Droga Mamo, drogi Tato,
Wiecie, że w pierwszym tygodniu mam mnóstwo pracy. Na
szczęście dobrze zdałam sumy, więc nauczyciele bez problemu przyjęli mnie na
te przedmioty, które mnie interesowały. Idąc za Twoją radą, Tato, zrezygnowałam
z zielarstwa. Miałeś rację, mówiąc, że wilgoć panująca w cieplarniach nie
wyjdzie mi na zdrowie. Uznałam więc, że przedmiot ten mi się nie przyda, a
jeśli będę chciała pogłębić swoją wiedzę, to po prostu zrobię to we własnym
zakresie.
W pierwszym tygodniu ustalałam też z innymi kapitanami
harmonogram treningów quidditcha oraz przeprowadzałam przesłuchania do mojej
drużyny. Myślę, że znalazłam bardzo dobrego ścigającego, ale niestety nie mogę
tego powiedzieć o pałkarzu. Nikt mnie specjalnie nie zachwycił, więc mam
nadzieję, że nie skończy się to tragicznie w czasie meczu i obejdzie się bez
poważnych ran i kontuzji.
Fabian powiedział mi, że wspomniał Wam o Potyczce o Złoty
Kociołek. Oczywiście, że zamierzam spróbować swoich szans w tej rozgrywce.
Eliksiry mnie pasjonują i sporo o nich czytam, więc mam wrażenie, że bez
problemu przejdę przez szkolne eliminacje (Profesor Snape wybierze sześcioro
najlepszych uczniów). Jedyne, czego się obawiam, to że nie starczy mi czasu na
wszystko, czym zamierzam się zająć w tym roku. Obym się myliła, bo wiecie
doskonale, że ciężko byłoby mi z czegoś zrezygnować.
Na koniec tego listu chciałabym Was zapewnić, że będę mieć
oko na Fabiana, choć jak sami wiecie, nie mogę ponosić odpowiedzialności za
jego wybryki. Szczególnie, że trafił do innego domu. Zapewniam jednak, że jeśli
poprosi mnie o pomoc, to zawsze ją otrzyma.
Będę Was informować o tym, co u mnie się dzieje, ale musicie
mieć na uwadze, że nie mam aż tyle czasu, aby często pisać listy. Mam nadzieję,
że się nie gniewacie i rozumiecie, jak ważna jest dla mnie szkoła i nauka.
Kocham Was, Evangeline
Dziewczyna
postawiła kropkę na końcu swojego imienia i odczytała całość raz jeszcze. Było
ok. Trochę oschle i formalnie, ale przez lata przywykli do tego, że właśnie w
taki sposób formułowała zdania. Może to kocham
Was odrobinę ją obnażało, ale nie było to kłamstwo.
Przeskakując co
drugi stopień, szybko dostała się do sowiarni. Niespecjalnie przepadała za tym
pomieszczeniem i zawsze było jej szkoda swojej sówki włochatki, że musi tu
przebywać. Trzymanie jej w pokoju wspólnym Ślizgonów było dość
skomplikowane, zważywszy na to, że pomieszczenia znajdowały się w lochach, a w
sypialniach nie było okien.
W sowiarni było
mnóstwo ptaków, a nad ranem panowało tu ogromne zamieszanie. Większość z nich
wracała po nocnych łowach lub pałaszowała upolowane myszy. Niektóre wyrywały
sobie zdobycze i z głośnym piskiem goniły się po pomieszczeniu. Wszędzie
unosiły się pióra, a na ziemi kłębiły się odchody. Gdy były świeże, trzeba było
uważać, aby się na nich nie poślizgnąć. Evangeline jednak najbardziej nie
lubiła tego cichego chrupania małych kości pod stopami.
– Sophii? – powiedziała
dość głośno, aby przygłuszyć głośne, ptasie piski. – Chodź do mnie.
Po chwili z
jednej z górnych żerdzi sfrunęła jej włochatka. Z gracją przysiadła na jej
ramieniu i delikatnie uszczypnęła ją w ucho.
– Uważaj –
rzekła, gładząc jej miękkie pióra. – Nie chcesz chyba znów zedrzeć mi skóry?
W jej głosie nie
dało się jednak wyczuć złości. Wiedziała, że Sophii to piękne i mądre zwierzę,
które nigdy by jej nie skrzywdziło.
– Masz ochotę na
małą wycieczkę? – zapytała. – Mam list dla rodziców.
Przywiązała
zrolowany pergamin do nóżki sowy, po czym podeszła z nią do jednego z wielkich łuków. Na niebie kłębiły się ciemne, deszczowe chmury. To była kwestia czasu,
jak zaczną padać pierwsze krople wrześniowego deszczu.
Dziewczyna
zaciągnęła się charakterystycznym zapachem.
– Leć bezpiecznie
– rzekła, pozwalając sowie na jeszcze krótką chwilę czułości. – Będę na ciebie
czekać.
A potem wyprostowała
rękę i pozwoliła Sophii rozprostować skrzydła i poderwać się do lotu. W
zamyśleniu obserwowała jej oddalającą się nad Zakazanym Lasem sylwetkę. Wiatr
się wzmógł, a ona poczuła, że przeszywa ją chłodny dreszcz. Doskonale
wiedziała, że sowy są po to, aby roznosić pocztę, ale za każdym razem, kiedy
żegnała się z Sophii, czuła niepokój i gulę w gardle.
I wtedy poczuła
pierwszą, zimną kroplę deszczu, która kapnęła na jej przydługi nos. Cofnęła się
energicznie i szybko otarła twarz rękawem szaty. Czuła, że wilgoć powoli osadza
się na jej włosach. Zupełnie tak jak wtedy…
Słońce powoli znikało za linią czerwonych dachów niewielkich
domków jednorodzinnych. Biała brukowana kostka niewielkiego rynku skąpana była
w złotym blasku. Niektórzy twierdzili, że właśnie ze względu na tę grę świateł
wioska nosi nazwę Butter Village. Inni, ci twardo stąpający po ziemi, byli
zdania, że to właśnie tu kilkaset lat temu produkowano najlepsze masło. Kto
miał racje? To raczej nie miało większego znaczenia.
A już na pewno nie miało dla siedzącej na twardej ławce jedenastoletniej
Evangeline Potter, która nawet nie jadła masła. Uważała, że jego tłusta i śliska
konsystencja jest obrzydliwa i prędzej zwymiotuje niż je przełknie.
Dziewczynka wyciągnęła przed siebie długie, chude jak patyki
nogi i skrzyżowała je w kostkach. Mimo blasku słońca było jej zimno. Sierpniowe
wieczory nie należały do najcieplejszych. Owinęła się szczelniej czarnym
swetrem i potarła kościste ramiona.
W wiosce wszyscy nazywali ją czarownicą. Śmiali się z jej
wysokiego, chudego ciała i bladej twarzy. Jej proste, czarne niczym smoła włosy
również idealnie współgrały z książkowym wizerunkiem wiedźmy. A do tego wąska,
pociągła twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, długi, spiczasty nos,
wyłupiaste oczy i podbródek tak ostry, że można by się o niego skaleczyć. I
jeszcze ta skóra, sucha i pomarszczona, zupełnie nie pasująca do jedenastoletniej
dziewczynki. Liczne krosty, pęcherze i rany sprawiały, że nawet dorośli w
najlepszym razie odwracali głowy.
W jej rodzinnym miasteczku odrobinę się do niej
przyzwyczajono. Każdy wiedział, że ta dziewczynka, co całymi dniami przesiaduje
na ławce, jest chora i trzeba jej współczuć. Gorzej było, jak pojawiał się ktoś
obcy lub wybierała się z rodzicami poza granice wioski. Tego jednak starała się
unikać jak ognia. Mugole, czarodzieje… to nie miało znaczenia, wszyscy
reagowali tak samo.
– Jest grubo po dwudziestej, a umawialiśmy się, że do
dziewiętnastej wrócisz do domu – oświadczył niski, męski głos za jej plecami.
Odwróciła się bardzo powoli, aby popatrzeć na eleganckiego
mężczyznę po pięćdziesiątce, który nijak nie pasował do wiejskiego klimatu
Butter Village. Archibald Potter miał długie, ciemne włosy, które zawsze wiązał
w kucyk idealnie wyprasowaną, aksamitną wstążką. Delikatny, jednodniowy zarost
współgrał z szeroką, mocną szczęką i dość dużym nosem. Jego ubranie zawsze było
wytworne. I choć chodząc po wiosce raczej rezygnował z długich szat, to nigdy
nie pokazał się bez białej, wykrochmalonej na sztywno koszuli i spodni z
kantem.
– Mama się martwi – rzekł, a w jego głosie nie dało się
wyczuć złości. – Evie… znów płakałaś?
Dziewczynka opuściła głowę, czując dziwne poczucie wstydu.
Usłyszała głośne westchnięcie, a potem mężczyzna zajął miejsce obok niej. Po
kilku sekundach objął ją ciężkim ramieniem i przytulił do siebie.
– Jesteś cała zmarznięta – powiedział, czując, jak jej wątłe
ciało dygocze.
W jednej chwili pożałował, że nie założył marynarki, aby móc
okryć córkę. Potarł tylko delikatnie jej ramiona, bojąc się, że uszkodzi jej
cienką, suchą skórę i sprawi jej jeszcze więcej bólu.
– Wiesz, że nie możesz płakać – oznajmił. – Nawet nie wiesz,
jak jest mi przykro z powodu Jaśminy.
Jej ciało się wzdrygnęło, a potem jęknęła głośno, nagryzając
wargę. Archibald wiedział, że za wszelką cenę próbuje powstrzymać łzy cisnące
się do jej oczu. Mężczyzna, choć uważał się za osobę opanowaną i twardo
stąpającą po ziemi, poczuł, jak jego serce rozbija się z żalu na tysiące
kawałków.
– Evie… – szepnął. – Obiecuję ci, że nie zostawię tak tej
sprawy…
Jaśmina była pieskiem. Małym, kudłatym kundelkiem, który nie
wyróżniał się niczym szczególnym. Nie była nawet specjalnie ładna. Miała
krótkie nóżki, jedno sterczące ucho i krzywy zgryz, przez co wiecznie wyglądała
na niezadowoloną. Osiem lat temu, pewnej deszczowej nocy, przybłąkała się pod
niewielki dworek państwa Potterów. Żona Archibalda słynęła ze swojego dobrego
serca, więc gdy nad ranem odkryła zmokniętą kulkę na wycieraczce, od razu ją wykąpała i nakarmiła. Później rozejrzała się nawet po wiosce, ale wyglądało na
to, że nikt jej nie szuka. Trzyletnia wówczas Evie tak pokochała psiaka, że państwo
Potter nie mieli serca ich rozdzielać. Tym bardziej, że wiedzieli, jak mocno
cierpi dziewczynka z powodu swojej choroby. Zwierzątko dawało jej odrobinę
ukojenia w codziennym bólu.
Suczkę nazwano Jaśmina, ponieważ pani domu do jej pierwszej
kąpieli użyła olejku o takim właśnie zapachu.
Archibald nie był zbyt wielkim miłośnikiem psów. Denerwowała
go sierść, kłębiąca się po tapicerkach i dywanach i odciski brudnych łapek na
parkiecie. Przymykał na to wszystko oko, widząc radość na twarzy Evangeline.
Mężczyzna musiał też przyznać, że Jaśmina była niezwykle mądra i bardzo szybko
się uczyła. Bez problemu załapała, że pod żadnym pozorem nie wolno jej lizać i
energicznie obskakiwać dziewczynki.
Parę lat później, kiedy na świecie pojawił się Fabian, jego
również zaakceptowała bez większych problemów.
Jednak dwa tygodnie temu zniknęła. Czasem zdarzało jej się
wyjść poza posesję, ale zawsze, najpóźniej po godzinie, wracała. Tym razem nie
pojawiła się do wieczora. Evangeline nawet nie musiała namawiać ojca, aby
poszedł jej szukać. Archibald przeszedł się po wiosce i pytał każdego, kogo
spotkał. Nikt nic nie widział.
Po ośmiu dniach ktoś oddał zgubę. Martwe ciało podrzucono w
ogrodzie. Pech chciał, że znalazła je Evangeline. Archibald nigdy nie zapomni
widoku załamanej córki i głośnego jęku, który z siebie wydobywała. Wiedział, że
miała nadzieję. Taką mała iskierkę dziecięcej nadziei graniczącej z naiwnością,
że wszystko jakoś się ułoży. W tamtej chwili wszystko zgasło, a mężczyzna nie
mógł oprzeć się wrażeniu, że był to proces nieodwracalny.
W czasie wojny Archibald widział wiele rzeczy, które na
próżno próbował wymazać z pamięci i właśnie przez to nie uwierzył, że był to
wypadek. Jego żona twierdziła, że prawdopodobnie ktoś potrącił suczkę, a na
trawnik podrzucił ją, aby nie ponieść żadnych konsekwencji. On nawet przez
chwilę tak nie pomyślał. Wiedział, że rany zadano jej z pełną premedytacją, a
podrzucenie jej na posesję miało na celu zadanie jak największego bólu Evangeline.
Tak, jakby do tej pory zbyt mało się wycierpiała.
– Evie… – powtórzył raz jeszcze, a potem pogładził ją po
włosach. – Chodź, musimy iść do domu i zawczasu posmarować twarz. Już zaczyna
pojawiać się wysypka.
– Jaśmina nie pasowała, prawda? – wydusiła z siebie tak
cicho, że Archibald z trudem dosłyszał jej słowa.
– Co ty mówisz… Była członkiem naszej rodziny.
– Nie pasowała do eleganckiego domu i eleganckiego życia.
Tak jak ja, ja też do was nie pasuję.
Mężczyzna bardzo głośno wypuścił powietrze. Ta rozmowa
zawsze wisiała w powietrzu, ale pan Potter łudził się, że jednak nigdy do niej
nie dojdzie.
– Córeczko…
– Nie mów tak, obydwoje wiemy, że nie jestem twoją córeczką.
To jego żona uparła się, aby od początku przyzwyczajać
Evangeline do prawdy. Miało to na celu oszczędzić jej szoku w przyszłości…
Państwo Potter byli szczęśliwym małżeństwem. Spotkali się
jeszcze w Hogwarcie. On był Krukonem, ona rok młodszą Gryfonką. Bliższe
poznanie miało miejsce w Klubie Ślimaka u profesora Slughorna, gdzie obydwoje byli
zaproszeni. On ze względu na dużą wiedzę, ona z powodu ojca, pracującego na
wysokim stanowisku w Ministerstwie Magii.
Widmo nadchodzącej wojny sprawiło, że pobrali się zaraz po
szkole. Potem on zaczął pracę jako uzdrowiciel, a ona w Ministerstwie w kwaterze
głównej amnezjatorów. W krótkim czasie dorobili się sporej sumy pieniędzy i
postawili wymarzony dom. Do pełni szczęścia brakowało im tylko dziecka. Starali
się o nie tak długo, że w końcu stracili wszelką nadzieję.
Wszystko zmieniło się w wigilię Bożego Narodzenia w tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątym roku.
Tego dnia Archibald miał dyżur, co nie do końca podobało się
jego żonie. Zresztą ostatnio coraz trudniej było im się dogadać. W ich związku
brakowało spoiwa.
Mężczyzna pamiętał dokładnie, że nie było dużego ruchu.
Wręcz przeciwnie. Zrobił tylko co wieczorny obchód po salach, a potem zaszył się
w swoim gabinecie i wyciągał z pudełka fasolek wszystkich smaków te w kolorze
czerwonym. Nigdy ich nie jadł, bo kiedyś natrafił na taką o smaku krwi. Siedział
tak może godzinę, kiedy młody uzdrowiciel wypadł do jego gabinetu niemal bez
pukania.
– Panie Potter, jest pan potrzebny! – wydyszał.
Archibald wstał powoli i przeciągnął się.
– Szybko! – ponaglił go młodszy kolega, najwyraźniej zapominając,
gdzie jego miejsce. – Chodzi o niemowlę.
Archibald zmarszczył nos, a potem szybkim krokiem udał się
do wskazanego gabinetu.
To, co w nim ujrzał było chyba najgorszym widokiem w życiu.
Dziecko, o ile można było tak to nazwać, przyprawiło go o mdłości i konwulsje
żołądka. W jednej chwili pomyślał, że wolałby zjeść teraz tuzin obrzydliwych
fasolek niż na to patrzeć.
Dziewczynka, bo powiedziano mu, że tym właśnie jest ten
ewenement, była stosunkowo mniejsza od innych noworodków. Znaczyłoby to, że
urodziła się przed terminem, ale nie tłumaczyło, dlaczego jej skóra wyglądała
jak ogromna rana. Zewsząd wypływała ropa zmieszana z krwią, a w pomieszczeniu
unosił się okropny odór zepsucia.
I ta cisza. Kilku zebranych wokół dziecka uzdrowicieli nie
mówiło nic, jakby zabrakło im słów na ten widok. Dziewczynka też nie płakała,
choć jej ogromne oczy były szeroko otwarte. Leżała w bezruchu, jakby nie miała
już siły podejmować walki.
Archibald uznał, że powinien najpierw odchrząknąć.
– Co to jest? – zapytał, a potem pożałował takiego doboru
słów. – Znaczy, co się stało? Jaka ona się tu znalazła?
Uzdrowiciele zdawali się obudzić z jakiegoś dziwnego snu.
Jedna ze starszych kobiet odwróciła się i poczuła się zobowiązana rzeczowo
odpowiedzieć koledze.
– Przyniósł ją jakiś mężczyzna. Mówił, że znalazł ją na
Nokturnie i tak już wyglądała – odpowiedziała kobieta, kiedy Archibald zbliżył
się do dziewczynki. Nałożył rękawiczki i delikatnie dotknął jej skóry. Była
dziwnie miękka.
– Zawiadomiliście brygadę uderzeniową? Gdzie jest teraz ten
facet? A co z kobietą, która ją urodziła?
Najpierw znów zapadła cisza, a potem kobieta kontynuowała:
– Ktoś z Ministerstwa za chwilę się tu zjawi, a ten
mężczyzna… przepadł jak kamień w wodę. Nikt nie zauważył, kiedy opuścił
szpital. O matce też nic nie wspominał.
Mężczyzna nic nie powiedział. Ta odpowiedź nawet go
specjalnie nie zaskoczyła. Popatrzył na dziewczynkę i przez ułamek sekundy
zadumał nad niesprawiedliwością świata. Potem raz jeszcze dotknął ran. Tym
razem nie była aż tak bierna. Zakwiliła cicho.
– Spokojnie – rzekł uzdrowiciel, starając się wykonywać jak
najdelikatniejsze ruchy. – Zaraz coś na to poradzimy.
– Nic już z tego nie będzie – powiedział ktoś za jego
plecami, a Archibald poczuł, jak na jego czole zaczyna pulsować cienka żyłka.
– Jeśli ktoś jeszcze tak uważa, to proponuję, aby opuścił to
pomieszczenie – rzekł cierpko, a potem wytężył cały swój umysł, aby odgadnąć,
co może jej dolegać.
– Jesteś moją córką – powtórzył raz jeszcze, obejmując
mocniej Evangeline. – Boli mnie, kiedy mówisz, że tak nie jest.
Dziewczynce znów zaczęło zbierać się na płacz.
– Zaopiekowaliśmy się tobą – kontynuował. – Nauczyliśmy cię
mówić, chodzić. Patrzyliśmy, jak gdzieś po cichu rozwija się twój magiczny
talent, a teraz z dumą odprowadzimy cię na pociąg do Hogwartu. Choć jeśli mam
być w pełni szczery, to codziennie będę umierać z nerwów, mając nadzieję, że
jakoś sobie poradzisz. Wiesz, że jak coś się będzie działo to masz iść do…
– Do skrzydła szpitalnego – dokończyła za niego, a jej ton
głosu zabrzmiał odrobinę spokojniej. – Poradzę sobie…
– Wiem.
Mężczyzna wstał z ławki, a potem podniósł z niej córkę. Zmarszczył
czoło, przyglądając się jej twarzy. Był czas, że skóra wyglądała naprawdę
dobrze, teraz jednak pod oczami i nosem znów zaczęły pojawiać się ropne bąble.
– Musimy się tym zająć – oświadczył, po czym chwycił ją za
rękę i poprowadził w stronę dworku. – W przyszłym tygodniu wybierzemy się na
Pokątną – dodał. – Kupię ci sowę. Wiem, że nie zastąpi ona Jaśminy, ale
przynajmniej będziemy mogli być w kontakcie.
Evangeline nie odpowiedziała. Było jej tak zimno, że z
trudem stawiała kolejne kroki.
~*~
W pierwszej
chwili Marina Blau była pewna, że w sowiarni jest sama. Słyszała tylko głośne
przekrzykiwania ptaków i ciężkie krople deszczu bębniące o sklepienie wieży. W
dłoniach ściskała pergamin z wiadomością, której w zasadzie w ogóle nie chciała
wysyłać. Nie przykładała zbyt dużej wagi do tego, że poci jej się ręka, a
atrament, którym zapisała pochyłe słowa, powoli się rozlewał. Cóż… gdyby
przynajmniej miała pewność, że adresat zainteresuje się jej wiadomością, to
może by się tym przejęła.
I wtedy ją
zobaczyła. Wysoka postać stała oparta o jeden z wysokich filarów. Jej klatka
piersiowa unosiła się niespokojnie. A potem jej ciało zaczęło powoli osuwać się
po filarze, aż w końcu przykucnęła na brudnej posadzce i zakryła twarz dłońmi.
Jedną z cech
Mariny było to, że najpierw działała, potem myślała. Właśnie dlatego w ułamek
sekundy doskoczyła do dziewczyny, omal nie przewracając się na świeżych, ptasich
odchodach.
– Evangeline? –
zapytała.
W pierwszej
chwili nie była pewna, co właściwie się stało. Najpierw pomyślała, że Ślizgonka
płacze, a potem była wręcz pewna, że zasłabła, choć jej oczy nadal były szeroko
otwarte.
– Evangeline,
hej, słyszysz mnie? – Chciała ją lekko poklepać po policzku, jednak szybko
zrezygnowała z tego zamiaru. Skóra wydawała się tak cienka, że każdy dotyk mógł
sprawić, że pęknie. Potrząsnęła nią lekko za kościste ramiona.
Marina miała
wrażenie, że coś do niej dotarło. Obróciła lekko głowę i popatrzyła jej w oczy.
Nie wzdrygnęła się. Niemal białe tęczówki Puchonki nie zrobiły na niej żadnego
wrażenia.
– Nic mi nie jest
– wyszeptała, ale Marinie ciężko było w to uwierzyć.
– Chyba zasłabłaś
– rzekła, widząc, jak jej wzrok zaczyna błądzić po pomieszczeniu.
Szesnaście lat
trudnego życia Mariny sprawiło, że uważała się za osobę opanowaną i raczej
rzadko wpadającą w panikę. Potrafiła zachować zimną krew w sytuacjach
dramatycznych i nie ulegać zbyt łatwo histerii.
Wypracowała
zewnętrzną harmonię, która głęboko w sobie kryła rozpacz…
Evangeline
próbowała wstać, jednak najwyraźniej cały czas kręciło jej się w głowie. Marina
chciała jej pomóc, ale tamta odtrąciła ją energicznie.
– Może nie jadłaś
śniadania? – spytała.
– Co…? – wydusiła
z siebie Ślizgonka. – Jesteś moim ojcem, aby dawać mi wykłady na temat zdrowego
odżywiania?
Blau wzruszyła
ramionami, a potem bez względu na sprzeciw rówieśniczki chwyciła ją pod ramię i
z trudem pomogła unieść się z podłogi. Evangeline była od niej wyższa o pół
głowy. Była też okropnie chuda, a wręcz koścista, jednak kiedy nie panowała do
końca nad swoimi mięśniami, zdawała się być znacznie cięższa.
– Zaprowadzę cię
do skrzydła szpitalnego – zaproponowała Puchonka.
– Sama tam dojdę.
Evangeline
zrobiła krok do przodu, jednak gdyby nie szybki refleks Mariny, znów by upadła.
Dziewczyna bardzo
poważnie zaczęła się zastanawiać nad możliwością sprowadzenia pomocy, kiedy
nagle usłyszała kroki na schodach, prowadzących na wieżę. Odetchnęła, kiedy w
drzwiach zobaczyła siedemnastoletniego, przystojnego Gryfona, a w dodatku
prefekta naczelnego – Gregory’ego Willsona. W pierwszej chwili chłopak był
zaskoczony, widząc w sowiarni te dwie dziewczyny, a potem na jego twarzy
pojawił się delikatny uśmiech.
– Dobrze, że
przyszedłeś – rzekła szybko Marina, mając wrażenie, że jej kręgosłup zaraz
pęknie pod ciężarem Ślizgonki. – Evangeline źle się czuje, pomóż mi zaprowadzić
ją do skrzydła szpitalnego.
Gregory podszedł
kilka kroków, ale nadal trzymał się dość daleko. Przyjrzał się Evangeline,
której skóra była jeszcze bledsza niż zwykle. Przez jego twarz przeszedł cień
obrzydzenia.
–Chyba musicie
poradzić sobie same – oznajmił, wzruszając ramionami. – Wolałbym jej nie
dotykać, rozumiesz?
Marina
wytrzeszczyła na niego oczy.
– Jesteś
prefektem naczelnym, pomoc innym uczniom to chyba twój zasrany obowiązek –
powiedziała dokładnie akcentując każdą sylabę.
– Sorry, Blau. Na
twoim miejscu też bym jej nie dotykał. Jej skóra chyba się sypie. Wiesz, takie
łuszczyce są okropnie zaraźliwe. Ale jak chcesz, to mogę iść po kogoś.
– Daj spokój –
burknęła ledwo dosłyszalnie Evangeline. – Mówię, że nic mi nie jest… To pewnie
przez to śniadanie…
Marina
zignorowała jej uwagę, a potem zrobiły kilka niepewnych kroków. Gregory
odskoczył jak poparzony, kiedy znalazły się na jego wysokości, a Marina zaczęła
bardzo poważnie zastanawiać się nad tym, komu powinna donieść o jego postawie.
Może McGonagall? Była opiekunką jego domu i pewnie nie byłaby zadowolona z
takiego obrotu spraw. A może… O tak, Severus Snape. To on szczerze nienawidził
Gryfonów i nawet się z tym nie krył. U niego kara byłaby dotkliwsza.
– Zapłacisz za
to, Willson – burknęła, choć nie do końca była pewna, czy chłopak ją usłyszał.
Już miały zejść z
pierwszego stopnia, kiedy przed nimi pojawiła się kolejna postać. I to, o zgrozo,
kolejny Gryfon… a nawet prefekt. Bill Weasley był tak zaskoczony tym widokiem,
że przez kilka długich sekund stał jak wryty na stopniach i sam nie wiedział,
co powinien zrobić.
– Odsuń się,
Bill. – Z otępienia wyrwał go krzyk Gregory’ego. – Dziewczyny świetnie sobie
radzą.
Marina zaczęła
tracić cierpliwość. Już chciała wrzasnąć na kolejnego patałacha, że już ona się
postara, aby następny tydzień spędził na szlabanie, ale wtedy poczuła, że
Evangeline robi się coraz cięższa i prawdopodobnie znów zaczyna tracić
świadomość. Bill przytrzymał dziewczynę w ostatniej chwili.
– Nie dotykaj
jej! – wrzasnął znów Gryfon z głębi sowiarni. – Zarazisz się czymś…
– Co się stało? –
zapytał, ignorując komentarz starszego kolegi.
– Nie wiem –
rzekła zgodnie z prawdą Marina. – Jak przyszłam do sowiarni, ona już omdlewała.
Chciałam ją zabrać do skrzydła szpitalnego, ale ten głąb nie raczył mi pomóc –
dodała butnie, wskazując na Willsona.
– Hej, Blau,
jestem prefektem, uważaj, bo mogę odjąć ci punkty!
– Jesteś co
najwyżej debilem, a nie prefektem – oznajmił Bill.
Z trudem wziął Evangeline w ramiona, uważając,
aby przy okazji nie spaść ze schodów razem z nią. Dziewczyna jęknęła cicho, a
on nie był pewny, czy nie sprawił jej bólu.
– Posłuchaj,
William… – dało się jeszcze słyszeć głoś Gregory’ego, kiedy powoli schodzili z
krętych schodów.
– Weź już się
zamknij – odkrzyknął mu młodszy kolega.
Chłopak popatrzył
na Marinę dopiero kiedy zeszli z wieży. Z trudem utrzymywał nieprzytomną
Evangeline w ramionach, ale bez słowa stawiał kolejne kroki.
– Masz szczęście
– oznajmiła cierpko Puchonka. – Za chwilę zamierzam załatwić szlaban temu
gamoniowi. Gdybyś mi nie pomógł, dołączyłbyś do niego.
– Dlaczego
miałbym nie pomóc? – zapytał.
– Nie wiem… a
dlaczego on tego nie zrobił? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Do kogo
doniesiesz?
– Do Snape'a –
oznajmiła.
– Ostro. I nie
boisz się do niego iść?
– A niby czego
mam się bać? Niech Willson się boi.
Bill nie
odpowiedział, poczuł, jak Evangeline poruszyła się niespokojnie, a jej mięśnie
powili zaczęły się napinać. Na chwilę zaczęła odzyskiwać świadomość.
– Zabiję cię za
to – mruknęła, a Weasley w pierwszej chwili miał wrażenie, że nie mówi do
niego.
– Mnie? – zapytał
zaskoczony. – A za co?
– Ciebie… za to,
że mnie dotykasz…
– Cóż, będę
musiał jakoś z tym żyć.
Bill zmusił się
do przyspieszenia kroku, choć miał wrażenie, że ramiona zaraz mu odpadną.
Dziewczyna nadal wyglądała fatalnie, więc lepiej, jak pani Pomfrey zajmie się
nią jak najszybciej.
Zacznę od tego, że wreszcie skojarzyłam, z czym mi się kojarzy imię Marina – z lokacją w mojej ulubionej grze, Far Cry 5. I nawet jeśli to miejsce definitywnie jest przeciwieństwem panny Blau, od razu mam z nią przyjemniejsze skojarzenia. :}
OdpowiedzUsuńA co do Evangeline – kurczę, szkoda, że najpierw straciła psa, a teraz, w Hogwarcie, stała się swojego rodzaju wyrzutkiem. Oby Potyczka o Złoty Kociołek była jej szczęśliwa i szeroka, bo dziewczyna musi mieć coś od życia!
Cieszę się, że przybliżyłaś nam nieco historię i rodzinę Evangeliny. Fragment o piesku smutny :( Evangelina musiała w życiu sporo przecierpieć. I teraz rozumiem, że dziewczyna nie ma zwykłego problemu z cerą, to coś więcej, jakaś poważna choroba albo klątwa.
OdpowiedzUsuńBill uratował sytuację <3
Kurczę, szkoda mi tej dziewczyny. :/ niefajnie takie problemy. Fajnie, że ukazałaś co nieco odnośnie przeszłości Evangeliny.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że Evangeline wygra konkurs coś się jej w końcu od życia należy :)
OdpowiedzUsuńŻal mi Evangeliny dużo wycierpiała. No i Bill, kurde coraz bardziej go lubię 😉
OdpowiedzUsuń