Informacje

Opowiadanie o tematyce potterowskiej.
W treści pojawią się przekleństwa i wątki, które mogą budzić kontrowersje.

Blog istnieje od: 04.05.2019


W A T T P A D - Szczypta przebiegłości
W A T T P A D - Odrobina pokory

niedziela, 26 maja 2019

Rozdział 5: W sowiarni

Droga Mamo, drogi Tato,
Wiecie, że w pierwszym tygodniu mam mnóstwo pracy. Na szczęście dobrze zdałam sumy, więc nauczyciele bez problemu przyjęli mnie na te przedmioty, które mnie interesowały. Idąc za Twoją radą, Tato, zrezygnowałam z zielarstwa. Miałeś rację, mówiąc, że wilgoć panująca w cieplarniach nie wyjdzie mi na zdrowie. Uznałam więc, że przedmiot ten mi się nie przyda, a jeśli będę chciała pogłębić swoją wiedzę, to po prostu zrobię to we własnym zakresie.
W pierwszym tygodniu ustalałam też z innymi kapitanami harmonogram treningów quidditcha oraz przeprowadzałam przesłuchania do mojej drużyny. Myślę, że znalazłam bardzo dobrego ścigającego, ale niestety nie mogę tego powiedzieć o pałkarzu. Nikt mnie specjalnie nie zachwycił, więc mam nadzieję, że nie skończy się to tragicznie w czasie meczu i obejdzie się bez poważnych ran i kontuzji.
Fabian powiedział mi, że wspomniał Wam o Potyczce o Złoty Kociołek. Oczywiście, że zamierzam spróbować swoich szans w tej rozgrywce. Eliksiry mnie pasjonują i sporo o nich czytam, więc mam wrażenie, że bez problemu przejdę przez szkolne eliminacje (Profesor Snape wybierze sześcioro najlepszych uczniów). Jedyne, czego się obawiam, to że nie starczy mi czasu na wszystko, czym zamierzam się zająć w tym roku. Obym się myliła, bo wiecie doskonale, że ciężko byłoby mi z czegoś zrezygnować.
Na koniec tego listu chciałabym Was zapewnić, że będę mieć oko na Fabiana, choć jak sami wiecie, nie mogę ponosić odpowiedzialności za jego wybryki. Szczególnie, że trafił do innego domu. Zapewniam jednak, że jeśli poprosi mnie o pomoc, to zawsze ją otrzyma.
Będę Was informować o tym, co u mnie się dzieje, ale musicie mieć na uwadze, że nie mam aż tyle czasu, aby często pisać listy. Mam nadzieję, że się nie gniewacie i rozumiecie, jak ważna jest dla mnie szkoła i nauka.
Kocham Was, Evangeline

Dziewczyna postawiła kropkę na końcu swojego imienia i odczytała całość raz jeszcze. Było ok. Trochę oschle i formalnie, ale przez lata przywykli do tego, że właśnie w taki sposób formułowała zdania. Może to kocham Was odrobinę ją obnażało, ale nie było to kłamstwo.
Przeskakując co drugi stopień, szybko dostała się do sowiarni. Niespecjalnie przepadała za tym pomieszczeniem i zawsze było jej szkoda swojej sówki włochatki, że musi tu przebywać. Trzymanie jej w pokoju wspólnym Ślizgonów było dość skomplikowane, zważywszy na to, że pomieszczenia znajdowały się w lochach, a w sypialniach nie było okien.
W sowiarni było mnóstwo ptaków, a nad ranem panowało tu ogromne zamieszanie. Większość z nich wracała po nocnych łowach lub pałaszowała upolowane myszy. Niektóre wyrywały sobie zdobycze i z głośnym piskiem goniły się po pomieszczeniu. Wszędzie unosiły się pióra, a na ziemi kłębiły się odchody. Gdy były świeże, trzeba było uważać, aby się na nich nie poślizgnąć. Evangeline jednak najbardziej nie lubiła tego cichego chrupania małych kości pod stopami.
– Sophii? – powiedziała dość głośno, aby przygłuszyć głośne, ptasie piski. – Chodź do mnie.
Po chwili z jednej z górnych żerdzi sfrunęła jej włochatka. Z gracją przysiadła na jej ramieniu i delikatnie uszczypnęła ją w ucho.
– Uważaj – rzekła, gładząc jej miękkie pióra. – Nie chcesz chyba znów zedrzeć mi skóry?
W jej głosie nie dało się jednak wyczuć złości. Wiedziała, że Sophii to piękne i mądre zwierzę, które nigdy by jej nie skrzywdziło.
– Masz ochotę na małą wycieczkę? – zapytała. – Mam list dla rodziców.
Przywiązała zrolowany pergamin do nóżki sowy, po czym podeszła z nią do jednego z wielkich łuków. Na niebie kłębiły się ciemne, deszczowe chmury. To była kwestia czasu, jak zaczną padać pierwsze krople wrześniowego deszczu.
Dziewczyna zaciągnęła się charakterystycznym zapachem.
– Leć bezpiecznie – rzekła, pozwalając sowie na jeszcze krótką chwilę czułości. – Będę na ciebie czekać.
A potem wyprostowała rękę i pozwoliła Sophii rozprostować skrzydła i poderwać się do lotu. W zamyśleniu obserwowała jej oddalającą się nad Zakazanym Lasem sylwetkę. Wiatr się wzmógł, a ona poczuła, że przeszywa ją chłodny dreszcz. Doskonale wiedziała, że sowy są po to, aby roznosić pocztę, ale za każdym razem, kiedy żegnała się z Sophii, czuła niepokój i gulę w gardle.
I wtedy poczuła pierwszą, zimną kroplę deszczu, która kapnęła na jej przydługi nos. Cofnęła się energicznie i szybko otarła twarz rękawem szaty. Czuła, że wilgoć powoli osadza się na jej włosach. Zupełnie tak jak wtedy…

Słońce powoli znikało za linią czerwonych dachów niewielkich domków jednorodzinnych. Biała brukowana kostka niewielkiego rynku skąpana była w złotym blasku. Niektórzy twierdzili, że właśnie ze względu na tę grę świateł wioska nosi nazwę Butter Village. Inni, ci twardo stąpający po ziemi, byli zdania, że to właśnie tu kilkaset lat temu produkowano najlepsze masło. Kto miał racje? To raczej nie miało większego znaczenia.
A już na pewno nie miało dla siedzącej na twardej ławce jedenastoletniej Evangeline Potter, która nawet nie jadła masła. Uważała, że jego tłusta i śliska konsystencja jest obrzydliwa i prędzej zwymiotuje niż je przełknie.
Dziewczynka wyciągnęła przed siebie długie, chude jak patyki nogi i skrzyżowała je w kostkach. Mimo blasku słońca było jej zimno. Sierpniowe wieczory nie należały do najcieplejszych. Owinęła się szczelniej czarnym swetrem i potarła kościste ramiona.
W wiosce wszyscy nazywali ją czarownicą. Śmiali się z jej wysokiego, chudego ciała i bladej twarzy. Jej proste, czarne niczym smoła włosy również idealnie współgrały z książkowym wizerunkiem wiedźmy. A do tego wąska, pociągła twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, długi, spiczasty nos, wyłupiaste oczy i podbródek tak ostry, że można by się o niego skaleczyć. I jeszcze ta skóra, sucha i pomarszczona, zupełnie nie pasująca do jedenastoletniej dziewczynki. Liczne krosty, pęcherze i rany sprawiały, że nawet dorośli w najlepszym razie odwracali głowy.
W jej rodzinnym miasteczku odrobinę się do niej przyzwyczajono. Każdy wiedział, że ta dziewczynka, co całymi dniami przesiaduje na ławce, jest chora i trzeba jej współczuć. Gorzej było, jak pojawiał się ktoś obcy lub wybierała się z rodzicami poza granice wioski. Tego jednak starała się unikać jak ognia. Mugole, czarodzieje… to nie miało znaczenia, wszyscy reagowali tak samo.
– Jest grubo po dwudziestej, a umawialiśmy się, że do dziewiętnastej wrócisz do domu – oświadczył niski, męski głos za jej plecami.
Odwróciła się bardzo powoli, aby popatrzeć na eleganckiego mężczyznę po pięćdziesiątce, który nijak nie pasował do wiejskiego klimatu Butter Village. Archibald Potter miał długie, ciemne włosy, które zawsze wiązał w kucyk idealnie wyprasowaną, aksamitną wstążką. Delikatny, jednodniowy zarost współgrał z szeroką, mocną szczęką i dość dużym nosem. Jego ubranie zawsze było wytworne. I choć chodząc po wiosce raczej rezygnował z długich szat, to nigdy nie pokazał się bez białej, wykrochmalonej na sztywno koszuli i spodni z kantem.
– Mama się martwi – rzekł, a w jego głosie nie dało się wyczuć złości. – Evie… znów płakałaś?
Dziewczynka opuściła głowę, czując dziwne poczucie wstydu. Usłyszała głośne westchnięcie, a potem mężczyzna zajął miejsce obok niej. Po kilku sekundach objął ją ciężkim ramieniem i przytulił do siebie.
– Jesteś cała zmarznięta – powiedział, czując, jak jej wątłe ciało dygocze.
W jednej chwili pożałował, że nie założył marynarki, aby móc okryć córkę. Potarł tylko delikatnie jej ramiona, bojąc się, że uszkodzi jej cienką, suchą skórę i sprawi jej jeszcze więcej bólu.
– Wiesz, że nie możesz płakać – oznajmił. – Nawet nie wiesz, jak jest mi przykro z powodu Jaśminy.
Jej ciało się wzdrygnęło, a potem jęknęła głośno, nagryzając wargę. Archibald wiedział, że za wszelką cenę próbuje powstrzymać łzy cisnące się do jej oczu. Mężczyzna, choć uważał się za osobę opanowaną i twardo stąpającą po ziemi, poczuł, jak jego serce rozbija się z żalu na tysiące kawałków.
– Evie… – szepnął. – Obiecuję ci, że nie zostawię tak tej sprawy…
Jaśmina była pieskiem. Małym, kudłatym kundelkiem, który nie wyróżniał się niczym szczególnym. Nie była nawet specjalnie ładna. Miała krótkie nóżki, jedno sterczące ucho i krzywy zgryz, przez co wiecznie wyglądała na niezadowoloną. Osiem lat temu, pewnej deszczowej nocy, przybłąkała się pod niewielki dworek państwa Potterów. Żona Archibalda słynęła ze swojego dobrego serca, więc gdy nad ranem odkryła zmokniętą kulkę na wycieraczce, od razu ją wykąpała i nakarmiła. Później rozejrzała się nawet po wiosce, ale wyglądało na to, że nikt jej nie szuka. Trzyletnia wówczas Evie tak pokochała psiaka, że państwo Potter nie mieli serca ich rozdzielać. Tym bardziej, że wiedzieli, jak mocno cierpi dziewczynka z powodu swojej choroby. Zwierzątko dawało jej odrobinę ukojenia w codziennym bólu.
Suczkę nazwano Jaśmina, ponieważ pani domu do jej pierwszej kąpieli użyła olejku o takim właśnie zapachu.
Archibald nie był zbyt wielkim miłośnikiem psów. Denerwowała go sierść, kłębiąca się po tapicerkach i dywanach i odciski brudnych łapek na parkiecie. Przymykał na to wszystko oko, widząc radość na twarzy Evangeline. Mężczyzna musiał też przyznać, że Jaśmina była niezwykle mądra i bardzo szybko się uczyła. Bez problemu załapała, że pod żadnym pozorem nie wolno jej lizać i energicznie obskakiwać dziewczynki.
Parę lat później, kiedy na świecie pojawił się Fabian, jego również zaakceptowała bez większych problemów.
Jednak dwa tygodnie temu zniknęła. Czasem zdarzało jej się wyjść poza posesję, ale zawsze, najpóźniej po godzinie, wracała. Tym razem nie pojawiła się do wieczora. Evangeline nawet nie musiała namawiać ojca, aby poszedł jej szukać. Archibald przeszedł się po wiosce i pytał każdego, kogo spotkał. Nikt nic nie widział.
Po ośmiu dniach ktoś oddał zgubę. Martwe ciało podrzucono w ogrodzie. Pech chciał, że znalazła je Evangeline. Archibald nigdy nie zapomni widoku załamanej córki i głośnego jęku, który z siebie wydobywała. Wiedział, że miała nadzieję. Taką mała iskierkę dziecięcej nadziei graniczącej z naiwnością, że wszystko jakoś się ułoży. W tamtej chwili wszystko zgasło, a mężczyzna nie mógł oprzeć się wrażeniu, że był to proces nieodwracalny.
W czasie wojny Archibald widział wiele rzeczy, które na próżno próbował wymazać z pamięci i właśnie przez to nie uwierzył, że był to wypadek. Jego żona twierdziła, że prawdopodobnie ktoś potrącił suczkę, a na trawnik podrzucił ją, aby nie ponieść żadnych konsekwencji. On nawet przez chwilę tak nie pomyślał. Wiedział, że rany zadano jej z pełną premedytacją, a podrzucenie jej na posesję miało na celu zadanie jak największego bólu Evangeline. Tak, jakby do tej pory zbyt mało się wycierpiała.
– Evie… – powtórzył raz jeszcze, a potem pogładził ją po włosach. – Chodź, musimy iść do domu i zawczasu posmarować twarz. Już zaczyna pojawiać się wysypka.
– Jaśmina nie pasowała, prawda? – wydusiła z siebie tak cicho, że Archibald z trudem dosłyszał jej słowa.
– Co ty mówisz… Była członkiem naszej rodziny.
– Nie pasowała do eleganckiego domu i eleganckiego życia. Tak jak ja, ja też do was nie pasuję.
Mężczyzna bardzo głośno wypuścił powietrze. Ta rozmowa zawsze wisiała w powietrzu, ale pan Potter łudził się, że jednak nigdy do niej nie dojdzie.
– Córeczko…
– Nie mów tak, obydwoje wiemy, że nie jestem twoją córeczką.

To jego żona uparła się, aby od początku przyzwyczajać Evangeline do prawdy. Miało to na celu oszczędzić jej szoku w przyszłości…
Państwo Potter byli szczęśliwym małżeństwem. Spotkali się jeszcze w Hogwarcie. On był Krukonem, ona rok młodszą Gryfonką. Bliższe poznanie miało miejsce w Klubie Ślimaka u profesora Slughorna, gdzie obydwoje byli zaproszeni. On ze względu na dużą wiedzę, ona z powodu ojca, pracującego na wysokim stanowisku w Ministerstwie Magii.
Widmo nadchodzącej wojny sprawiło, że pobrali się zaraz po szkole. Potem on zaczął pracę jako uzdrowiciel, a ona w Ministerstwie w kwaterze głównej amnezjatorów. W krótkim czasie dorobili się sporej sumy pieniędzy i postawili wymarzony dom. Do pełni szczęścia brakowało im tylko dziecka. Starali się o nie tak długo, że w końcu stracili wszelką nadzieję.
Wszystko zmieniło się w wigilię Bożego Narodzenia w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku.
Tego dnia Archibald miał dyżur, co nie do końca podobało się jego żonie. Zresztą ostatnio coraz trudniej było im się dogadać. W ich związku brakowało spoiwa.
Mężczyzna pamiętał dokładnie, że nie było dużego ruchu. Wręcz przeciwnie. Zrobił tylko co wieczorny obchód po salach, a potem zaszył się w swoim gabinecie i wyciągał z pudełka fasolek wszystkich smaków te w kolorze czerwonym. Nigdy ich nie jadł, bo kiedyś natrafił na taką o smaku krwi. Siedział tak może godzinę, kiedy młody uzdrowiciel wypadł do jego gabinetu niemal bez pukania.
– Panie Potter, jest pan potrzebny! – wydyszał.
Archibald wstał powoli i przeciągnął się.
– Szybko! – ponaglił go młodszy kolega, najwyraźniej zapominając, gdzie jego miejsce. – Chodzi o niemowlę.
Archibald zmarszczył nos, a potem szybkim krokiem udał się do wskazanego gabinetu.
To, co w nim ujrzał było chyba najgorszym widokiem w życiu. Dziecko, o ile można było tak to nazwać, przyprawiło go o mdłości i konwulsje żołądka. W jednej chwili pomyślał, że wolałby zjeść teraz tuzin obrzydliwych fasolek niż na to patrzeć.
Dziewczynka, bo powiedziano mu, że tym właśnie jest ten ewenement, była stosunkowo mniejsza od innych noworodków. Znaczyłoby to, że urodziła się przed terminem, ale nie tłumaczyło, dlaczego jej skóra wyglądała jak ogromna rana. Zewsząd wypływała ropa zmieszana z krwią, a w pomieszczeniu unosił się okropny odór zepsucia.
I ta cisza. Kilku zebranych wokół dziecka uzdrowicieli nie mówiło nic, jakby zabrakło im słów na ten widok. Dziewczynka też nie płakała, choć jej ogromne oczy były szeroko otwarte. Leżała w bezruchu, jakby nie miała już siły podejmować walki.
Archibald uznał, że powinien najpierw odchrząknąć.
– Co to jest? – zapytał, a potem pożałował takiego doboru słów. – Znaczy, co się stało? Jaka ona się tu znalazła?
Uzdrowiciele zdawali się obudzić z jakiegoś dziwnego snu. Jedna ze starszych kobiet odwróciła się i poczuła się zobowiązana rzeczowo odpowiedzieć koledze.
– Przyniósł ją jakiś mężczyzna. Mówił, że znalazł ją na Nokturnie i tak już wyglądała – odpowiedziała kobieta, kiedy Archibald zbliżył się do dziewczynki. Nałożył rękawiczki i delikatnie dotknął jej skóry. Była dziwnie miękka.
– Zawiadomiliście brygadę uderzeniową? Gdzie jest teraz ten facet? A co z kobietą, która ją urodziła?
Najpierw znów zapadła cisza, a potem kobieta kontynuowała:
– Ktoś z Ministerstwa za chwilę się tu zjawi, a ten mężczyzna… przepadł jak kamień w wodę. Nikt nie zauważył, kiedy opuścił szpital. O matce też nic nie wspominał.
Mężczyzna nic nie powiedział. Ta odpowiedź nawet go specjalnie nie zaskoczyła. Popatrzył na dziewczynkę i przez ułamek sekundy zadumał nad niesprawiedliwością świata. Potem raz jeszcze dotknął ran. Tym razem nie była aż tak bierna. Zakwiliła cicho.
– Spokojnie – rzekł uzdrowiciel, starając się wykonywać jak najdelikatniejsze ruchy. – Zaraz coś na to poradzimy.
– Nic już z tego nie będzie – powiedział ktoś za jego plecami, a Archibald poczuł, jak na jego czole zaczyna pulsować cienka żyłka.
– Jeśli ktoś jeszcze tak uważa, to proponuję, aby opuścił to pomieszczenie – rzekł cierpko, a potem wytężył cały swój umysł, aby odgadnąć, co może jej dolegać.

– Jesteś moją córką – powtórzył raz jeszcze, obejmując mocniej Evangeline. – Boli mnie, kiedy mówisz, że tak nie jest.
Dziewczynce znów zaczęło zbierać się na płacz.
– Zaopiekowaliśmy się tobą – kontynuował. – Nauczyliśmy cię mówić, chodzić. Patrzyliśmy, jak gdzieś po cichu rozwija się twój magiczny talent, a teraz z dumą odprowadzimy cię na pociąg do Hogwartu. Choć jeśli mam być w pełni szczery, to codziennie będę umierać z nerwów, mając nadzieję, że jakoś sobie poradzisz. Wiesz, że jak coś się będzie działo to masz iść do…
– Do skrzydła szpitalnego – dokończyła za niego, a jej ton głosu zabrzmiał odrobinę spokojniej. – Poradzę sobie…
– Wiem.
Mężczyzna wstał z ławki, a potem podniósł z niej córkę. Zmarszczył czoło, przyglądając się jej twarzy. Był czas, że skóra wyglądała naprawdę dobrze, teraz jednak pod oczami i nosem znów zaczęły pojawiać się ropne bąble.
– Musimy się tym zająć – oświadczył, po czym chwycił ją za rękę i poprowadził w stronę dworku. – W przyszłym tygodniu wybierzemy się na Pokątną – dodał. – Kupię ci sowę. Wiem, że nie zastąpi ona Jaśminy, ale przynajmniej będziemy mogli być w kontakcie.
Evangeline nie odpowiedziała. Było jej tak zimno, że z trudem stawiała kolejne kroki.
~*~
W pierwszej chwili Marina Blau była pewna, że w sowiarni jest sama. Słyszała tylko głośne przekrzykiwania ptaków i ciężkie krople deszczu bębniące o sklepienie wieży. W dłoniach ściskała pergamin z wiadomością, której w zasadzie w ogóle nie chciała wysyłać. Nie przykładała zbyt dużej wagi do tego, że poci jej się ręka, a atrament, którym zapisała pochyłe słowa, powoli się rozlewał. Cóż… gdyby przynajmniej miała pewność, że adresat zainteresuje się jej wiadomością, to może by się tym przejęła.
I wtedy ją zobaczyła. Wysoka postać stała oparta o jeden z wysokich filarów. Jej klatka piersiowa unosiła się niespokojnie. A potem jej ciało zaczęło powoli osuwać się po filarze, aż w końcu przykucnęła na brudnej posadzce i zakryła twarz dłońmi.
Jedną z cech Mariny było to, że najpierw działała, potem myślała. Właśnie dlatego w ułamek sekundy doskoczyła do dziewczyny, omal nie przewracając się na świeżych, ptasich odchodach.
– Evangeline? – zapytała.
W pierwszej chwili nie była pewna, co właściwie się stało. Najpierw pomyślała, że Ślizgonka płacze, a potem była wręcz pewna, że zasłabła, choć jej oczy nadal były szeroko otwarte.
– Evangeline, hej, słyszysz mnie? – Chciała ją lekko poklepać po policzku, jednak szybko zrezygnowała z tego zamiaru. Skóra wydawała się tak cienka, że każdy dotyk mógł sprawić, że pęknie. Potrząsnęła nią lekko za kościste ramiona.
Marina miała wrażenie, że coś do niej dotarło. Obróciła lekko głowę i popatrzyła jej w oczy. Nie wzdrygnęła się. Niemal białe tęczówki Puchonki nie zrobiły na niej żadnego wrażenia.
– Nic mi nie jest – wyszeptała, ale Marinie ciężko było w to uwierzyć.
– Chyba zasłabłaś – rzekła, widząc, jak jej wzrok zaczyna błądzić po pomieszczeniu.
Szesnaście lat trudnego życia Mariny sprawiło, że uważała się za osobę opanowaną i raczej rzadko wpadającą w panikę. Potrafiła zachować zimną krew w sytuacjach dramatycznych i nie ulegać zbyt łatwo histerii.
Wypracowała zewnętrzną harmonię, która głęboko w sobie kryła rozpacz…
Evangeline próbowała wstać, jednak najwyraźniej cały czas kręciło jej się w głowie. Marina chciała jej pomóc, ale tamta odtrąciła ją energicznie.
– Może nie jadłaś śniadania? – spytała.
– Co…? – wydusiła z siebie Ślizgonka. – Jesteś moim ojcem, aby dawać mi wykłady na temat zdrowego odżywiania?
Blau wzruszyła ramionami, a potem bez względu na sprzeciw rówieśniczki chwyciła ją pod ramię i z trudem pomogła unieść się z podłogi. Evangeline była od niej wyższa o pół głowy. Była też okropnie chuda, a wręcz koścista, jednak kiedy nie panowała do końca nad swoimi mięśniami, zdawała się być znacznie cięższa.
– Zaprowadzę cię do skrzydła szpitalnego – zaproponowała Puchonka.
– Sama tam dojdę.
Evangeline zrobiła krok do przodu, jednak gdyby nie szybki refleks Mariny, znów by upadła.
Dziewczyna bardzo poważnie zaczęła się zastanawiać nad możliwością sprowadzenia pomocy, kiedy nagle usłyszała kroki na schodach, prowadzących na wieżę. Odetchnęła, kiedy w drzwiach zobaczyła siedemnastoletniego, przystojnego Gryfona, a w dodatku prefekta naczelnego – Gregory’ego Willsona. W pierwszej chwili chłopak był zaskoczony, widząc w sowiarni te dwie dziewczyny, a potem na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
– Dobrze, że przyszedłeś – rzekła szybko Marina, mając wrażenie, że jej kręgosłup zaraz pęknie pod ciężarem Ślizgonki. – Evangeline źle się czuje, pomóż mi zaprowadzić ją do skrzydła szpitalnego.
Gregory podszedł kilka kroków, ale nadal trzymał się dość daleko. Przyjrzał się Evangeline, której skóra była jeszcze bledsza niż zwykle. Przez jego twarz przeszedł cień obrzydzenia.
–Chyba musicie poradzić sobie same – oznajmił, wzruszając ramionami. – Wolałbym jej nie dotykać, rozumiesz?
Marina wytrzeszczyła na niego oczy.
– Jesteś prefektem naczelnym, pomoc innym uczniom to chyba twój zasrany obowiązek – powiedziała dokładnie akcentując każdą sylabę.
– Sorry, Blau. Na twoim miejscu też bym jej nie dotykał. Jej skóra chyba się sypie. Wiesz, takie łuszczyce są okropnie zaraźliwe. Ale jak chcesz, to mogę iść po kogoś.
– Daj spokój – burknęła ledwo dosłyszalnie Evangeline. – Mówię, że nic mi nie jest… To pewnie przez to śniadanie…
Marina zignorowała jej uwagę, a potem zrobiły kilka niepewnych kroków. Gregory odskoczył jak poparzony, kiedy znalazły się na jego wysokości, a Marina zaczęła bardzo poważnie zastanawiać się nad tym, komu powinna donieść o jego postawie. Może McGonagall? Była opiekunką jego domu i pewnie nie byłaby zadowolona z takiego obrotu spraw. A może… O tak, Severus Snape. To on szczerze nienawidził Gryfonów i nawet się z tym nie krył. U niego kara byłaby dotkliwsza.
– Zapłacisz za to, Willson – burknęła, choć nie do końca była pewna, czy chłopak ją usłyszał.
Już miały zejść z pierwszego stopnia, kiedy przed nimi pojawiła się kolejna postać. I to, o zgrozo, kolejny Gryfon… a nawet prefekt. Bill Weasley był tak zaskoczony tym widokiem, że przez kilka długich sekund stał jak wryty na stopniach i sam nie wiedział, co powinien zrobić.
– Odsuń się, Bill. – Z otępienia wyrwał go krzyk Gregory’ego. – Dziewczyny świetnie sobie radzą.
Marina zaczęła tracić cierpliwość. Już chciała wrzasnąć na kolejnego patałacha, że już ona się postara, aby następny tydzień spędził na szlabanie, ale wtedy poczuła, że Evangeline robi się coraz cięższa i prawdopodobnie znów zaczyna tracić świadomość. Bill przytrzymał dziewczynę w ostatniej chwili.
– Nie dotykaj jej! – wrzasnął znów Gryfon z głębi sowiarni. – Zarazisz się czymś…
– Co się stało? – zapytał, ignorując komentarz starszego kolegi.
– Nie wiem – rzekła zgodnie z prawdą Marina. – Jak przyszłam do sowiarni, ona już omdlewała. Chciałam ją zabrać do skrzydła szpitalnego, ale ten głąb nie raczył mi pomóc – dodała butnie, wskazując na Willsona.
– Hej, Blau, jestem prefektem, uważaj, bo mogę odjąć ci punkty!
– Jesteś co najwyżej debilem, a nie prefektem – oznajmił Bill.
 Z trudem wziął Evangeline w ramiona, uważając, aby przy okazji nie spaść ze schodów razem z nią. Dziewczyna jęknęła cicho, a on nie był pewny, czy nie sprawił jej bólu.
– Posłuchaj, William… – dało się jeszcze słyszeć głoś Gregory’ego, kiedy powoli schodzili z krętych schodów.
– Weź już się zamknij – odkrzyknął mu młodszy kolega.
Chłopak popatrzył na Marinę dopiero kiedy zeszli z wieży. Z trudem utrzymywał nieprzytomną Evangeline w ramionach, ale bez słowa stawiał kolejne kroki.
– Masz szczęście – oznajmiła cierpko Puchonka. – Za chwilę zamierzam załatwić szlaban temu gamoniowi. Gdybyś mi nie pomógł, dołączyłbyś do niego.
– Dlaczego miałbym nie pomóc? – zapytał.
– Nie wiem… a dlaczego on tego nie zrobił? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Do kogo doniesiesz?
– Do Snape'a – oznajmiła.
– Ostro. I nie boisz się do niego iść?
– A niby czego mam się bać? Niech Willson się boi.
Bill nie odpowiedział, poczuł, jak Evangeline poruszyła się niespokojnie, a jej mięśnie powili zaczęły się napinać. Na chwilę zaczęła odzyskiwać świadomość.
– Zabiję cię za to – mruknęła, a Weasley w pierwszej chwili miał wrażenie, że nie mówi do niego.
– Mnie? – zapytał zaskoczony. – A za co?
– Ciebie… za to, że mnie dotykasz…
– Cóż, będę musiał jakoś z tym żyć.
Bill zmusił się do przyspieszenia kroku, choć miał wrażenie, że ramiona zaraz mu odpadną. Dziewczyna nadal wyglądała fatalnie, więc lepiej, jak pani Pomfrey zajmie się nią jak najszybciej.

5 komentarzy:

  1. Zacznę od tego, że wreszcie skojarzyłam, z czym mi się kojarzy imię Marina – z lokacją w mojej ulubionej grze, Far Cry 5. I nawet jeśli to miejsce definitywnie jest przeciwieństwem panny Blau, od razu mam z nią przyjemniejsze skojarzenia. :}
    A co do Evangeline – kurczę, szkoda, że najpierw straciła psa, a teraz, w Hogwarcie, stała się swojego rodzaju wyrzutkiem. Oby Potyczka o Złoty Kociołek była jej szczęśliwa i szeroka, bo dziewczyna musi mieć coś od życia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, że przybliżyłaś nam nieco historię i rodzinę Evangeliny. Fragment o piesku smutny :( Evangelina musiała w życiu sporo przecierpieć. I teraz rozumiem, że dziewczyna nie ma zwykłego problemu z cerą, to coś więcej, jakaś poważna choroba albo klątwa.
    Bill uratował sytuację <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Kurczę, szkoda mi tej dziewczyny. :/ niefajnie takie problemy. Fajnie, że ukazałaś co nieco odnośnie przeszłości Evangeliny.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mam nadzieję, że Evangeline wygra konkurs coś się jej w końcu od życia należy :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Żal mi Evangeliny dużo wycierpiała. No i Bill, kurde coraz bardziej go lubię 😉

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy