charliem lub porzucać z młodszym rodzeństwem, które miało prawdziwego hopla na punkcie gry. No może z wyjątkiem Percy’ego…
Ślizgoni grali naprawdę dobrze. Ścigający szybko i zręcznie podawali kafla i z ogromną szybkością przedzierali się przez ścianę deszczu. Obrońca też był całkiem niezły. Mimo parszywych warunków atmosferycznych udawało mu się obronić większość ataków na bramkę. Byli też pałkarze. Ten starszy, potężniejszy był już legendą. Większość uczniów się go obawiało, a oberwanie z jego tłuczka w czasie meczu najczęściej kończyło się bolesnym upadkiem z miotły. Ten drugi był nowy i nie prezentował się aż tak dobrze. Bill widział, jak czasem jego ręce plątały się w połach szaty i jak za każdym razem masował ramiona, kiedy odbijał tłuczka podanego przez starszego kolegę.
A nad tymi wszystkimi mężczyznami górowała ona – Evangeline Potter unosiła się na miotle jak zawodowiec. Przelatywała między zawodnikami i co jakiś czas dawała im rady. Nie krzyczała, nie wymachiwała rękoma, nawet nie gwizdała. Bill czasem zastanawiał się, dlaczego Snape wybrał właśnie ją na kapitana, tym bardziej, że Ślizgoni rzadko przyjmowali kobiety do swojego sportowego grona, ale dziś chyba zrozumiał. Bił od niej spokój i opanowanie, budziła pewnego rodzaju szacunek… zupełnie jak Snape… była do niego tak bardzo podobna.
– A ty co tu robisz? – Wyrwał go z zamyślenia roześmiany głos.
Bill oderwał wzrok od oddalonej sylwetki dziewczyny i popatrzył na swojego brata Charliego, którego twarz ledwo wystawała spod ogromnego kaptura zbyt dużej, czerwonej peleryny przeciwdeszczowej. Młodszy chłopak wyszczerzył do niego zęby, a potem wskazał ręką w kierunku zawodników na miotłach.
– Ty się serio zabujałeś…
– Charlie, przestań gadać bzdury… – jęknął Bill, nie mając już pomysłu, co jeszcze może powiedzieć bratu, aby ten się odczepił.
– Jaaasne… to może mi powiesz, że podglądasz taktykę Ślizgonów? – dopytywał z szerokim uśmiechem.
– Nie...
– To co, postanowiłeś się przewietrzyć?
– Kurczę, Charlie, czemu ty jesteś taki upierdliwy? Słyszałeś co się stało z Willsonem i Walkerem? To może mieć jakiś związek z uczestnikami Potyczki o Złoty Kociołek, więc musimy…
TRZASK.
Bill urwał w połowie zdania, kiedy rozpędzony tłuczek uderzył w drewnianą ławkę kilka cali obok niego. Chłopak podskoczył, zrywając się na równe nogi. Mokre drewno wygięło się niebezpiecznie, a on jęknął, wyobrażając sobie, że to mogła być jego głowa. Albo co gorsza, głowa jego młodszego brata.
– O kurde… – Usłyszał drżący głos Charliego. Przynajmniej choć raz nie silił się na głupie żarty.
Bill podniósł głowę i niemal od razu napotkał sprawcę zamieszania. Evangeline Potter oddawała pałkę lekko zdziwionemu, nowemu pałkarzowi, a potem zwinnie przeleciała między pozostałymi członkami swojej drużyny, którzy na chwilę przerwali grę i czekali na dalszy rozwój wydarzeń.
Zanurkowała i z klasą wylądowała na trybunach, stając oko w oko z Billem. A potem z jeszcze większą złością łypnęła wzrokiem na Charliego. Teraz, kiedy jej twarzy nie okalały czarne, proste włosy, Gryfon mógł zobaczyć mocny zarys jej szczęki i wystające kości policzkowe. W uszach miała malutkie, złote kolczyki. Bill nie wiedział dlaczego, ale ten widok lekko go zaszokował.
Nie powinien się jednak tak długo na nią gapić, bo dziewczyna była wściekła. Splotła ręce na piersiach i lustrowała go od góry do dołu.
Tylko że, to chyba Bill powinien być wściekły… przecież on naprawdę nie robił nic złego…
– Chciałaś nas zabić?! – krzyknął w końcu, przekrzykując szum wiatru i stukot kropli deszcz. – Niewiele brakowało, a ten tłuczek uderzyłby mnie w głowę!
– Och, cóż za nieopisana strata – rzekła swoim dziwnym zachrypniętym głosem. – Masz szczęście, że nie radzę sobie tak dobrze z pałką, bo owszem, celowałam w łeb. Ale twojego brata.
– Jako prefekt…
– Skończ – przerwała mu agresywnie.
Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Jej były tak ciemne, że nie do końca był pewny, gdzie kończy się źrenica, a zaczyna tęczówka.
– Przyszliście nas szpiegować? – zapytała w stronę Charliego, odwracając wzrok jako pierwsza.
– Nie – odpowiedział swobodnie chłopak, a jego usta znów wygięły się w delikatnym uśmiechu. Bill był pewny, że znów chodzą mu po głowie jakieś głupie myśli.
– To co tu robicie?
– Bill mówił coś, o tym konkursie z eliksirów – rzekł Charlie, wzruszając ramionami.
Weasley poczuł narastającą złość na brata. Czy on naprawdę musiał się czasem zachowywać jak skończony dzieciak i gadać takie rzeczy? Miał wrażenie, że jedenastoletni Percy ma więcej oleju w głowie.
O dziwo twarz Evangeline lekko złagodniała. Raz jeszcze przeniosła wzrok na Billa, a chłopak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że kiedy stoi taka wyprostowana, jest od niego wyższa o co najmniej dwa cale.
– Nie łaź za mną – powiedziała, a ton jej głosu lekko się zmienił. – Gdzie się nie obrócę widzę ciebie. Mam wrażenie, że prześladujesz mnie od września. Większość zajęć mam z tobą, w bibliotece siadasz przy moim stoliku, jakimś cudem zjawiłeś się wtedy w sowiarni, a teraz jeszcze obserwujesz mój trening. Możesz mi powiedzieć, kiedy wyskoczysz mi spod łóżka?
– Chwila, chwila, jak to przy twoim stoliku? – zapytał głupio Bill, zanim zdążył ugryźć się w język. – Nie wiedziałem, że masz nawet stoliki na wyłączność.
Znów milczenie. I ostry wiatr, zrywający z głowy kaptury. Weasleyowie musieli przytrzymać swoje rękoma. I wtedy Bill zauważył coś dziwnego. Ten Evangeline trzymał się bez problemu. A co więcej, jej peleryna była zupełnie sucha. Deszcz zdawał się odbijać i ściekać po niewidzialnej barierze, która ją otaczała.
– Co to za czary? – zapytał, wyciągając rękę, aby dotknąć jej ubrania.
Dziewczyna odskoczyła mechanicznie, omal nie przewracając się o rząd ławek, który miała za plecami.
I znów spojrzał na jej twarz. Jej naprawdę dziwną twarz. Na jej suchą, cienką i niemal białą skórę, na te okropne zmiany trądzikowe i krosty, na siateczkę małych dziur i blizn.
I wtedy zaczął wszystko rozumieć.
A w jej oczach prócz złości zobaczył coś jeszcze. Smutek i ból.
– Nic ci do tego – burknęła. – Wynoście się stąd.
Jednym ruchem usiadła na miotłę i odleciała. Najpierw zrobiła jedno okrążenie nad głowami pozostałych członków drużyny, a potem podleciała do starszego z pałkarzy i coś zaczęła mu tłumaczyć. Po kilku minutach dała znać, aby Ślizgoni wrócili do swoich zajęć, a sama opuściła boisko.
– Cóż… – szepnął Charlie, wzruszając ramionami. – Dlaczego mając do wyboru setki dziewcząt w Hogwarcie musiałeś się zakochać akurat w Evangeline Potter? 
Bill nic nie odpowiedział. Nie miał już siły dalej drążyć tego tematu.
– Wracajmy – rzekł tylko. – Bo zaraz zupełnie przemokniemy.
Chłopacy zeszli z trybun i skierowali swoje kroki w stronę zamku. Bill złapał się na tym, że bacznie się rozgląda, mając nadzieję zobaczyć gdzieś Evangeline.
***
Niedługo stukną nam dwa miesiące bloga a tu już 11 rozdziałów. Sama siebie muszę pochwalić. Czasem mam chwile zwątpienia i małe przerwy w pisaniu, ale na tle zapasów, które posiadam są raczej niegroźne. Ostatnio jednak uznałam, że prócz Szczypty chcę pisać coś jeszcze. Coś własnego. Opowiadanie nosi tytuł Żurawi klangor i chwilowo można je znaleźć na wattpadzie, ale myślę nad przeniesieniem go również na blogspota. 
Jest to historia raczej obyczajowa, ale pojawi się tam sporo miłości nie tylko międzyludzkiej, ale też do zwierząt, bo akcja w głównej mierze rozgrywa się w stadninie na Mazurach. Będzie też zagadka i tajemnica do rozwiązania. Główne motywy to poszukiwanie siebie, szczęścia i swojego miejsca na świecie. Nie zabraknie też trudnych wyborów między tym co konieczne a dobre. Zainteresowanych zapraszam --> KLIK
A jakby wattpad wyjątkowo był dla kogoś uciążliwy, to proszę dać znać, mogę założyć bloga nawet dla jednej osoby, żaden problem. 
A na Szczypcie przydałaby się zmiana oprawy graficznej... ale tak strasznie mi się nie chce. Zrobienie grafiki to najmniejszy problem, ale wstawianie jej i zabawa z kodami, to dla mnie katorga. 
Pozdrawiam i do przeczytania za tydzień! 

4 komentarze:

  1. No, coraz więcej osób dowiaduje się o przypadłości Evangeline. I tak w sumie szok, że przez tak długi czas udało jej się to zachować w kompletnej tajemnicy. Ciekawa jestem czy między nią Billem coś wyniknie. Póki co wiadomo, że jest on nią wbrew swojej woli zafascynowany, a ona? Cóż można wiedzieć, co ona o tym myśli :P
    Zrobiło mi się żal Alberta na początku, smutne, że matka opuściła go bez słowa. Ale najważniejsze, że teraz nic mu nie jest.
    Pozdrawiam serdecznie i życzę weny! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. I kolejne informacje o bohaterze. Lubię, jak ukazyjesz rąbek przeszłości postaci.
    Współczuję Evangeline, że musiała grać na deszczu... :c
    Chciałam wejść w link wattpada, ale niestety nie działa. :/ Nie wiem, czy coś jest nie tak, czy usunęłaś. Lecę czytać dalej :> Nie wiem, kiedy to wszystko nadrobię, ale staram się :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie umiem sobie wyobrazić jakim cudem Evangeline była w stanie zagrać podczas deszczu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Eh ale ta Ev jest uparta latać w deszczu w jej stanie?!

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy